Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Podania, legendy, opowieści cudowne z lat dawnych na Litwie

19.11.2008 13:02
Zahorski Władysław z lit.Vladislav Zagorsky (1858 Święciany -1927 Wilno), szlachcic z Guberni Kowieńskiej, lekarz, pisarz, działacz społeczny.
Władysław Zahorski spisał wspaniałe podania i legendy Wileńskie . Pierwsze wydanie ukazało się w 1925 r.
Nota bograficzna
Genealogia Zahorskich

Siemieński Lucjan (1807-1877)
literat, działacz niepodległościowy
Urodził się 13.08.1807 r. w Kamiennej Górze k/ Rawy Ruskiej w Galicji. W 1827 r. ukończył Szkołę Wojewódzką w Lublinie. Zaangażowany w organizacjach niepodległościowych Światowy człowiek .Od młodych lat pisze, jest nowelistą, tłumaczem i krytykiem literackim.
Zmarł w Krakowie w 1977 r.Autor wielu publikacji m.in. bardzo pięknej "Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie

Karłowicz Jan Aleksander (1836-1903), polski językoznawca, etnograf i muzyk. Studia historyczne, filozoficzne, językoznawcze i muzyczne w Moskwie, Paryżu, Heidelbergu i Brukseli. Redaktor czasopisma etnograficznego Wisła (1888-1899). Od 1887 członek Akademii Umiejętności,. Pochodził z rodziny szlacheckiej, był synem Aleksandra Karłowicza herbu Ostoja i Antoniny z domu Mołochowiec. Ożeniony z Ireną, córką Edmunda Sulistrowskiego. Autor wielu światłych prac .Piękne podania i bajki ludowe zebrane na Litwie zostaly opublikowane UJ w 1887 r w Krakowie

Szukiewicz Wandalin ur. 10.12.1852 w Naczy z ojca znanego adwokata. Szkoły ukończył w Wilnie a studia w Warszawie. W.Szukiewicz był badaczem przeszłości Wileńszczyzny. Pasją Jego życia była archeologia i prehistoria. Zbiory i wykopaliska ofiarował różnym instytucjom w Wilnie, Krakowie i Moskiwei. Prace naukowe
I księgozbiór Towarzystu Naukowemu w Wilnie.
Oprócz pracy naukowej oddawał się w swoim życiu pracy literackiej oświatowej i społecznej. Umarł mając 67 lat na atak serca 1 grudnia 1919 r.

Komentarze (159)

Strona z 8 < Poprzednia Następna >
18.12.2008 01:07
Jezuici, wezwani do Wilna przy końcu XVI stulecia dla zwalczania gwałtownie szerzącej się reformy, posiedli kościół św. Jana i starali się pociągnąć lud, działając na jego wyobraźnię. W tym celu urządzali wspaniałe nabożeństwa, procesje, widowiska i dysputy publiczne.
Na zewnętrznej ścianie kościoła św. Jana, w miejscu, gdzie dziś znajduje się pomnik Chreptowiczów, jezuici ustawili w niszy figurę Matki Boskiej Loretańskiej, przed którą odprawiali uroczyste nabożeństwa. W roku 1668 wieczorem niszê, w której sta³a figura Najświętszej Panny, rzęsiście iluminowano lampkami kolorowymi i przybrano kwiatami. Ulicę Zamkowe zapełnił lud i klęcząc śpiewał razem z księżmi litaniê do Matki Boskiej. Nabożeństwo nie było jeszcze skończone, gdy środkiem klęczącego i rozmodlonego ludu zaczął się przeciskać szlachcic dysydent, ale szło mu to z wielką trudnością, ponieważ ścisk był wielki i ludzie klęczeli ramię przy ramieniu. Rozgniewany szlachcic stanął naprzeciwko figury Matki Boskiej, wsparł się w boki i, nie zdejmując czapki, zawołał na cały głos:
– Patrzcie na nich! Jak papiści czczą swego bałwana! Boże dobry, jak możesz ścierpieć to ich bałwochwalstwo? Nigdy w Wilnie takich rzeczy nie widziano i nie słyszano, a teraz bezwstydnie jakiejś lalce się kłaniają. Lud, oburzony takim naigrawaniem się ze świętości, omal nie rozszarpał bluźniercy, którego mocno poturbowanego ledwo uratowali księża. Czekała go jednak inna kara. Zbliżając się do swej kamienicy, szlachcic posłyszał krzyki rozpaczliwe i lament. Przeczuwając, iż stało się jakieś nieszczęście, wpadł do mieszkania i tu ujrzał zwłoki swego sześcioletniego ukochanego syna jedynaka, który w chwili, gdy ojciec bluźnił Najświętszej Pannie, wypadł oknem i o kamienie głowę rozbił. Nad ranem przycwałował konno ekonom z folwarku, należącego do szlachcica i oznajmił, że w nocy wilk wkradł się do owczarni i wszystkie owce wydusił. Ale nie skończyły się na tym nieszczęścia, bo oto tegoż dnia zachorowała szesnastoletnia córka szlachcica na jakąś dziwną chorobę, której medycy określić nie umieli i po kilku godzinach skonała na rękach zrozpaczonych rodziców. Nie zniósł tych ciosów bluźnierca i serce mu pękło.

Bibliografia

http://poetica.freehost.pl/podaniailegendy

18.12.2008 01:13
Jak tylko w roku 1863 przybył do Wilna Murawiow-Wieszatiel, niebawem więzienia wileńskie wypełniły się aresztowanymi patriotami, a gdy zabrakło w nich miejsca, obrócono na więzienia klasztory dominikanów, franciszkanów, bernardynów i inne. Najgorszym pod każdym względem było więzienie w klasztorze dominikanów, w którym mieściła się również komisja śledcza. Pod kościołem św. Ducha i klasztorem są obszerne podziemia, tworz¹ce istny labirynt. Nie wiadomo dla jakiej przyczyny Murawiow rozkazał, ażeby te sklepy grobowe były pilnie strzeżone, toteż przy wejściu do nich w dzień i w nocy stał na warcie żołnierz, zmieniając się co cztery godziny. Pewnego ranka gruchnęła po mieście wieść, że w podziemiach dominikańskich pojawił się duch. Wiadomość o widmie podawano z ust do ust z dodatkami i upiększeniami. W rzeczywistości rzecz się tak miała:
Młody żołnierz, stojąc w nocy na warcie u wejścia do podziemia, chciał zapalić papierosa, co mu się nie udawało z powodu wiatru. Wtedy wszedł w głąb korytarza i nagle w ciemności ujrzał o kilkanaście kroków przed sobą białą, powiewną postać ludzką, która poruszała się i zdawała się zbliżać ku niemu. Przerażony w najwyższym stopniu żołnierz porzucił karabin, pędem wybiegł z podziemia i stanąwszy przed oficerem dyżurnym, blady i trzęsący się ze strachu, opowiedział, że widział upiora. Był on przezroczysty, o strasznej twarzy. Widmo, wyszedłszy z trumny, posuwało się ku niemu i wyciągnęło ręce, chcąc go pochwycić. ¯Żołnierz dodał, iż raczej gotów jest poddać się najsroższej karze, niż pójść na wartę do lochów. Inni żołnierze również odmówili posłuszeństwa. Wtedy wartę zdjęto, zaś wejście do podziemia na głucho zamknięto. W roku 1908 miałem sposobność oglądania widma, które przed 45 laty tak nastraszyło żołdaka moskiewskiego. Gdy, badając podziemia pod kościołem św. Ducha, zagłębiłem się w korytarz boczny, przeciąg zgasił mi świecę i znalazłem się w ciemności, do której gdy się oczy przyzwyczaiły, ujrzałem przed sobą w pewnej odległości białawą, świecącą własnym światełkiem, postać ludzką. Wysmukła, sprawiała wrażenie przezroczystej, z lekka się chwiała i jakby drżała. Rysów twarzy, również jak i kończyn, rozróżniæ nie mogłem, widmo bowiem zdawało siê być okryte białym całunem. Bliższe badanie wykazało, że w murze korytarza jest wąska szpara pionowa, przez którą z zewnątrz przenika światło dzienne lub od latarni, znajdującej się na ulicy i, padając na przeciwległą ścianę, daje niejakie podobieństwo białawej i powiewnej postaci ludzkiej. Nie dziw, że żołnierz, wartujący w nocy w podziemiu, pełnym trumien, czaszek i kości ludzkich, czuł się nieswojsko i z łatwością przyjął za ducha odbicie światła na ścianie, a przestrach i wyobraźnia kazały mu zobaczyć okropną twarz, wyciągnięte ku niemu ręce i zbliżanie się widma.

Bibliografia

http://poetica.freehost.pl/podaniailegendy2.pdf

7.01.2009 13:07
Legenda miejscowa głosiła że gdzie jest obecnie miasteczko był wielki las, w tym lesie zabłądziła jakaś pani ze swoją służącą, dążąc z Wiłkomierza do Wilna na Święto Narodzenia Matki Boskiej, a gdy błądzące zaskoczyła noc w lesie, musiały zanocować w nim przy wielkim kamieniu, na którym objawiła się Matka Boska i zostawiła ślad swej stopy. Na tem miejscu została wymurowana kaplica do dziś istniejąca i posiadająca tę cudowną stopę. Dopiero w późniejszym czasie został zbudowany drewniany kościół i wielki dwupiętrowy klasztor Franciszkański, który został zabrany 1872 r. i oddany dla parocha prawosławnego, w którego rękach stałemu ulega zniszczeniu.

Bibliografia

http://pawet.net/book/przewodnik/g.html

7.01.2009 19:43
Pewna pani mieszkająca w dawnej dworskiej siedzibie Poczobuta-Odlanickiego opowiedziała o niezwykłych wydarzeniach, które co jakiś czas mają tutaj miejsce. Ludzie podejrzewają nieczystą siłę, która zadomowiła się w tym miejscu w dawnych czasach i różne paskudztwa czyni. Wedle słów ludu czasów minionych, wszystko zaczęło się po tym, jak na miejscu wybudowanego później dworku miała stanąć świątynia. To przykazał ludziom anioł, który w tym miejscu ustawił świecący krzyż. Dziedzic polecenie przekazane przez świadków zbagatelizował. Nie był, nie widział i dom dla swojej rodziny na tym miejscu postawił.

Od tego momentu, a już 300 lat minęło, zaczęły się dziać rzeczy przykre. Jakie by wojsko nie maszerowało obok, obowiązkowo czerwonego koguta pod strzechę zapuszczą, złupią wszystko, lud uwiodą. A to morowe powietrze, a to zgraja łotrów gwałci i morduje okolicę. Jak widzimy, zamiast świątyni z aniołami, z łaski dziedzica zadomowił się w dworku Szatan.

Nieszczęsny dziedzic, aby uwolnić się od mocy szatańskiej, jednego syna do klasztoru w Grodnie odesłał, jednak nic to nie pomogło. Syn, choć i był uważany za bardzo pobożnego mnicha, pogrążył się w naukach. A Koziula (widziano go w postaci kozła i stąd wzięło się jego imię) czyni paskudztwa aż do trzeciego wyboru Baćki na prezydenta Białorusi. Kiedy były konie, to ogony i grzywy im zaplatał, owce z chlewa wyganiał, krowę doił. Za czasów bolszewickich jego paskudne wyczyny nie zbladły, bo mógł komin zatknąć lub sażę (drobny pył węglowy) zapalić, zrobić w kurniku martwy porządek, a jakąś starą bronę na dach wciągnąć. Pewnego razu podpitego traktorzystę z miejscowego kołchozu przez całą noc po łąkach i chmyźniaku wodził i tak wystraszył i wymęczył, że ten więcej kropli do gęby nie wziął. A babom potem nieraz w sercach szły przekleństwa na wymoczonych w wódce mężów, przywoływały do pomocy Koziulę, żeby w końcu zabrał moczymordy do siebie.
Pytanie, jak obronić były majątek dziedzica Poczobuta-Odlanickiego od Koziuli pozostaje od kilku wieków bez odpowiedzi i bez nadziei, że rozwiązanie znajdą przyszłe pokolenia.

Bibliografia

http://kresy24.pl/showArticles/article_id/68/

10.01.2009 01:41
Latem roku 1845 ludność wileńska była ogromnie poruszona i zaciekawiona następującym zdarzeniem zagadkowym. Pewnego wczesnego poranka, nabożni, udający się na mszę do kościoła św. Jana, zobaczyli siedzącego przy drzwiach kościelnych obłąkanego zakrystiana tego kościoła, chociaż w przeddzień wieczorem był on zupełnie zdrów. Nieszczęśliwy, oglądając się i uśmiechając bezmyślnie, bawił się starymi monetami złotymi, których kilkanaście walało się po ziemi. Nikt nie mógł zgadnąć, co spowodowało nagłe obłąkanie i skąd się wzięły złote pieniądze, ale dla wszystkich było jasne, że istnieje jakiś tajemniczy związek pomiędzy tymi ostatnimi a chorobą zakrystiana. Pojawiło się przypuszczenie, że musiał on znaleźć skarb w jednej z kryjówek, których sporo miały podziemia kościoła; i że został czymś nastraszony. Dano znać policji, która rozpoczęła dochodzenie. Monety złote, przeważnie polskie, pochodziły z XVI i XVII wieku, chociaż było pomiędzy nimi kilka monet obcych państw. Obejrzano starannie kościół i podziemia, ale nie znaleziono nic takiego, co by dopomóc mogło w rozwiązaniu zagadki. Jedno nie ulegało wątpliwości, mianowicie, że w nocy zakrystian stoczył z kimś walkę, o czym świadczyły liczne sińce i draśnięcia na twarzy i na rękach, a także odzież pomięta i miejscami porwana. Od obłąkanego nie można było niczego się dopytać, ponieważ nie odpowiadał na pytania, zdając się ich nie słyszeć, coś niezrozumiale mruczał, trwożliwie się oglądał i chwilami zrywał się i, jak wściekły, rzucał się na ludzi. Musiano go skrępować, po czym odwieziono do szpitala dla obłąkanych oo. bonifratrów. Żona zakrystiana z płaczem opowiedziała, że wieczorem dnia wczorajszego przyszedł do nich jakiś nieznajomy prawdopodobnie cudzoziemiec, ponieważ z trudnością można było zrozumieć, co mówił. Wyprowadził on męża do przyległego pokoju i tam o czymś po cichu się naradzali. O godzinie 11 przed północą zakrystian wyszedł z mieszkania i już nie wrócił. W owym czasie Wilno nie było tak rozległym i tak zaludnionym, jak dziś, miastem i liczyło niespełna 40 tysięcy mieszkańców. Całe życie skupiało się na rynku około ratusza, gdzie, zwłaszcza w rannych godzinach, zbierały się tłumy ludzi, należących do wszystkich warstw społeczeństwa. Tam dzielono się nowinami, powtarzano sobie plotki. W dniu, w którym znaleziono nieszczęśliwego zakrystiana, rynek był szczególnie ożywiony, a tłum podniecony. Wszechstronnie omawiano zagadkowe zdarzenie i każdy miał coś do powiedzenia i do podzielenia się z innymi swymi domysłami. Ale niebawem ogólną uwagę zwrócił na się służący z hotelu "Italia", znajdującego się naprzeciwko ratusza. Ten opowiedział, że wczoraj rano zajął pokój w hotelu pewien cudzoziemiec, jak się zdaje, Włoch. Spędził on dzień cały w mieście i wróciwszy do hotelu wieczorem, zamknął się w swoim pokoju. Nie wiadomo co tam robił, ale słychać było szelest papierów. Późno wieczorem gość zawołał służącego, uregulował rachunek, obdarzył służbę i wyszedł na miasto, wziąwszy ze sobą niewielką walizkę ręczną. Według opisu był to niewątpliwie ten sam człowiek, który przychodził do zakrystiana i uprowadził go ze sobą. Wiele osób spotykało nieznajomego w mieście; jedni widzieli go w jadłodajni Jodki, gdzie jadł makarony, ktoś zetknął się z nim w sklepie, gdy kupował kosztowne cygara; widziano go również w kościele św. Jana, który cudzoziemiec zdawał się szczegółowo oglądać i jakby mierzył krokami. Słowem, każdy krok cudzoziemca był już wiadomy, tylko pozostało nie wyjaśnionym, co się z nim stało. Nie wątpiono ani na chwilę, że cudzoziemiec wiedział o skrytce kościelnej, zawierającej skarb, że przekupił zakrystiana, przy pomocy którego zawładnął złotem i że chciał go zamordować, jako niepożądanego świadka. Policja zbadała świadków, dokonała oględzin kościoła i jego podziemi, oraz pokoju, zajmowanego przez cudzoziemca w hotelu "Italia", ale znalazła tam tylko zmiętą starą gazetę włoską i w piecu trochę popiołu po spalonych papierach. Tegoż dnia przywieziono do policji jakiegoś nieznanego człowieka, pijanego do nieprzytomności, którego znaleziono rano za rogatką na Pohulance. Wezwany lekarz ocucił pijanego i ten zeznał, że jest dorożkarzem i że wczoraj umówił się z jakimś Niemcem, iż go do Trok odwiezie. Stosownie do umowy, około godziny pierwszej w nocy czekał na początku ulicy Dominikańskiej na nieznajomego, który wreszcie nadszedł ulicą Świętojańską od strony kościoła św. Jana. Niósł on walizkę ręczną tak ciężką, iż z trudnością ją dźwigał. Wspólnymi siłami i z niemałym wysiłkiem ulokowali walizkę w dorożce. Nie dojeżdżając rogatek na Pohulance pasażer kazał stanąć przed jakąś garkuchnią, gdzie sam przekąsił i obficie uczęstował dorożkarza, któremu na odjezdnym dał do wypicia szklankę wódki. Gdy minęli rogatkę, woźnica poczuł się niedobrze, stracił przytomność i już więcej nic nie pamiętał. W kieszeni jego znaleziono kilkanaście monet złotych, ale koń i bryczka zniknęły. Uruchomiono całą policję, rozesłano na wszystkie strony gońców, ale zagadkowy cudzoziemiec jak w wodę wpadł i wszelkie poszukiwania pozostały bezowocnymi. Minęło kilka tygodni i powoli zaczęto zapominać o zdarzeniu, gdy do policji dano znać, że beznadziejnie chory zakrystian ma się gorzej i prawdopodobnie wkrótce umrze, ale odzyskał przytomność i mówi do rzeczy. Niezwłocznie został wydelegowany do szpitala agent policyjny i oto, co mu umierający opowiedział: Gdy zakrystian wszedł bocznym wejściem do kościoła w towarzystwie cudzoziemca, ten ostatni zawiązał mu szczelnie oczy opaską, którą wyjął z kieszeni, obrócił go kilka razy na miejscu, po czym długo wodził po kościele, zawracając w różne strony, wreszcie stanął i zaczął coś robić. Słychać było lekkie skrzypienie, potem przytłumiony stuk. Wtedy nieznajomy ujął towarzysza za rękę i obaj zaczęli zstępować w dół. Czuć było chłód i wilgoć. Dość długo szli jakimś podziemnym przejściem, zmieniając kierunek, aż cudzoziemiec zawołał "basta", zatrzymał się i zdjął opaskę z oczu zakrystiana. Znajdowali się w podziemnym korytarzu przed żelaznymi drzwiami. Latarka nieznajomego rzucała słabe światło, przy którym można było dostrzec zamykającą drzwi żelazną sztabę z wiszącą przy niej sporą kłódką, którą gdy wspólnymi siłami rozpiłowali i z niemałym trudem otworzyli drzwi, znaleźli się w niewielkiej, sklepionej i ciemnej izbie. Przy jednej ścianie stała duża skrzynia żelazna, którą cudzoziemiec otworzył kluczem i podniósł wieko. Skrzynia była po brzegi wypełniona złotymi monetami, klejnotami, pierścieniami i medalionami. Na widok tych skarbów szał ogarnął zakrystiana. Z nożem, w który się zaopatrzył na wszelki wypadek, rzucił się na towarzysza, ten jednak silnym uderzeniem pięści w twarz zwalił go z nóg i po krótkiej walce obezwładniwszy, związał. Zapewniwszy sobie w ten sposób bezpieczeństwo, cudzoziemiec napełnił przyniesioną walizkę i kieszenie złotem i klejnotami, włożył kilkanaście monet do kieszeni zakrystiana, po czym znowu zawiązał mu oczy, wyprowadził do kościoła, zachowując te same, co przedtem ostrożności i obróciwszy go kilka razy na miejscu zdjął opaskę z oczu i dał do powąchania jakiś mocny płyn. Wraz potem zakrystian stracił przytomność i już nic nie wie i nie pamięta z tego, co się działo potem. I znowu wyznaczona komisja zbadała kościół, ale i tym razem nic nie wykryła. Upływał rok za rokiem, nadeszły czasy powstaniowe, gdy kraj cały był w ogniu, gdy nie było rodziny w Wilnie, która by nie opłakiwała swych członków, poległych w polu, straconych na placu Łukiskim, albo wywiezionych na Sybir. Nie dziw, że zagadkowa sprawa cudzoziemca i zakrystiana została zapomniana. Tylko niekiedy starzy ludzie opowiadali o niej dzieciom, jako o bajce. Badacze Wilna wiedzą, że pod kościołem św. Jana istnieje istny labirynt sklepów i korytarzy, które pod ziemią idą w rozmaitych kierunkach i nawet przechodzą pod kamienice, położone po przeciwległej stronie ulic Świętojańskiej i Zamkowej. W roku I886 na dziedzińcu uniwersyteckim (wówczas pierwszego gimnazjum) około facjaty kościoła, pomiędzy nią a bramą, zapadła się ziemia i otworzyło się wejście do podziemia. Niebawem kilku uczniów urządziło "wycieczkę naukową". Zaopatrzywszy się w świeczki łojowe, tak zwane "szabasówki", na sznurach spuścili się do lochu, ale niestety bawili tam bardzo krótko, ponieważ niezwłocznie zostali przez pedlów i woźnych wydobyci na powierzchnię ziemi i za ciekawość ukarani kozą. Otwór tegoż dnia zamurowano. Uczestnicy wycieczki opowiadali, iż znaleźli się w korytarzu sklepionym, którego wysokość i szerokość wynosiła około 2 metrów. Korytarz szedł wzdłuż kapitalnej ściany kościoła, zaś w końcu jego były drzwi żelazne o 2 czy 3 sztabach z wiszącymi przy nich wielkimi kłódkami. Zarówno drzwi, jak sztaby i kłódki były pokryte rdzą i pleśnią, świadczącą, że od dziesiątków, a może setek lat drzwi nie były otwierane. Nikt, nawet woźny Wiktor nic o tym lochu nie wiedział, chociaż służył w gimnazjum prawie od początku jego istnienia. Co to za korytarz podziemny, dokąd prowadzi i co się znajduje za drzwiami tajemniczymi, wszystko to pozostaje zagadką, którą może kiedyś rozwiąże zbadanie podziemi świętojańskich przez specjalistów.

Bibliografia

Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski 1925 r

10.01.2009 02:35
Dnia 8 sierpnia 1655 roku rano, gdy lud modlił się w kościołach, wpadli do Wilna w liczbie 40 tysięcy Kozacy, stanowiący przednią straż wojsk cara moskiewskiego Aleksego. Dowodził Kozakami Zołotarenko, który słynął z dzikich okrucieństw, jakich się dopuszczał napadając c na bezbronne wsie i miasteczka. Zrabowawszy, palił je, a ludność kazał w pień wycinać, a nie darowywał życia ani starcom, ani kobietom, ani nawet niemowlętom, które wbijanno na lance, rozbijano ich główki o mur, lub żywe w ogień wrzucano. Gdy dzika tłuszcza kozacka z wyciem wpadła do Wilna, garstka mieszczan i robotników, uzbroiwszy się jako tako, próbowała stawić jej opór na placu ratuszowym, ale nie mogła podołać przeważającej sile najeźdźców i została wymordowana. Rozbiegli się po mieście Kozacy, rabując mienie mieszkańców, a ich samych mordując. Na próżno część ludności szukała schronienia w kościołach, gdyż wszyscy zostali wyrżnięci. Niektórych Zołotarenko poddawał strasznym mękom, żądając wyjawienia gdzie mają ukryte pieniądze i kosztowności. Obdzierał ludzi ze skóry, palił na wolnym ogniu nogi, wyłupywał oczy, słowem był niewyczerpany w pomysłach zadawania mąk. W jednym tym dniu zginęło w Wilnie 20 tysięcy osób, po czym Kozacy spalili miasto. Pożar trwał cały miesiąc i z kwitnącego grodu pozostały tylko dymiące gruzy, tak że gdy przybył tu car Aleksy, Wilna w Wilnie szukać trzeba było. Bóg nie przepuścił Zołotarence jego zbrodni. Został on zabity w bitwie pod Szkłowem. Ciało jego przewieziono do Czehrynia i tam w cerkwi na katafalku wystawiono. Zebrało się sporo ludzi ciekawych zobaczyć strasznego Kozaka, ale wnet rozbiegli się przejęci strachem, ponieważ trup Zołotarenki to się podnosił w trumnie, to znowu opadał, twarz jego była strasznie wykrzywiona, zęby wyszczerzone, a z ust wychodziły jęki i westchnienia. Nie dawano jednak wiary opowiadaniom świadków tego zjawiska, więc w dzień pogrzebu zbiegowisko było ogromne i niewielka cerkiew drewniana nie mogła wszystkich zmieścić. Gdy czerńcy zaczęli odprawiać nabożeństwo żałobne, trup Zołotarenki podniósł do góry ręce, z których krew obficie płynęła i po trzykroć zawołał: Uciekajcie! Uciekajcie! Uciekajcie! W strachu panicznym rzucili się do ucieczki popi, Kozacy i cały lud zebrany. Wtem cerkiew zapaliła się i ogień pożarł ciało Zołotarenki.

Bibliografia

Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski 1925 r

10.01.2009 02:40
Na początku XVII wieku, za czasów błogosławionego Jozafata Kuncewicza, który wtedy byk archimandrytą klasztoru oo. bazylianów przy kościele św. Trójcy w Wilnie, zmarła w tym mieście pewna stara kobieta. Była to niewiasta złych obyczajów, wiodła życie gorszące, dawała z siebie zły przykład, sprowadziła z drogi cnoty niejedną uczciwą dziewczynę, niejedno małżeństwo poróżniła. Nie gardziła żadną bronią dla dopięcia nikczemnych celów. Obłuda, oszczerstwo, krzywoprzysięstwo, nawet trucizna i skrytobójstwo, wszystkie te środki uważała za godziwe, gdy szło o zdobycie pieniędzy, których potrzebowała na zbytkowne i rozwiązłe życie. Uczucie litości było jej obce, nigdy nikogo nie wspomogła w biedzie i nawet szczuła psami ubogich, którzy zwracali się do niej o jałmużnę. Powszechna pogarda i nienawiść otaczały niegodziwą kobietę, toteż nikt jej nie żałował, gdy po pewnej nocy znaleziono ją w łóżku martwą. Dalecy krewni, którzy się zjechali na wieść o śmierci bogatej ciotki, podzielili się pozostałym po niej spadkiem, zaś ciało pogrzebali na cmentarzu przy kościele św. Trójcy. Za życie gorszące grzesznica ta po śmierci gorzała w piekle, a ponieważ potępieńcy są zwykle niespokojni, więc i sąsiedztwo pogrzebanej starej kobiety było dla mieszkających obok klasztoru oo. bazylianów bardzo nieprzyjemne. Z nastaniem nocy, gdy wszystko usypiało, na cmentarzu ukazywało się straszne widmo kobiety o potarganych włosach, o czerwonej, okropnie wykrzywionej twarzy i o pałających dzikim ogniem oczach. Potępiona miała skute ręce i nogi, a ciało jej gorzało płomieniem. Mara ta, jęcząc i potrząsając kajdanami, włóczyła się po cmentarzu dokoła kościoła i nawet przenikała do jego przedsionka. Sąsiedzi spędzali noce bez snu, drżąc z przerażenia, wreszcie udali się do błogosławionego Jozafata i błagali go, by wrócił im spokój i święte miejsce od upiora uwolnił. Świątobliwy archimandryta w towarzystwie braciszka zakonnego udał się w nocy do kościoła i tam gorliwie się modlił. Gdy tylko na wieży ratuszowej wybiła północ, dał się słyszeć straszny rumor i hałas, dochodzący z zewnątrz świątyni, tak że przerażony braciszek przypadł do kolan kapłana, trzęsąc się ze strachu. Błogosławiony Jozafat wziął do jednej ręki puszkę z Przenajświętszym Sakramentem,
a do drugiej zapaloną gromnicę i skierował się ku drzwiom kościelnym. W tej chwili okropny wicher zatrząsł murami wielkiej i pustej świątyni, ze świstem wdarł się do jej wnętrza i zgasił wszystkie lampy, z wyjątkiem gromnicy, którą Jozafat w ręku trzymał. Rozwarły się podwoje i ukazała się straszna furia, płonąca płomieniem, jęcząca i brzękająca kajdanami. Z ust jej toczyła się krwawa piana, a oczy dziko obracały się w orbitach. Jozafat, wezwawszy pomocy Boga, począł ją żegnać puszką i gromnicą i wielkim głosem rozkazał, by szła tam, skąd przyszła. Widmo rzucało się i wiło, ale święty wciąż je gonił i żegnał, aż zwinęło się i z jękiem zapadko się pod ziemię na cmentarzu. Miejsce to Jozafat laską naznaczył, po czym wrócił do kościoła i resztę nocy na modlitwie spędził. Gdy tylko rozwidniało zwołał ludzi i kazał w tym miejscu kopać. Jakoż znaleziono trupa kobiety o okropnym wyglądzie. Był cały czerwony, o rozwartych oczach i wyszczerzonych zębach. Na rękach i nogach były głębokie ślady od kajdanów. Błogosławiony Jozafat kazał zakopać trupa za miastem na pustym miejscu i na mogile ułożyć krzyż z kamieni. Odtąd ustały strachy nocne i tylko pamięć o nich pozostała.

Żródło: Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski
10.01.2009 02:48
Piękna Usparime, licząca szesnastą wiosnę życia, straciła matkę i ojca, który został rozszarpany przez wilki, a że nie miała krewnych, którzy by się nią zaopiekowali, postanowiła zostać wajdelotką, to jest świętą dziewicą i w świątyni strzec ogień wieczny od zagaśnięcia. Jakoż kapłani dokonali obrzędu poświęcenia. Usparime ubrana w białe szaty, z wieńcem kwiatów na głowie, ślubowała czystość.Upłynęło parę lat. Młoda wajdelotka wyróżniała się spomiędzy towarzyszek cnotliwością, skromnością i gorliwym pełnieniem obowiązków, toteż kapłani nie szczędzili jej pochwał, a nawet sam Kriwe-Kriwejte stawiał ją za wzór innym ofiarnicom. A jednak jakiś niewytłumaczony smutek, jakaś tęsknota za czymś nieznanym mąciły spokój jej duszy. Nieraz, siedząc przed ołtarzem, wpatrzona w płomień ognia świętego, dawała się unosić marzeniom w inny nieznany świat. Czasem, gdy zza murów świątyni dolatywały ją wesołe pieśni młodzieńców i dziewic, ostry ból ściskał jej serce, a łzy do oczu napływały. Raz w wiosenną i jasną noc księżycową Usparime, ukończywszy służbę przy ołtarzu, odpoczywał a na kamieniu w gaju świętym, otaczającym świątynię. Dookoła panowała niczym nie zamącona cisza, nie drgnął żaden listek na drzewach, nawet Wilia zdawała się uśpiona i, jakby drzemiąc, leniwie wody toczyła; księżyc w pełni, wypłynąwszy wysoko na niebo, zalewał wszystko dokoła łagodnym, smętnym światłem. Gdzieś niedaleko rozlegały się trele słowika,śpiewającego swej lubej pieśń miłośną. Usparime siedziała obejmując kolana splecionymi dłońmi i wpatrzona w księżyc - marzyła. Czuła, że życie, jakie dotąd pędziła, już jej nie wystarcza, wiedziała, że istnieje życie inne, życie pełne szczęścia i kochania... I zapragnęła kochać i być kochaną. I oto, gdy tak siedziała nieruchoma, pogrążona w marzeniach słodkich, nagle posłyszał a śpiew. Silny i piękny głos męski śpiewał pieśń namiętną o szczęściu, jakie daje miłość. Powstała z siedzenia wajdelotka i pragnąc choć z daleka spojrzeć na śpiewaka, zaczęła z bijącym sercem skradać się między drzewami gaju świętego, aż nagle znieruchomiała drżąca i przerażona. O parę kroków przed nią, oparty plecami o pień potężnego dębu, w świetle księżyca, stał młody rycerz w świecącej zbroi. Był to urodziwy młodzieniec, o dziwnie pięknej twarzy i wyrazistych oczach. Długie jasne włosy spływały mu na ramiona. Ujrzawszy przed sobą tak niespodziewanie uroczą wajdelotkę, rycerz w pierwszej chwili wziął ją za bóstwo, ale cała jej postawa, drżenie, rumieniec wykwitły na policzkach, niebawem przekonały go, że widzi istotę ludzką. Oczarowany jej pięknością, ujął dłoń dziewczyny i w gorących słowach wyrażał swój zachwyt. Usparime była bliska omdlenia ze wzruszenia, ale opamiętała się i, wyrwawszy dłoń z ręki młodziana, uciekła. Przerażona tym, co się stało, resztę nocy spędziła na modlitwie, błagając bogów o przebaczenie za grzech popełniony. A jednak, gdy nadeszła noc, gdy księżyc rzucił na ziemię swe promienie i gdy znowu dały się słyszeć słowa pieśni, wajdelotka, parta jakąś nieprzezwyciężoną siłą, znowu znalazła się pod dębem. Tam już czekał na nią rycerz. Tym razem był on śmielszy i ujrzawszy dziewczynę, porwał ją w objęcia i usta ich spotkały się w długim, namiętnym pocałunku. Odtąd widywali się co noc, aż stało się to, co się stać musiało... wajdelotka złamała ślub czystości. Miłość owładnęła nią całkowicie, tak, że zapomniała o całym świecie i zaczęła zaniedbywać swe obowiązki. Omal nie stało się straszne nieszczęście... ogień źle strzeżony już zagasał, szczęściem nastąpiła zmiana i inna wajdelotka, dorzuciwszy drew, roznieciła go na nowo. Zmiana usposobienia Usparime i jej dziwne zachowanie zwróciły uwagę towarzyszek i kapłanów. Poczęto ją śledzić i wkrótce jej schadzki z rycerzem przestały być tajemnicą. Zbrodnia była straszną i dla przebłagania bogów winowajczyni powinna była ponieść surową karę. Sąd, złożony z kapłanów, skazał Usparime na okrutną śmierć. W oznaczony dzień na brzegu Wilii zgromadzili się kapłani, ofiarnicy i przerażone dziewice święte. Wywleczono z lochu, gdzie była zamknięta, nieszczęśliwą dziewczynę i na wozie, zaprzężonym w dwie czarne krowy, przywieziono na miejsce kaźni. Na dany znak zdarto z niej oznaki świętej dziewicy - białe szaty i wianek, po czym skrępowano jej ręce. Kapłani i ofiarnicy śpiewali grobowymi głosami pieśni, błagając rozgniewanych bogów, aby za winę jednej nie karali wiernych. Niektóre wajdelotki zakrywszy twarze dłońmi rzewnie płakały, gdyż lubiły cichą i dobrą towarzyszkę, a może niejedna w głębi serca rozumiała ją i współczuła. Miano już przystąpić do wykonania wyroku, który skazywał Usparime na utopienie w rzece w worku razem z psem, kotem i żmiją jadowitą, gdy nagle, nie wiadomo skąd, ukazał się młody rycerz z twarzą groźną i z pałającymi oczyma. Miał na sobie zbroję lśniącą, a w ręku trzymał miecz wzniesiony. W całej jego postaci było coś tak nadprzyrodzonego, taka biła od niego groza, że przerażenie ogarnęło zebranych. Jedni, widząc w nim jakiegoś boga, padli na twarz, inni ratowali się ucieczką. Rycerz przeciął więzy, krępujące wajdelotkę i grożąc mieczem rozkazał kapłanowi, by mu niezwłocznie dał ślub z ukochaną, po czym tuląc w objęciach tylko co poślubioną żonę, rzucił się z brzegu do Wilii i znikł w jej nurtach. Na wodzie w tym miejscu powstał dotąd istniejący wir. Odtąd niekiedy, gdy księżyc w pełni wznosi się wysoko na niebo, z rzeki wypływa piękna Usparime, siada na brzegu i, karmiąc niemowlę, cichym głosem nuci piosenkę o swej przygodzie. Czasem w towarzystwie rycerza ukazuje się rybakom i wtedy słychać przy nich warczenie psa, miauczenie kota i syk żmii.

Bibliografia

Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław

12.01.2009 01:40
Wraz za Zielonym Mostem znajduje się niewielki pagórek sypany, na którym wznosi się czworokątny słup murowany z altaną, przykrytą daszkiem, wieńczonym krzyżem. W altanie znajduje się statua Chrystusa w postaci nieco pochylonej, dźwigającego na ramieniu krzyż wielki. Według podania wzgórze to ma być wspólną mogiłą poległych w bitwie pod Wilnem Krzyżaków. W rzeczywistości zaś za dawnych czasów na wzgórzu istniała mała warownia drewniana, broniąca przeprawy przez Wilię. Podczas wojen w XVII wieku warownia uległa zniszczeniu. Wtedy jeden z obywateli śnipiskich umieścił tu na słupie murowanym drewnianą figurę św. Jana Nepomucena, która, stojąc nieprzykryta i wystawiona na deszcz i śnieg z czasem zgniła, a słup w gruzy się rozsypał. Gdy w roku 1703 stanął kościół św. Rafała, jezuici w kilka lat potem wymurowali na wzgórzu większy słup z altaną, aby zabezpieczyć nową statuę św. Jana Nepomucena, którą przełożony jezuitów polecił wyrzeźbić z drzewa i pomalować znanemu w Wilnie rzeźbiarzowi Janowi, za co była umówiona zapłata ośmiu talarów bitych.
Legenda tak opiewa powstanie figury Pana Jezusa. Snycerz Jan z rodziną, składającą się z żony i trojga dzieci, mieszkał przy ulicy Kalwaryjskiej we własnym dworku, przy którym znajdowała się jego pracownia. Otrzymawszy od przełożonego oo. jezuitów zamówienie na figurę św. Jana Nepomucena, artysta od razu nie mógł jej wykonać, ponieważ musiał na dłuższy czas wyjechać. Wróciwszy z podróży, już miał przystąpić do roboty, gdy w roku 1710 wybuchło w Wilnie morowe powietrze, najstraszniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek nawiedziły miasto. Poprzedził je głód okropny, który opisał świadek naoczny Załuski. U nas - pisze on - nędza, jakiej ani widzieć, ani czytać o podobnej w historii nie zdarzyło się... w miesiącu lipcu jeden Rochiła z towarzystwem podjął się grzebać umarłych i już od lipca (1709) do Wielkiej Soboty (1710) włącznie zapisał pogrzebionych 22862... Kiedy konia zdechłego znajdą, albo kiedy gdzie padnie tłumnie się zbiegają, rozrywają go, chwytają, pożerają. Psy, koty, gdzie znajdą, za przysmak chwytają. Niektórzy biegną po wsiach, zapalają obory i przywiązane bydło opalone tak pożerają. Pod Wilnem mąż z żoną zabili naprzód najmniejszego syna, potem drugiego siedmioletniego prawie, ugotowali i zjedli. Inni trupy jedzą. Z powodu okropnego głodu lud wiejski masami rzucił się do Wilna i,napełniając ulice, rozpaczliwie wołał chleba i umierał tysiącami. Stosy trupów zawalały ulice, rynki i podwórza. W samym Wilnie umarło wtedy 30 tysięcy chrześcijan i 3700 żydów. Straszny obraz przedstawiało miasto, przepełnione tłumami ludzi wyjących z głodu i w okropnych mękach konających na ulicach. Epidemia i głód spustoszyły Wilno tak, że w wielu kamienicach nie pozostało ani żywej duszy. Takich domów obawiano się i przez lat 40 stały one pustkami. Kto tylko mógł, uciekał z zarażonego miasta. Zamierzał uczynić to i Jan, pragnąc ratować siebie i rodzinę od strasznej zarazy, gdy pewnej nocy we śnie, czy na jawie (tego snycerz nie mógł z pewnością powiedzieć) ukazał mu się Chrystus w szacie czerwonej, dźwigający krzyż i rzekł do niego:-Janie, sporządzaj rychło statuę z tego kloca drzewa, ale taką, a nie inną, jak mię tu widzisz. Ani ciebie, ani domu twego żadna zaraza nie dotknie, gdy mnie usłuchasz. Pamiętaj!
Snycerz zaniechał zamiaru opuszczenia Wilna, niebawem przystąpił do roboty i po roku pracy wyrzeźbił statuę Zbawiciela, krzyż dźwigającego. Przez cały czas trwania zarazy nikt w domu jego nie zachorował, chociaż dokoła ludzie marli setkami. Gdy epidemia ustała i oo. jezuici do Wilna wrócili, prosił Jan, by przyjęli wyrzeźbioną przez niego figurę i ustawili w altanie na słupie. Zgadzał się nawet na mniejszą zapłatę, ale spotkał się z odmową, ponieważ słup był przeznaczony na umieszczenie na nim figury św.Jana Nepomucena.Niedługo potem jednemu z zakonników, wielce w zgromadzeniu poważanemu starcowi, objawił się Chrystus i żądał, ażeby przyjęto figurę od snycerza. Staruszek udał się do księdza ekonoma Sempińskiego, który zaprowadził go do przełożonego ks. Ptaka.Ten, wysłuchawszy opowiadania o objawieniu i widząc wzruszenie starca, kazał statuę przyjąć i snycerzowi według umowy zapłacić. Ponieważ jednak ks. Ptak nie czuł się w prawie umieszczać figurę na słupie bez pozwolenia zwierzchności swojej, więc postawiono statuę w składzie rzeczy kościelnych. Upłynął prawie rok, gdy pewnego dnia brat zakonny Antoni Rychter, krzątając się w składzie posłyszał głos: Dopókiż mnie więzić będziecie w tej jaskini? Zrozumiał braciszek, że głos ten z ust figury Pana Jezusa wychodzi, ponieważ w składzie nikogo, prócz niego samego, nie było. Przerażony rzucił się do przełożonego, któremu opowiedział o zdarzeniu. To wpłynęło na zdecydowanie się na ustawienie figury w altanie na słupie, co nastąpiło z wielką uroczystością dnia 9 maja 1720 roku. W domu Czerwińskiej na rogu ul. Wileńskiej i Trockiej stróżem był niejaki Mateusz Pokułowicz, liczący lat 57, który od kilku lat na oczy był cierpiącym. Leczył się u lekarzy, zwracał się do znachorek, stosował wszystko, co tylko kto poradził, nic nie pomogło i w październiku 1845 roku biedak zupełnie oślepł. W wigilię Najświętszej Panny Gromnicznej 1847 roku, gdy Pokułowicz udał się na spoczynek i już zasypiał, usłyszał głos: "Przyjdź do mnie i oczyść mnie, a ja ciebie uzdrowię, będziesz widział". Następnej nocy tenże sam głos posłyszał. Wtedy ośmielił się zapytać: Dokąd mam iść?" i otrzymał odpowiedź - Znasz słup za zielonym mostem na wzgórku. Chrystus Pan krzyż niesie, tam przyjdź i oczyść mnie, a będziesz widział; jeśli nie będziesz mógł oczyścić mnie u słupa, to przyjdź do kościoła św. Rafała, a jak będziesz mógł, oczyścisz.
Pokułowicz raniutko dnia następnego wziął rydel i udał się we wskazane miejsce, ale wzgórze tak było śniegiem zasypane, że ślepy ugrzązł po kolana i ledwo się wykopał. Zmartwiony powrócił do domu i postanowił oczyścić wzgórze na wiosnę, gdy śnieg stopnieje Tegoż dnia poszedł do pobliskiego kościółka księży Bonifratrów i tam w skupieniu modlił się do Pana Jezusa, ponawiając swe postanowienie oczyszczenia i naprawienia słupa. Zaczął rzewnie płakać, a gdy łzy płynące chusteczką ocierał, zdało mu się, że coś z oczu jakby na chustce zostało, że mrok, zaściełający mu wzrok, przejaśnia się. Jakoż zaczął odróżniać przedmioty coraz wyraźniej i po kilku minutach przejrzał, po czym obmył oczy wodą ze studzienki znajdującej się w tym kościele i uszczęśliwiony wrócił do domu. Przez resztę zimy z pracy oszczędził kilka rubli i z nadejściem wiosny najął robotników, słup otynkował i figurę Chrystusa na nowo pomalował. Własnoręcznie oczyścił pagórek, bruk naprawił i wszystko, co mu w widzeniu uczynić kazano, uczynił i zebranemu ludowi opowiadał o swoim uzdrowieniu cudownym. Odtąd figura Chrystusa na Śnipiszkach uznana została za słynącą łaskami.

Bibliografia

Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław

12.01.2009 01:45
Skąpa baba
Na przedmieściu Wilna mieszkała baba strasznie skąpa. Gdy jaki ubogi prosił ją chociażby o kawałek chleba, nie tylko nic nie dała, ale jeszcze wpadała w złość, wymyślała od ostatnich słów, a nieraz i psem poszczuła. Miała owa baba syna, który wcale do matki podobnym
nie był. O ile ona była złą i czerstwego serca, o tyle syn jej litował się nad ubogimi nieraz po kryjomu oddawał im swoje jedzenie. Raz gdy baba pieliła w ogrodzie warzywnym, zbliżył się staruszek żebrak, siwiuteńki jak gołąb i prosił o jałmużnę. Baba, swoim zwyczajem zaczęła krzyczeć, nieprzystojnie wymyślać i grozić, ale żebrak znosił wszystko w pokorze, kłaniał się i powtarzał swą prośbę, aż zniecierpliwiona baba ze złością rzuciła mu główkę cebuli ze szczypiorem. Po niejakim czasie ta kobieta umarła i po śmierci gorzała w piekle. Syn jej, który miał łaskę u Boga, błagał Go o wybawienie matki od mąk piekielnych. Pan Bóg zgodził się, ale zastrzegł, że syn wydostanie ją z piekła podając jej szczypior. Przyszedł on tedy nad brzeg piekła, nachylił się nad przepaścią, wyciągnął rękę i powiedziawszy matce, aby za szczypior uchwyciła i mocno go trzymała, zaczął ciągnąć ją w górę. Widząc to inne dusze pokutujące uczepiły się baby, chcąc z nią razem wydostać się z płomieni piekła. Ale baba, jak za życia byka złą i zazdrosną, taką i po śmierci pozostała, więc dalejże otrząsać z siebie przyczepione dusze i kopać je nogami. Próżno prosił ją syn i ostrzegał, by zachowywała się spokojnie, baba głucha na jego błagania, dotąd się rzucała i szarpała, aż szczypior się urwał i zła kobieta poleciała na samo dno piekła i na zawsze tam pozostała, ku wielkiej diabłów radości. Dusze zaś, które były bliżej brzegu, wylazły na górę i opuściły piekło.
Żródło: Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
12.01.2009 01:52
Studzienka w kościele św. Krzyża
Promienie wiary katolickiej zaczęły przenikać do Wilna już na początku XIV wieku, kiedy wielki książę Giedymin, pragnąc, zapewnić miastu spokój przed Krzyżakami, chociaż sam poganin, sprowadził do Wilna kilku zakonników dominikanów i franciszkanów. Nie wiadomo jednak, co się z nimi stało. Za panowania wielkiego księcia Olgierda, jego namiestnik Gasztołd, który przyjął katolicyzm, sprowadził do Wilna 14. franciszkanów i osadził ich w swoim ogrodzie, gdzie dla nich niewielki klasztorek drewniany wybudował, a całą przestrzeń wysokim i mocnym parkanem ubezpieczył. Nowi apostołowie gorliwie zaczęli głosić słowo Boże i nawracać pogan, czym wzbudzili ku sobie nienawiść kapłanów pogańskich. Skorzystali oni z nieobecności w Wilnie Olgierda i Gasztołda i w roku 1345 podburzyli lud, wmówiwszy mu, że franciszkanie są przyczyną zarazy, która w tym czasie w mieście panowała, że czary i truciznę między lud rzucali i studnie zatruwali. Wzburzony ciemny lud rzucił się na ubogi klasztorek i wyłamawszy parkan, porwał siedmiu zakonników, którzy spokojni, uściskawszy się wzajemnie i poleciwszy się Bogu, na klęczkach w modlitwie oczekiwali śmierci. Zelżonych, zbitych niemiłosiernie i skrępowanych powrozami zawleczono na rynek i tam w miejscu, gdzie dziś stoi ratusz, ścięto. Innym siedmiu zakonnikom udało się wymknąć zawczasu z klasztoru i schronić się w górach antokolskich, lecz niebawem wykryci zostali i przybici do krzyży. Trzy takie krzyże z ciałami męczenników poganie ustawili na Łysej Górze, inne zaś cztery ze stromej góry do Wilenki strącili. Olgierd wróciwszy do Wilna srodze winnych morderstwa ukarał. Gasztołd z czcią pogrzebał ciała umęczonych zakonników w swoim ogrodzie i nad wspólną ich mogiłą postawił kapliczkę drewnianą, a przy niej kolumnę murowaną z figurą Chrystusa ukrzyżowanego.
Wkrótce potem przy grobie męczenników wytrysnęło źródło czystej, zimnej wody, które ujęto w studzienkę niegłęboką. Woda w niej stoi zawsze na jednej mierze na półtora łokcia niżej powierzchni ziemi, ani przybywa, ani ubywa nigdy. Gdy w roku 1543 biskup wileński Paweł książę Holszański wybudował na grobie męczenników kościółek św. Krzyża, studzienka znalazła się w jego wnętrzu z prawej strony.
Lud przypisuje wodzie tej studzienki własności lecznicze, zwłaszcza w chorobach oczu.
Żródło: Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
12.01.2009 01:59
Skarb zaklęty na Bakszcie
Niegdyś na Bakszcie mieszkał we wspaniałym pałacu magnat tak bogaty, że sam nie wiedział dobrze, ile skarbów posiada. Komnaty pałacu i piwnice zapełnione były złotem, srebrem, klejnotami, drogimi sprzętami, dywanami, futrami, kosztowną bronią i naczyniami.
Bogacz ów miał córkę jedynaczkę, która słynęła z piękności, ale również znana była z dumy i nieuczynności. Pogardzała ona wszystkimi starającymi się o jej rękę, ponieważ uważała, że nie są jej godni. Z istot żyjących dumna panna lubiła tylko swego psa i oswojonego
koguta i nigdy się z nimi nie rozłączała. Po śmierci ojca, panna zostawszy dziedziczką pałacu, obszernych włości i ogromnych bogactw, stała się jeszcze nieprzystępniejsza. Pewnego wieczora na podwórze pałacowe wszedł ubogi staruszek, który idąc ze stron dalekich
i widząc pałac wspaniały, spodziewał się, że otrzyma tu posiłek i wsparcie. Spotkał go jednak zawód, bo oto otwarły się drzwi pałacu i olbrzymi pies rzucił się na starca, poszarpał na nim odzież i boleśnie ugryzł w nogę. Oglądając się za ratunkiem, żebrak ujrzał w oknie
piękną pannę, która śmiała się i wcale o odwołaniu psa nie myślała. Oburzony takim brakiem serca, starzec zawołał: - Bodajbyś ze swoim pałacem pod ziemię się zapadła! Tejże nocy nad Wilnem szalała burza; czarne chmury skłębiły się nad miastem, lejąc potoki wody, wicher łamał drzewa i zrywał dachy, ogniste błyskawice co chwilę przerzynały chmury. Jeden z piorunów uderzył w pałac, który zapadł się pod ziemię, że ani śladu po nim nie zostało. Wiele lat upłynęło od tego zdarzenia. Opowiadają ludzie, że nieraz w nocy słychać na Bakszcie pod ziemią płacz i jęki, szczekanie psa i pianie koguta. Pewnego wieczora, młody człowiek, mieszkaniec Wilna, zażywając przechadzki, wstąpił na wzgórze baksztańskie, a będąc znużonym, położył się na trawie i usnął. Przez sen posłyszał dochodzące spod ziemi pianie koguta i skowyt psa; doszedł go również głos niewieści, błagający, aby wstąpił do lochów i pomodlił się za grzesznicę, skazaną, by strzegła skarbów, których za życia nie umiała używać. Modlitwą uwolni ją od kary, a sam posiądzie skarby, znajdujące się w podziemiu. Wybawca powinien był wziąć ze sobą wszystko, co do nabożeństwa potrzebnym być może, zaś rozpoczętą modlitwę miał koniecznie dokończyć. Jeśliby tego warunku nie dopełnił, cały układ ginie. Nazajutrz młodzieniec, wziąwszy ze sobą książkę do nabożeństwa, krucyfiks, dwie świece woskowe z lichtarzami i wodę święconą, udał się na Baksztę i tu od razu znalazł wejście do podziemia. Gdy zagłębił się w szeroki, sklepiony korytarz podziemny, ujrzał w oddaleniu słabe światełko, które w miarę zbliżania się, stawało się coraz jaśniejsze, chociaż nie widać było źródła, z którego wychodziło. Przy ścianach stały wielkie kufry żelazne, a w nich worki ze złotem, beczki okute, napełnione brylantami, rubinami, szmaragdami i sznurami pereł, szkatułki z klejnotami, tuż stało mnóstwo przedziwnej roboty złotego i srebrnego naczynia, leżaka broń, sadzona drogimi kamieniami, szczerozłote łańcuchy, bogate pasy i inne kosztowne przedmioty. Na straży tych skarbów nieprzebranych siedziała zaklęta dziewica niezwykłej urody. Ubrana w biel i nieruchoma, miała twarz i ręce zupełnie białe, jakby wykute z białego marmuru i robiła wrażenie posągu kamiennego. Młodzieniec postawił na skrzyni krucyfiks, obok lichtarze z świecami, które zapalił, po czym pokropił na cztery strony wodą święconą i ukląkłszy, zaczął gorliwie się modlić. Gdy, zmówiwszy Anioł Pański, rozpoczął długie psalmy pokutne, dziewica drgnęła, z piersi jej wydobyło się westchnienie, a lica jej zaczęły się zabarwiać, ożywiać i odmalowała się na nich radość! Już młodzieniec do połowy przeczytał psalmy, gdy raptownie, nie wiedzieć skąd, wszczął się wiatr, a świece paląc się coraz szybciej spływać poczęły, tak, że płomień nie mógł już objąć zbyt długich knotów, które należało jak najprędzej obciąć, ale właśnie młodzieniec zapomniał zabrać szczypce. Zamiast objaśnić świece palcami, stracił głowę i przerwał modlitwę. W tej samej chwili świece zgasły, rozległ się w ciemności jęk bolesny i okrzyk rozpaczliwy: - Zgubioną jestem na zawsze! Pies leżący u stóp dziewicy podniósł głowę i zawył żałośnie. Gdzieś w głębi podziemia dał się słyszeć śmiech szyderczy i echem odbił się w załamaniach lochu. Ziemia się rozwarła i z głuchym brzękiem zaczęły w głąb jej zapadać kufry ze złotem, klejnoty i inne kosztowności. Gdy młodzieniec na nowo świece zapalił, nie ujrzał już ani skarbów, ani dziewicy, tylko w miejscu, na którym siedziała, zobaczył jakby niski zrąb studni, a w niej wodę krwawo zabarwioną. Nieznośny swąd napełniał podziemie i zmusił młodzieńca do ucieczki.
Żródło: Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
12.01.2009 02:10
Słowik i róża
Gdy wielki książę Giedymin miał w dolinie Świntoroga sen wieszczy o żelaznym wilku, założył wtedy miasto Wilno, a na górze wyniosłej zamek warowny zbudował. Opodal na Antokolu nad Wilią wyznaczył miejsce na ogrody wielkoksiążęce, nad którymi dozór powierzył staremu słudze i towarzyszowi wypraw wojennych. Ten, do wojaczki z powodu odniesionych ran już niezdolny Litwin, ponury i nietowarzyski, dwie tylko na świecie miłował istoty, mianowicie: kunigasa Giedymina i córkę jedynaczkę, imieniem Skajstoy, która mu po zmarłej przed laty żonie pozostała, a którą sam grubymi rękami wypiastował. Toteż kochał ją jak umiał i strzegł swego skarbu - jedynego, jaki posiadał. Czas upływał, mała rosła i z dzikiej, śniadej dzieweczki nieznacznie przekształciła się w urodziwą wysmukłą dziewicę, o ciemnych bujnych włosach, o rzucających snopy błysków oczach, o białym, gładkim czole i policzkach okraszonych delikatnym, jak listek róży, rumieńcem. Gdy drobne usteczka rozchyliły się w uśmiechu i błysnął z nich rząd białych równych pereł, zdawało się, że słońce wyjrzało zza chmury i wszystko wokoło światłością oblało. Kwiat tak piękny niedługo pozostawał w ukryciu. Nieraz, gdy Skajstoy w czwartki [1] wieczorem dążyła do świątyni wszystkich bogów na Antokolu, by się pomodlić i zapalić świecę woskową, przechodnie, wyminąwszy dziewczynę, odwracali głowy, aby jeszcze raz na nią okiem rzucić. A gdy w czwartek przed świątynią Perkunasa słuchała z na wpół rozwartymi ustami sędziwego Kriwe-Kriwejte, ogłaszającego ludowi wolę bogów, chłopcy tłumnie otaczali urodziwe dziewczę, pasąc oczy niezwykłą jej pięknością, i niejeden młody ofiarnik-wajdelota opuszczał powieki przed blaskiem z jej źrenic bijącym, żywy rumieniec zabarwiał mu czoło i policzki, a westchnienie pierś podnosiło. Sam kunigas dziwił się tak niepospolitej piękności i, klepiąc starego sługę po ramieniu, mawiał żartobliwie: - Gdybym to ja był o 30 lat młodszym! Stary dozorca ogrodów rozumiał, iż zbliża się czas, kiedy mu córkę zabiorą i wypatrywał sobie zięcia po myśli. Na dworze Giedymina był młody Litwin Dajnas, który sokoły i jastrzębie książęce miał w swojej opiece. Niepodobny z usposobienia do swych rubasznych towarzyszów, nie lubił ich rozwiązłych hulanek i zabaw, lecz szukał samotności. Udawał się zwykle nad brzegi Wilii i tu usiadłszy pod rozłożystym drzewem i wodząc zadumanymi oczami po malowniczych widokach, jakie się przed nim roztaczały, śpiewał. A głos miał przedziwny, jakby nieziemski i bez wzruszenia nie można go było słuchać, tak do duszy przenikał. Nieraz, gdy tak śpiewał, zbierała się za nim gromadka ludzi, którzy słuchali w milczeniu, obawiając się poruszeniem przerwać pieśń. Pieśń płynęła i tony jej przenikały do serc, a tyle w niej było tęsknoty, tyle bólu serdecznego i żalu, że dziewczęta na głos szlochać poczynały, chłopcy ciężkie wydawali westchnienia, a starcy głowy na piersi spuszczali i spracowaną dłonią łzę z powiek ocierali... Lubiono powszechnie Dajnasa, ponieważ był łagodny, nikomu nie ubliżył, nikogo nie skrzywdził, a każdemu chętnie posłużył. Zdarzyło się, że śpiew Dajnasa posłyszał stary ogrodnik i śpiew ten dziwne w duszy jego uczucia rozbudził. Jeden za drugim, pod wpływem czarujących tonów, wyłaniały się z pamięci obrazy minionych lat: pieszczoty matki, gdy był niemowlęciem, lament płaczek i żałobne pienia kapłanów, gdy zwłoki ojca jego, poległego w boju, na stosie palono i miłosne, drżące słowa żony, gdy przed skonaniem szyję jego stygnącym ramieniem objęła i dziecinę opiece jego oddawała... Stary nie czuł, jak łzy, niczym krople deszczu spływały mu po policzkach, a pierś łkanie rozsadzało, aż ryknął płaczem, tak, iż śpiewak pieśń przerwał i z miejsca strwożony się porwał... Stary polubił Dajnasa, zapraszał do swego dworku, a gdy bliżej jego piękną i czystą duszę poznał, przeznaczył go sobie na zięcia. Uroda i wdzięk Skajstoy olśniły młodzieńca. Miłość gorąca, miłość, o jakiej dotąd pojęcia nie miał, owładnęła całą jego istotą i zapaliła w sercu płomień, który go trawił i pożerał. Ale dziewczyna pozostawała obojętna. Nie obudziło się jeszcze w niej serce. Chętnie piosnek Dajnasa słuchała, ale nigdy żywszy rumieniec nie okrasił jej jagód, gdy go po dłuższym niewidzeniu spotkała, nie dostrzegała płomienia w jego oczach, nie odczuwała w jego pieśni miłości, nie słyszała drżenia jego głosu i nie widziała coraz większego smutku i bladości na twarzy śpiewaka. Nie czuła jeszcze potrzeby kochania; była dzieckiem. Czasem nudził ją i wtedy uciekała do lasu. Stary martwił się i próbował zwrócić uwagę jedynaczki na miłość, jaką do niej młody śpiewak pałał, ale mu to jakoś nie szło. Wreszcie Dajnas stracił wszelką nadzieję, zapadł w smutek bezdenny i zaczął opuszczać się w służbie, za co się nieraz z pięścią księcia zapoznał. Jednego wieczora, gdy Skajstoy była dlań bardziej niż zawsze obojętna, Dajnas, pomodliwszy się do bogini miłości Mildy, usiadł na stromym, brzegu Wilii i zaczął śpiewać. Z piersi jego płynęły dźwięki tak niezwykłe, że wiatr zatrzymał się w locie, drzewa przestały szeptać, fale rzeki stanęły nieruchome, a ptaki w lesie i koniki polne w trawie zamilkły zasłuchane. Płynęły w przestrzeń tony miłości beznadziejnej, tony żalu i krzywdy, aż nagle urwały się i śpiewak z okrzykiem rozpaczy rzucił się w nurty Wilii i już się więcej nie pokazał. Tej samej nocy na gałązce lipy przed oknem Skajstoy usiadł mały szary ptaszek - słowik i zaczął śpiewać. To bogini Milda zamieniła Dajnasa w ptaszka, którego trele zbudziły ze snu dziewczynę. Podniosła się z pościeli, otworzyła okno i cała fala dźwięków cudownych wtargnęła do izby. Dziwne, nieznane dotąd uczucie napełniło pierś dziewiczą. Cała drżąca, tuląc rąbek bielizny do łona, stała w łagodnym blasku księżyca, zasłuchana w śpiewie i w małego ptaszka wpatrzona. Aż pieśń jego przenikła do jej serca. Zrozumiała co to miłość, zrozumiała, że kocha Dajnasa. Zbudziła ojca i, tuląc się do jego piersi szerokiej, wyznała, co się w jej sercu dzieje. Ucieszony stary niebawem posłał do zamku pachołka, by młodego śpiewaka przywołał. Próżno go jednak szukano w zamku, w świątyni, w innych miejscach. Nigdzie Dajnasa nie znaleziono. Tylko stary rybak nad ranem opowiedział, iż słysząc śpiew nad Wilią, podpłynął na łodzi, ale śpiewak umilkł i rzucił się w głębinę rzeki. Odtąd Skajstoy przestała się uśmiechać, usta jej pobladły, z policzków znikł rumieniec, a zamglone łzami oczy już snopów blasków nie rzucały. Smutna słaniała się jak cień i żyła oczekiwaniem nocy. Z jej nadejściem otwierała okienko swej izdebki. Na gałązce już siedział szary ptaszek, który wnet rozpoczynał swą pieśń i do rana śpiewał dla swej ukochanej pieśń miłosną. Skajstoy słuchała skąpana w świetle księżyca, zalana łzami i wyciągała ku śpiewakowi białe ramiona.. Pewnego ranka stary ogrodnik nie znalazł córki w jej izbie. Okno było otwarte, a przed nim pod lipą wyrósł w nocy krzak stulistnej róży, ale kwiatu na nim nie było. To bogini Milda ulitowała się nad biedną dziewczyną i zamieniła ją w krzak róży, ale za karę kazała mu zakwitać wtedy dopiero, gdy słowik śpiewać przestaje.
Ogrodnik opowiedział księciu o ty m co zaszło i wkrótce umarł. Giedymin na miejscu domku ogrodnika zbudował świątynię bogini miłości Mildy i gaj jej poświęcił. Dziś tu stoi kościół śś. Piotra i Pawła.
[1] Czwartek był u litewskich pogan dniem świątecznym, jak u chrześcijan niedziela (przypis autora).
Żródło:
Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
18.01.2009 15:13
RABAN ELIASZ
Podania żydowskie
Wielka waśń była w Wilnie pomiędzy Hassidimi a Eulemsze. Doszło do tego, że przy spotkaniu wrogowie odwracali głowy, aby się nie widzieć, i przechodzili na drugą stronę ulicy, by nie otrzeć się o siebie. Kobiety z jednej studni wody, ani z jednych jatek mięsa nie brały. Przyczyną waśni był wybór rabina, co do osoby którego nie mogli się pogodzić. Eulemsze chcieli, aby rabinem był sprawiedliwy, wielki Raban Eliasz, pamięć jego niech będzie błogosławiona, któremu równy we wszystkich siedmiu umiejętnościach nie powstał, a Hassidimi nie zgadzali się na niego, tylko krzyczeli, co by rabinem był inny Hassidim. I wszczął się wielki tumult. Przy bożnicy zeszły się tłumy Hassidimów i Eulemsze i przeciwnicy zaczęli sobie nieprzystojne słowa mówić, wygrażać i krzyczeć, że zrobił się wielki hałas, a sprawiedliwy Raban Eliasz wydał na Hassidimów wielką klątwę - cheirem. Potem wszczęła się bójka, kto miał kij w ręku, ten bił kijem, a kto kija nie miał, ten uderzał pięścią i targał przeciwnika za brodę i pejsy. Polała się krew, a hałas był tak wielki, że słychać było nie tylko na zamku, ale i w całym mieście Wilnie. I wzięto Rabana Eliasza, i zaprowadzono go do więzienia zamkowego, i wsadzono do lochu,a przy więzieniu postawiono straż silną, aby nikt nie przychodził i ze sprawiedliwym nie gadał. I był Raban Eliasz bardzo głodny, a to dlatego, że straż nie pozwalała przynosić dla niego z miasta jedzenia koszernego, a trefnego, które mu goimi dawali, sprawiedliwy spożywać nie chciał. Ale oto, zaczął przychodzić codziennie do więzienia młodzieniec o pięknym obliczu, odziany w białe szaty i przynosił dla Eliasza pożywienie. Był to Anioł, a gdy przychodził, straż go nie widziała, a drzwi więzienia same się otwierały, a straż i tego nie widziała. Raban Eliasz jadł i już głodny nie był. Młodzieniec mówił mu piękne słowa i Raban już nie był smutny, śpiewał psalmy Dawidowe i chwalił Pana. Sprawiedliwy Raban Eliasz, niech pamięć jego będzie błogosławiona, był z wielkiej familii kapłańskiej, której członkowie najpierwsi w szkole słuchają czytania przykazań, na cmentarz nigdy nie chodzą, ani się umarłego nie dotykają. Dotykają tylko ciała umarłego ojca, matki i rodzeństwa bliskiego. Nie chodził na kirkut i Raban Eliasz i nie dotykał umarłych. Tak było zawsze. Ale gdy umarł w Wilnie ubogi krawiec Lejzor i wieźli jego ciało na cmentarz, poszedł za nim Raban Eliasz. Zbliżyli się do niego ludzie i pytali: -Co to jest rabin? Nigdy za umarłymi nie chodziłeś, a za krawcem Lejzorem idziesz?- Wy nie widzicie tego, co mi jest dane widzieć. Ten człowiek śpiewał zawsze w domu i w szkole psalmy Dawidowe. Teraz król Dawid za nim idzie, tylko nikt go widzieć nie może, a ja widzę króla Dawida i dlatego takoż idę.
Żródło:
Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
18.01.2009 15:19
Potępieńcy w Kościele św. Jana
Pod kościołem św. Jana w Wilnie znajdują się obszerne sklepy i korytarze podziemne, które zajmują znaczną przestrzeń i ciągną się pod ulicą i przyległymi domami. Sklepy były przepełnione trumnami i szczątkami zwłok, grzebanych tu od kilku wieków. W roku 1600 umarł zamożny mieszczanin wileński. Bliższa i dalsza rodzina przywdziała żałobę i urządziła wspaniały pogrzeb. Nieboszczyka, ubranego w czamarę ze sztametu i czapkę bogatą, złożono do trumny, wybitej wyciskanym w kwiaty adamaszkiem. Na palcach zmarłego błyszczały kosztowne pierścienie. Nawet izbę, w której ciało spoczywało, kirem całą wybito. W eksportacji wzięli udział: dominikanie, bernardyni, pleban świętojański i kapnicy w różnokolorowych kapach i w kapturach z otworami na oczy. Nie żałowano pieniędzy na podzwonne, rozdawano świece woskowe i jałmużnę. Kościół św. Jana był rzęsiście oświetlony, a w kaplicy Zwiastowania Najświętszej Panny urządzono wspaniały katafalk. Były tu rozmaite ozdoby, kwiaty sztuczne, emblematy, aniołowie płaczący i inni, gaszący pochodnie życia, były urny i trupie głowy z piszczelami, była i śmierć z kosą, a wszystko to jaśniało od mnóstwa różnokolorowych lampek, oraz świec wielkich i małych w świecznikach i pająkach. Wieczorem przeniesiono ciało z mieszkania do kościoła i pozostawiono na noc w kaplicy na katafalku.Klejnoty, których z nieboszczyka nie zdjęto, zwróciły na się uwagę kilku nawiedzających umarłego. Postanowili oni ukraść te kosztowności. W tym celu przytrzymali chłopaka, który miał tej nocy pilnować kościoła i na chwilę go opuścił i, grożąc mu śmiercią, zmusili, aby wrócił do kaplicy i zdjąwszy z palców nieboszczyka pierścienie, podał im je przez okno, przy którym mieli go oczekiwać. Nastraszony chłopak nie śmiał odmówić i wrócił do kościoła. Panował tu zmrok i cisza zupełna. Przed niektórymi tylko ołtarzami migotały słabym płomykiem wiszące lampy i rzucały niepewne błyski na twarze świętych na obrazach i odbijały się na kolumnach marmurowych, na załamaniach ram pozłacanych i lichtarzach. Sklepienia kościoła, nawy boczne i kaplice tonęły w zupełnym mroku. Chłopak, jakkolwiek już nieraz nocował w kościele, tym razem doznawał dziwnej trwogi. Serce mu biło w piersi młotem, oglądał się trwożliwie i śpiesznie głowę odwracał, gdy spotkał się z oczami, patrzącymi nań z obrazu lub z pomnika. Wśród nocnej niczym niezamąconej ciszy, odgłos jego kroków echem rozlegał się po obszernej świątyni i zwiększał jego trwogę. Chłopiec wszedł do kaplicy Zwiastowania, oświetlonej jedną tylko, zwieszającą się przed ołtarzem srebrną lampą, której chwiejący się płomyk zdawał się ożywiać ustawione około katafalku figury aniołów, śmierci z kosą i samą trumnę, przykrytą wiekiem. Cichość, jaka tu panowała, była wprost przerażająca, toteż coraz większy strach chwytał za serce biednego chłopca. Chciał już opuścić kaplicę, ale myśl o zemście, jaka go za progiem kościoła czekała, skłoniła go do zdecydowania się na świętokradztwo. Drżąc ze strachu, wspiął się po stopniach katafalku, zdjął wieko z trumny, i ujął za skostniały i zimny palec umarłego, aby jak najprędzej pozdejmować pierścienie. Ale nieboszczyk zaszamotał się w trumnie, cofnął rękę, rozwarł szeroko oczy i wlepiwszy straszny wzrok w twarz chłopca, chwycił go za ubranie i zawołał wielkim głosem: - Bracia potępieńcy, ratujcie mnie! W tejże chwili cały kościół zatrząsł się, rozległ się huk straszliwy, ryk i hałas. Zaczęły pękać kamienie grobowe, rozłamywać się sarkofagi i z łoskotem otworzyły się drzwi, prowadzące do sklepów. Z piekielną wrzawą wstają z trumien umarli i napełniają kościół. Jedni, niedawno pogrzebani, byli przerażająco bladzi, z zapadłymi oczyma, inni już na wpół zgnili, wydawali smród obrzydliwy, a mięso i skóra zwieszała się na nich strzępami, ale najwięcej było kościotrupów, których nagie kości głucho przy poruszeniach stukały. Cały ten tłum potępieńców składał się z magnatów, senatorów, księży, rycerzy i bogatych mieszczan, nie brakło również kobiet i niemowląt.
Złodzieje czatujący pod oknem, posłyszawszy ten hałas piekielny, pouciekali. Chłopak na wpół przytomny z przerażenia, wyrwał się z rąk nieboszczyka i natrafiwszy przy kolumnie na wejście na schody, wpadł przez nie na chór, drzwi za sobą zatrzasnął i na zasuwę zamknął. Tu bez duszy prawie, ukrył się w jednej z ławek. Ale umarli gonili go. Dopadłszy drzwi zamkniętych, na których był wyrzeźbiony krzyż, cofnęli się i zaczęli znosić kamienie grobowe, ławki, trumny i, ustawiając jedne na drugim, wspinali się na chór. Chłopiec, nie czując się bezpiecznym w swoim schronieniu, wdrapał się na sam szczyt organów i stamtąd z zapartym w piersiach oddechem, z szeroko otwartymi ze strachu oczami śledził potępieńców, którzy wspinali się coraz wyżej i już sięgali chóru. Wtedy w największym przerażeniu przeżegnał się i zawołał: - Jezus, Maria! I oto z wysokości, na jaką się dostali, runęli potępieńcy na posadzkę kamienną razem z trumnami i kamieniami grobowymi. Niektóre szkielety rozsypały się, aż czaszki z głuchym łoskotem potoczyły się pod ściany. Po chwili jednak umarli podnieśli się i znowu zaczęli ustawiać trumny i wspinać się na nie. Ale chłopak miał już na potępieńców sposób. Modlił się, żegnał i wzywał imienia Jezusa i Marii, i za każdym razem nieboszczycy padali. Zaczęło świtać i gdzieś daleko w mieście dało się słyszeć pianie koguta, bliżej odpowiedział mu inny. Mrok panujący w kościele począł powoli się rozpraszać. Leżące w nieładzie na posadzce ciała już nie powstały i chłopak był ocalony. Gdy rano otwarto kościół, napełniał go nieznośny smród zgnilizny. Wchodzący ujrzeli na posadzce setki trupów i kości. Groby były porozwalane i stały otworem wejścia do sklepów, gdzie wszystkie trumny były próżne, za wyjątkiem kilku, w których spokojnie spali snem wiecznym oo. jezuici. Oni jedni tylko nie byli potępieni. Chłopca ledwie żywego znaleziono na chórze. Opowiedział o tym, co zaszło i niebawem zachorował na zapalenie mózgu, a po kilku dniach choroby umarł. Kościół natychmiast zamknięto i przystąpiono do oczyszczenia z trupów, co trwało dwa tygodnie, takie ich było mnóstwo. Wszystkich nieboszczyków przewieziono za Rudnicką Bramę i tam za kościołem św. Stefana pochowano.Żródło:
Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
18.01.2009 15:47
Pogrzeb Kiejstuta
Bohaterski Kiejstut z synem Witoldem zdradziecko przez Jagiełłę uwięziony, w lochu zamku krewskiego osadzony został. Wieść o tym lotem błyskawicy przeleciała po całej Litwie i Żmudzi budząc w sercach bolesne uczucia. Któż bowiem nie czcił i nie kochał pana na Trokach, rycerskiego i szlachetnego starca? Ale przerażenie, gniew i oburzenie dosięgły szczytu, gdy w pięć dni potem, jak piorun z nieba, spadła straszna wiadomość, że Kiejstut z rozkazu Jagiełły przez pachołków jego i knechta krzyżackiego w podziemiu krewskim został uduszony. Przeląkł się Jagiełło swego czynu sromotnego, zadrżał na tronie wielkoksiążęcym przed gniewem ludu i postanowił oczyścić się z zarzutu morderstwa stryja przez urządzenie mu wspaniałego pogrzebu. Zwłoki Kiejstuta na wspaniałych noszach nieśli z Krewa do Wilna kolejno się zmieniający niewolnicy, poprzedzani przez sto płaczek - raudietojas, które głośno zawodząc, śpiewały raudy i obficie lały łzy do szklanych łzawnic. Przed nimi szli muzykanci i trębacze, ogłaszający lasy brzękiem mosiężnych talerzy, oraz rykiem trąb i rogów. Stu zbrojnych w dzidy, topory i łuki żołnierzy otaczało nosze ze zwłokami, a za nimi kroczył wierny sługa kunigasa, który postanowił umrzeć na stosie przy swoim panu; prowadzono konia Kiejstutowego, jego psy, niesiono sokoły i jastrzębie, a w skrzyniach: mitrę, odzież, oręż, pasy złociste i klejnoty. Na czele orszaku na rączych koniach jechało dwudziestu młodzianów. Ci wywijali mieczami i wyrzucali je w powietrze, odganiając złe duchy i groźnie krzycząc: "Uciekajcie od ciała tego wy diabli!" (Ginkiet, bikiet Pikole!). Po drodze głośny lament płaczek, dźwięk trąb i okrzyki mężczyzn wywabiały z chat ludność, która tłumnie z żałobnym pochodem się łączyła, toteż gdy orszak ku Wilnu się zbliżał, już liczył tysiące głów. Przed miastem w otoczeniu bojarów i rycerzy, przybrany w szaty żałobne, czekał wielki książę Jagiełło. Ujrzawszy orszak, zsiadł z konia i z udaną na obliczu boleścią ku noszom się zbliżył, a gdy je na ziemi postawiono, z nieszczerym, bo zbyt głośnym płaczem przypadł do zimnych zwłok stryja. Znowu wzięto nosze na barki i do zamku niesiono. Tam już czekała ogrzana łaźnia, w której niebawem ciało nieboszczyka obmyto, namaszczono i ubrano w białą koszulę, lśniącą zbroję, pas złocisty, kamieniami wysadzany, płaszcz szkarłatny, bogato złotem szyty, oraz czapkę książęcą. Przy boku zawieszono miecz, który w bezwładnej dziś dłoni Kiejstuta, niedawno jeszcze dla wrogów Litwy był straszny. Szyję zmarłego owinięto płóciennym ręcznikiem, z zaszytymi w nim monetami, aby książę miał czym wejście na tamten świat okupić. Tak ubranego wniesiono do największej w zamku dolnym izby i usadzono w krześle. Pomimo gwałtownej śmierci twarz rycerskiego starca zachowała zwykły wyraz szlachetnej dumy i powagi, którą podnosiła spływająca na piersi biała broda i siwe, ściągnięte nad zamkniętymi powiekami brwi. Obok postawiono beczki z miodem i piwem i szeroko podwoje zamkowe otwarto, aby każdy, bez różnicy stanu i płci mógł kunigasa pożegnać. Przez pięć dni płynęły do zamku książęcego fale ludu i trwało pożegnanie. Pierwszy żegnał stryja Jagiełło, przepijając do zmarłego i z płaczem go pytając: - Piję do ciebie, drogi stryju, dlaczegoś umarł? Na to wszyscy obecni powtarzali: - Dlaczegoś umarł? - Nie miałżeś co jeść i pić? - Nie miałżeś państwa, zamków i sług? - Nie miałżeś bogactw, odzienia i klejnotów? - Nie miałżeś żony ukochanej, nie miałżeś dzieci? O, książę, dlaczegoś umarł? Przyprowadzono z więzienia syna zmarłego, Witolda. Ten nie zawodził, twarz miał skamieniałą, usta zaciśnięte z bólu i ani jednej łzy w oku. Zbliżył się do ciała ojca i ująwszy jego zimną dłoń, długo się w kochane oblicze wpatrywał, ślubując w sercu zemstę. Potem nie spojrzawszy nawet na strapionego Jagiełłę, z dumnie podniesionym czołem izbę opuścił i do więzienia powrócił, by tam czekać na pogrzeb ojca. Tymczasem w dolinie Świntoroga pomiędzy świątynią Perkuna i Wilią na zgliszczu czyniono przygotowania do pogrzebu. Liczni pachołkowie zwozili z gaju łukiskiego olbrzymie kłody dębowe i sosnowe i pod dozorem starszych układali stos wysoki, przekładając drzewo suchym mchem i słomą oraz strojąc w wieńce z liści dębowych. Na czterech rogach ustawiono beczki z żywicą i tłuszczem, zaś na osobnym wzniesieniu umieszczono urnę ozdobną, do której miano złożyć popioły, pozostałe po spaleniu ciała. Na szósty dzień, wobec niezliczonych tłumów ludu, który zajął całą dolinę Świntoroga, góry, a nawet parkany i wały zamkowe - wyniesiono na krześle zwłoki Kiejstuta i umieszczono je na szczycie stosu na wzorzystym kobiercu. Książę jakoby z wysokiego tronu zdawał się błogosławić i żegnać lud u stóp jego zgromadzony, który własną piersią nieraz przed wrogiem zasłaniał, te góry, lasy i rzeki, słowem tę Litwę tak umiłowaną, którą na wieki opuszczał w chwili, gdy był dla niej tak potrzebny. Za księciem wstąpił na stos i stanął przy krześle wierny stary sługa, który przez całe życie dzielił z panem dobre i złe losy i teraz nawet nie chciał się z nim rozłączyć, pragnąc służyć mu po śmierci tak, jak za życia służył. Z wielkim trudem wprowadzono rumaka książęcego, co go w bojach nosił i w niejednej potrzebie od śmierci ratował. Koń, jakby rozumiejąc, jak straszna śmierć go czeka, rwał się z rąk stajennych, chrapał i stawał dęba; wreszcie pogodził się z losem i dał się na stos wprowadzić. Tu go skrępowano powrozami i powalono. Biedne zwierzę leżało nieruchome, z wyciągniętą szyją, z rozrzuconą bujną białą grzywą i tylko z wyrzutem wodziło oczami po zebranych tłumach. Rozmieszczono na stosie powiązane psy myśliwskie, sokoły, i jastrzębie, które księciu podczas łowów służyły, a które i w krainie wiecznej szczęśliwości miały mu rozrywki dostarczać. U stóp zmarłego rozłożono potrzebne w przyszłym życiu przedmioty. A była tego mnogość wielka, więc: broń, lśniąca w słońcu bogatymi ozdobami, naczynia kosztowne, szaty i pasy złociste, chleb i napoje, wreszcie sakwa z pieniędzmi. Czekała księcia długa podróż i wszystkie te rzeczy mogły się przydać. Na hasło dane przez trębaczy, na oczyszczone i ubite pole, na którym rozłożono w pewnych odstępach upominki od nieboszczyka, wyjechało na rączych koniach dziesięciu młodych Litwinów. Rozpoczęły się gonitwy, którym tłumy z ciekawością się przyglądały. Jeźdźcy ustawieni w szeregu na dany znak zrywali się z miejsca w cwał i w szalonym biegu zręcznie się ku ziemi z koni schylali i chwytali leżącą tu broń, części ubrania, naramienniki i inne dary, które wysoko nad głową podnosili. Tłumy witały zwycięzców gromkimi okrzykami, które echem w górach się odbijały. Trzeba jednak było z obrzędem pośpieszać, ponieważ z zachodu podnosiła się ciemna, czarna jak całun pogrzebowy chmura i szybko na jasne niebo wpełzała. Zagrzmiały rogi i długie trąby, dał się słyszeć śpiew chóralny przeciągły i ponury i z świątyni Perkunasa spomiędzy dębów odwiecznych wyszli kapłani. Na czele kroczyli parami młodzi stróże ognia wiecznego - wajdeloci z opuszczonymi powiekami, przybrani w białe kaftany, spinane na piersiach sznurami i owinięci około bioder białymi przepaskami. Za nimi szli kapłani Kriwe, o twarzach poważnych, w wieńcach dębowych i w białych szatach, naszytych u spodu kosmykami włosów bydlęcych. Każdy miał w ręku wysoką zakrzywioną u góry laskę. Dalej, między dwoma starszymi kapłanami szedł najwyższy kapłan Kriwe-Kriwejte, zgarbiony wiekiem starzec, w wysokiej czapce i w powłóczystych białych szatach z wyobrażonym znamieniem Perkuna na piersiach. Jedną ręką wspierał się na lasce wysokiej z trzema zagięciami u góry, w drugiej niósł zapaloną u ognia świętego pochodnię. Orszak z wolna wstąpił na zgliszcze i ku stosowi się zbliżył. Wtedy arcykapłan, złożywszy głęboki ukłon, powtórzony przez wszystkich obecnych, rozpoczął pochwałę zmarłego księcia i wysławianie jego cnót i zasług. Zamilkł na chwilę i wzniósł oczy ku górze, jakby czegoś w przestworzach szukał, po czym zawołał wielkim głosem: - Widzę cię szlachetny kunigasie, widzę cię w zbroi jaśniejącej, jadącego na żarkim koniu pośród nieba ptasią drogą[1] . W ręku masz trzy gwiazdy i wstępujesz do mieszkania wiecznego szczęścia w orszaku licznych duchów! I wszystkim się zdało, że również widzą księcia dążącego szlakiem niebieskim. Przesądny i zabobonny Jagiełło był blady i pomieszany. Po przemówieniu arcykapłan zapalił z czterech stron suche mchy i drwa, a pochodnię naszczyt stosu cisnął. Czerwone i żółte płomyki zrazu z wolna zaczęły lizać kłody dębowe i sosnowe, aż w górę wielkim płomieniem strzeliły, a kłęby czarnego dymu skryły zwłoki księcia. Niebawem cały stos stanął w ogniu. Dało się słyszeć bolesne rżenie konia i skowyt psów. Wajdeloci lali na stos żywicę, zaś kapłani i bojarowie rzucali w ogień szpony orle i niedźwiedzie, aby przy ich pomocy zmarły łacniej mógł się na górę wiecznej szczęśliwości Anafielas dostać. Tymczasem czarna chmura całkowicie niebo pokryła, tak że zapanował mrok, oślepiająca błyskawica rozdarła jej łono, i z przeraźliwym trzaskiem gdzieś w bliskości padł piorun. Stos jednak płonął niczym jasna pochodnia. Wtem stało się coś niezwykłego. Oto wśród błyskawic i huku grzmotów rozstąpiła się ziemia i pochłonąwszy stos płonący razem z szczątkami Kiejstuta, znowu się nad nim zawarła, tak, że nawet śladu nie pozostało. Przerażony lud tłumnie w różne strony pierzchnął, a bojarowie uprowadzili do komnat zamkowych na wpółprzytomnego Jagiełłę. Tylko kapłani bez cienia trwogi poważnie do świątyni wrócili, by tam zanieść modły do Perkunasa, groźnego władcy piorunów i burzy.
1) Litwini zwali Mleczną Drogę ptasią (przypis autora).
Żródło:
Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
19.01.2009 00:21
O Żelaznym wilku
Na miejscu dzisiejszego Wilna, u stóp wzgórz, gdzie Wilenka wlewa swe wody do Wilii, w XIII wieku znajdowały się nieprzebyte lasy. Wśród tej puszczy dębowej wielki książę Świntorog wzniósł świątynię Perkunasa, rozniecił ogień święty, ustanowił tu arcykapłana Kriwe-Kriwejte, kapłanów Kriwe i wajdelotów, czyli ofiarników niższego rzędu. Odtąd miejscowość ta otrzymała nazwę doliny Świntoroga. Dokoła szumiał bór odwieczny, pełny różnego rodzaju zwierza. Potężny tur - król puszczy litewskiej, budził rykiem stuletnie olbrzymy, nocami szczekały i wyły wilki, drapieżny ryś ukryty w gęstwinie drzew czatował na zdobycz, a liczne różnorodne ptactwo napełniało powietrze pieniem i świegotem. Nie dziw, że puszcza ta często ściągała myśliwych, a echo roznosiło dźwięki rogów. Do zapalonych łowców należał wielki książę Giedymin, przebywający w swej nowej stolicy Trokach, gdzie na wyspie pośrodku jeziora Gałwe wzniósł zamek warowny. Giedymin z orszakiem towarzyszów swych wypraw wojennych i dworzan często oddawał się ulubionej rozrywce.Pewnego razu, a było to około roku 1322, książę goniąc olbrzymiego tura, zapuścił się aż na wzgórza, otaczające ujście Wilenki do Wilii i tu na jednej z gór dopadł zwierza i zabił go z kuszy. Ogromny tur, ugodzony w serce, padł nieżywy, a książę, oparłszy stopę na jego potężnej głowie, zadął w róg w złoto oprawny. Słońce już dawno zaszło i księżyc srebrnolicy wypłynął na niebo, srebrząc wierzchołki lip i dębów i migocąc w nurtach Wilii. Tylko ze świątyni, znajdującej się u stóp wzgórza bił blask czerwony ognia świętego, a smętny śpiew wajdelotów rozlegał się w ciszy nocnej. Znużeni całodziennym uganianiem się za zwierzem uczestnicy łowów, pokrzepiwszy siły skromną wieczerzą i miodem, układali się na spoczynek, wybrawszy na nocleg zgliszcze Świntoroga, pomiędzy świątynią a Wilią. Giedymin długo nie mógł zasnąć, wreszcie znużenie przemogło i sen skleił mu powieki. I oto przyśniło mu się, iż na szczycie góry, na której zabił tura, ukazał się wilk ogromny, cały żelazną zbroją okryty. Wilk podniósłszy głowę na księżyc, zawył, a wycie jego było tak donośne, iż zdawało się, że to nie on wyje, lecz sto innych wilków w nim zawartych. Gdy wschodzące słońce jasnymi promieniami zalało góry, rzekę i przedarło się przez listowie drzew, obudził się Giedymin i przypomniawszy sobie dziwny sen, opowiedział go swym towarzyszom. Jak wszyscy poganie, książę był zabobonny i przypisywał snom znaczenie wieszcze, wierząc, że zsyłają je bogowie, jako radę lub ostrzeżenie. Nikt jednak z dworzan nie mógł odgadnąć, co by takowy sen oznaczał. Wtedy ktoś poradził, by wezwać arcykapłana, słynącego z mądrości Lizdejkę. Kriwe-Kriwejte stanąwszy przed wielkim księciem i wysłuchawszy jego opowiadania, zamyślił się. Otaczający go kołem rycerze, wpatrzeni w oblicze kapłana, z niecierpliwością oczekiwali wytłumaczenia snu. Wreszcie Lizdejko wsparłszy jedną rękę na lasce, która była oznaką jego godności, a drugą podniósłszy do góry rzekł: - Miłościwy książę! Bogowie to zesłali ci ten sen i przez niego wyrażają swą wolę, której gdy będziesz posłuszny, czeka cię potęga i sława. Wilk żelazny znaczy, że na miejscu tym stanie zamek mocny i miasto - stolica państwa, a stu wilków w nim wyjących oznacza mieszkańców, którzy sławę twoją i tego grodu szeroko po świecie rozgłoszą. Masz więc być posłusznym woli bogów, wznieść tu zamek warowny i założyć miasto. Giedymin przyjął z radością to tłumaczenie i niezwłocznie na górze, którą nazwał "turzą", zaczął budować zamek, opasany murem z dwiema wieżami sześciobocznymi. U stóp zaś góry, pomiędzy nią a świątynią stanął drugi zamek drewniany, czyli krzywy, z basztami, palisadami i blankami. Dokoła zaczęto wznosić domostwa. W ten sposób powstał gród, który od rzeki Wilii nazwę Wilna otrzymał, a do którego Giedymin przeniósł swoją stolicę z Trok. Lizdejce za wytłumaczenie snu wieszczego wielki książę rozkazał zwać się Radziwiłłem.
Żródło:Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
19.01.2009 00:30
O Świątyni Perkunosa
Gdy Krzyżacy, korzystając z zamieszania, jakie na Litwie po śmierci Mendoga zapanował o, po dwakroć zniszczyli święte Romowe [1] nad Dubisą i Niewiażą, wtedy wielki książę Świntorog przeniósł Romowe do puszczy nad ujściem Wilenki do Wilii. Miejsce to księciu było znane jeszcze z czasów młodości, gdy się bawił łowami. Jakoż stanęła tu skromna i uboga gontyna bez dachu, a w niej przed posągiem groźnego Perkunasa, który z Połągi przywieziony został, rozniecono wiecznie gorejący ogień święty, strzeżony od zagaśnięcia przez ofiarników - wajdelotów i dziewice święte, wajdelotki. Za świątynią książę wyznaczył zgliszcze, czyli miejsce na całopalenie zwłok książęcych i sam tu po śmierci był przez syna Germonda spalony. Przed wejściem do świątyni Świntorog wybudował niewysoką basztę okrągłą, z której kapłani Kriwe ogłaszali ludowi wolę bogów oraz śledzili bieg słońca i gwiazd. Litwini pogańscy byli przesądni, wierzyli we wróżby i nie rozpoczynali żadnego dzieła bez naradzenia się z wróżbitami, wróżkami, czarnoksiężnikami i wyroczniami, których mnogość była na Litwie i Żmudzi. Jedni, zwani Puttones wróżyli z piany wodnej; inni z dymu, z soli, z wosku, z lotu ptaków, ze zjawisk powietrznych. Świntorog, starzec dziewięćdziesięciosześcioletni, nabożny i wierzący w gusła i wieszczby, pragnął przed rozpoczęciem budowy świątyni zasięgnąć rady wieszczki. Wiedział książę o Burinime, znakomitej wyroczni, mieszkającej na Żmudzi nad dolnym Niemnem. Do tej to Sybilli żmudzkiej Świntorog wysłał sześciu poważnych starców z darami bogatymi, prosząc, by zechciała odkryć, jakie będą losy przyszłej świątyni. Mądra wieszczka, po wykonaniu rozmaitych guseł, obiecała świątyni trwanie tak długie, jak długo pogaństwo samo trwać będzie. Wyrocznia kazała sporządzić i odwieźć księciu Świntorogowi 122 sztuki cegły okrągłej, z wyrytymi na nich znakami hieroglificznymi, które miały oznaczać dobre i nieszczęśliwe lata. Na ostatniej cegle był znak krzyża podwójnego . Miało to być przepowiednią, że gdy nadejdzie kolej tego znaku, chrześcijanie obrządków zachodniego i wschodniego zburzą pogaństwo i świątynię. Książę kazał wmurować te cegły w ścianę baszty od strony południa. Proroctwo wieszczki spełniło się, albowiem po 122 latach Jagiełło ochrzcił Litwę, zburzył świątynię Perkunasa, a na jej fundamentach wzniósł kościół katedralny. Znak podwójnego krzyża wyryty na ostatniej cegle król kazał umieścić na tarczy jeźdźca Pogoni, jako świadectwo zwycięstwa, odniesionego przez chrześcijaństwo nad pogaństwem.
[1] Romowe lub Romnowa to tradycyjne miejsce kultu starożytnych Bałtów, gdzie przebywał kapłan kapłanów (Kriwe Kri-wejte).Lelewel, na którym opierał się Zahorski, uważał istnienie Romnowy, równoważnej Rzymowi (Romahora), za pewnik historyczny. We współczesnej nauce historycznej uznane za legendę, w krórej tkwi jednak źdźbło prawdy (przypis wydawcy).
Żródło:Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
19.01.2009 00:38
Osobliwe dziecko
Na Łukiszkach, przedmieściu Wilna, mieszkał ubogi stolarz z żoną i trojgiem małych dzieci. Cnotliwy, trzeźwy i pracowity pracował od rana do nocy, by wyżywić rodzinę, ale zarabiał mało, tyle tylko, aby żonie i dzieciom nie dać umrzeć z głodu. Toteż oczekiwane przyjście na świat jeszcze jednego dziecka stawało się ciężarem za wielkim dla ubogiego rzemieślnika. Nie narzekał on jednak i nie szemrał, tylko jeszcze gorliwiej jął się pracy, skracając godziny snu i odpoczynku. Stolarzowa, patrząc na to, jak jej mąż zapracowuje się, srodze cierpiała, iż nie może mu dopomóc i płakała w ukryciu, by mąż nie widział. Na wiosnę urodził się tęgi chłopak o niebieskich oczętach. Raz w nocy w parę dni po urodzeniu dziecka, stolarz wykańczał w przyległej izbie jakąś pilną robotę, żona zaś jego, jeszcze słaba, karmiła piersią nowo narodzone niemowlę. Boleśnie ściskało się serce biednej matki na myśl, że przybyła im jeszcze jedna istota, którą trzeba będzie żywić i odziewać. Gorące łzy spływały z oczu stolarzowej, wreszcie zaczęła się modlić do Najświętszej Panny i prosić, by ich nie opuszczała i nie dała zginąć. Wtem posłyszała głos, jakby z nieba wychodzący: - Nie smuć się i ufaj. Bóg zsyła wam to dziecię na pociechę i ratunek. W tej samej chwili dziecinka wypuściła pierś, którą ssała, podniosła główkę i z anielskim uśmiechem spojrzała w oczy matki, jakby potwierdzając tylko co posłyszane przez nią proroctwo. Stolarz, któremu żona opowiedziała o zdarzeniu, przypisał to złudzeniu spowodowanemu chorobliwym stanem położnicy. Ale zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Nowo narodzony chłopiec, któremu na chrzcie dano imię Antoni, rósł i rozwijał się z zadziwiającą szybkością. W tydzień po przyjściu na świat odrzucił spowijacze i siedział o własnej sile, w dwa tygodnie mógł już chodzić, zaczął mówić i szybko jeden po drugim, wyrzynały mu się ząbki. Było to dziwnie miłe i dobre dziecko, nie sprawiające rodzicom żadnego kłopotu. Wieść o cudownym chłopcu szybko się po mieście i okolicach rozeszła, toteż przychodzili ludzie, by go zobaczyć i podziwiać. Kilku zamożnych obywateli, poznawszy stolarza, jego zacność i uczciwość i chcąc mu dopomóc, dawało robotę, za którą hojnie płaciło. A chłopiec rósł i mężniał z dniem każdym. W 6. miesiącu życia wyglądał na 15-letniego dziarskiego chłopaka. Wyręczał ojca w robocie, a wykonywał ją tak pięknie i trwale, że stolarz nie mógł już nadążyć w wykonywaniu obstalunków, które zewsząd napływały i musiał przyjąć kilku czeladników. W wolnych od pracy chwilach Antoś rzeźbił z drzewa figury, najwięcej świętych i malował je kolorami. I w tym wykazał niezwykły talent. Wykonane przezeń figury były przepiękne i sprawiały wrażenie żywych, toteż rozchwytywano je i płacono duże pieniądze. W kościołach wileńskich ozdobą ołtarzów były wyrzeźbione przez Antosia figury Chrystusa Ukrzyżowanego i Matki Boskiej, dla której miał on szczególną cześć. Ale za te figury nie przyjmował zapłaty i ofiarowywał je kościołom. W domu stolarza zakwitł dostatek. Nie tylko rozszerzył on znacznie pracownię, ale po kilku miesiącach uzbierał tyle pieniędzy, że mógł wybudować niewielki, ale wygodny dworek. Stolarz i jego żona, patrząc na cudowne wzrastanie Antosia i na szczęście, które im ze sobą przyniósł, święcie wierzyli, że to Bóg ulitował się nad nimi i zesłał im to dziecię cudowne, toteż kochali je nad życie. Jakoż Antoś zasługiwał na miłość. Rozumny, łagodny, skromny, pracowity, przywiązany do rodziców i rodzeństwa, miłosierny, litujący się nad każdym biedakiem i śpieszący z pomocą, był przez wszystkich kochany. Nie miał jeszcze skończonego roku życia, a wyglądał na dwudziestoletniego młodzieńca. Był urodziwy, silnie zbudowany, zgrabny i zręczny, ale szczególnie pięknymi były jego oczy, pełne wyrazu i słodyczy. Niejedna dziewczyna, spotkawszy się z jego wejrzeniem, rumieniła się, a serce jej żywiej bić zaczynało. Ale Antoś jakoś mało zwracał uwagi na zalotne spojrzenia dziewcząt. Nie czuł potrzeby kochania. Wystarczała mu miłość rodziców i rodzeństwa. Minął rok i stolarz z biedaka stał się człowiekiem bogatym, starszym cechu i ławnikiem w magistracie. Za to w Antosiu zaczęły zachodzić nowe zmiany. Ciało jego zaczęło stopniowo się zmniejszać, tak że po upływie pół roku sprawiał wrażenie chłopca dziesięcioletniego, a jeszcze po paru miesiącach nie różnił się od pięcioletnich dzieci. Przy końcu roku przestał chodzić i mówić i stał się niemowlęciem. W drugą rocznicę swych urodzin dziecina zasłabła nagle i skonała na rękach zrozpaczonej matki. Snadź spełniła przeznaczone jej od Boga zadanie i już nie była potrzebna. Ksiądz Naramowski przytacza nieco inną wersję tego podania. W roku 1671 urodził się w Wilnie chłopiec normalny, lecz po roku zaczął olbrzymio rosnąć (in molem ecrescere giganteam coepit) i stał się monstrum. Gdy upłynął rok chłopiec zaczął zmniejszać się, tak że w niczym już od innych dzieci się nie różnił.
Żródło:Podania i legendy Wileńskie Zahorski Władysław
21.01.2009 13:45
O księdzu zbójcy
W roku 1572 mieszkał w Wilnie we własnej kamienicy pewien ksiądz, bardzo zamożny. O ile inni zacni kapłani cieszyli się ogólnym szacunkiem, ten ksiądz był przez wszystkich pogardzanym. Chciwy, nieludzki, pędził życie rozwiązłe. Zniszczył on powierzony sobie przez umierającego człowieka testament i zagarnął pieniądze jego sierot, które znalazły się w nędzy. Mówiono nawet, że miał na sumieniu zabójstwo, gdyż dowiedziawszy się na spowiedzi o dużych pieniądzach, posiadanych przez pewnego kupca, otruł go i pieniądze przywłaszczył. Niegodziwy ksiądz nic sobie z tych zbrodni nie robił i nawet nie wahał się odprawiać nabożeństwo. Zdarzyło się, iż w dzień Bożego Ciała, ów ksiądz zbrodniarz, gdy w kościele katedralnym św. Stanisława miał ranną mszę, nagle zaczął robić pomyłki, zbladł strasznie, w głowie mu się mąciło, nie mógł odróżnić liter w mszale i zamiast jednych wyrazów wymawiał inne, słowem był jakby w stanie poprzedzającym ciężką chorobę. W tym samym czasie przyszedł do kościoła niejaki Kłyszejko, który, chociaż katolik, był sługą heretyka. Kłyszejko był obdarzony nadzwyczajną siłą, wprawiającą ludzi w zdumienie: z łatwością łamał podkowy, a w walkach niejednego przeciwnika pokaleczył, bo nikt nie mógł mu podołać. Kłyszejko od lat siedemnastu nie był u spowiedzi, a że przez ten czas wiele nagrzeszył, więc zapragnął w dzień Bożego Ciała pojednać się z Bogiem i w tym celu przyszedł rano do katedry. Nie wiadomo, co mu przeszkodziło spełnić swój zamiar, ale był na nabożeństwie i gorliwie się modlił. Usłyszawszy księdza, śpiewającego słowa psalmu: Grzechy moje skrępowały mię, gdyby powrozy, Kłyszejko padł na twarz, zaczął bić głową o kamienną posadzkę, głośno płakać, jęczeć i krzyczeć, tak, że pomimo oporu musiano go wyprowadzić z kościoła. Zapytany o przyczynę płaczu, odpowiedział: - Słowa psalmu przypomniały mi, że jestem grzesznikiem, żem nigdy nic dobrego nie uczynił, a za to mam na sumieniu dużo złych i niegodziwych postępków. Wyszedłszy z kościoła, Kłyszejko przez dziedziniec zamkowy skierował się ku bramie, za którą był most na Wilence, wiodący na ulicę Zamkową, lecz, jak tylko wstąpił na most, posłyszał groźny głos: "Wracaj" i nagle ujrzał przed sobą diabła, zagradzającego mu drogę do miasta. Diabeł całkiem czarny miał postać karzełka i szerokie usta, z których wystawały kły. Wielkie okrągłe oczy świeciły blaskiem zielonawym. Ręką, uzbrojoną w pazury, wskazywał w stronę katedry i groźnie wołał: "Wracaj, wracaj!" Kłyszejko przerażony, prawie nieprzytomny, zawrócił i, goniony przez diabła, począł uciekać, aż dopadł katedry. Tu w babińcu wpadł na niegodziwego księdza, który właśnie po skończonej mszy wychodził z kościoła. Porwał go w objęcia i zaczął ściskać, a chcąc go ucałować zbliżył usta do twarzy księdza, ale zamiast pocałunku zaczął zębami gryźć mu policzki, nos, wargi. Wyrwał się nieszczęśliwy i z krzykiem wpadł do katedry, w której pomimo rannej godziny było już sporo modlących się, ale za nim pędził Kłyszejko i dopadłszy go, silnym uderzeniem noża odrąbał mu palce, którymi świętokradztwo wznosił hostię, po czym znowu gryzł, szarpał i dusił, tak że obficie płynąca krew zbroczyła twarze, ręce i ubranie zarówno ofiary, jak napastnika. Rzucili się na pomoc obecni w kościele, ale próżno usiłowali wyrwać księdza z rąk szaleńca, który, obdarzony niezwykłą siłą, odtrącał wszystkich i dotąd szarpał swą ofiarę, aż ta ducha wyzionęła. Wtedy Kłyszejko nagle się opamiętał i cichym, łagodnym głosem opowiedział, że wcale księdza nie znał, widział go po raz pierwszy, ale po spotkaniu na moście z diabłem, jakaś siła, jakiś głos wewnętrzny kazał mu zamordować księdza, ponieważ był on zbrodniarzem i świętokradcą. Kłyszejko sam dobrowolnie poszedł do sędziego i żądał dla siebie kary śmierci za popełnioną zbrodnię. Jakoż ścięto go na rynku.
Żródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
Strona z 8 < Poprzednia Następna >