Mój dziadzio Andrzej Szweycer h.
Zadora urodził się 24 lutego 1912 roku w Warszawie, jako pierworodny syn Janusza Szweycera i Marii dd. Kożuchowskiej 1 voto Radziszewskiej (
Zobacz drzewko). Jego ojciec w pamiętnikach tak wspominał ten okres:
"(...) 24 Lutego - dnia urodzin pierwszego naszego synka Jędrusia, w zakładzie ginekologicznym na ulicy Marszałkowskiej 45, dr Gromadzkiego i Thiemego. Leczył moją żonę stary znajomy doktor Brühl, ginekolog, cierpiała bardzo, daleko więcej jak przy następnych dzieciach. Po czterech tygodniach przyjechała kareta z Janczewic i przewieźliśmy oboje do Janczewic na dalszy wypoczynek aż do świąt Wielkanocnych i chrztu małego Jędrusia w Przewodnią Niedzielę. Za specjalnym pozwoleniem ochrzcił go w domu nie w Raszynie ksiądz proboszcz Kobyliński. Podawał go Dziadek a mój Ojciec Michał Szweycer i prababcia Antonina z Wężyków Michałowa Orzechowska. Do ostatniej chwili wahaliśmy się czy ma być Stanisław czy Andrzej, tak że zastawę do przekąsek - sztućce dostał znaczone literami S.S., a od chrzestnej Matki list zastawny na 3,000 rb. Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego do poduszki."Po nim urodziły się kolejne dzieci: Stanisław 1913-1939, Janina 1915-1995, Tomasz 1916-2008, Janusz 1918-2006, Zbigniew 1920-1939, Maria 1921-1996.
Nie wiem do jakich szkół podstawowych czy średnich uczęszczał Dziadzio, w każdym razie ukończył mechanizację rolnictwa na SGGW w Warszawie, gdzie działał w korporacji Sarmatia. Na studiach poznał swoją ukochaną żonę - Annę (zwaną w rodzinie Hanią 1912-1996) Stronczyńską, córkę
Karola i
Marii dd. Mochlińskiej.
Pobrali się w 1937 roku w Warszawie w kościele Wizytek. Po ślubie zaczęli gospodarować w lasach Kolumna koło Łasku, na gruntach przekazanych Andrzejowi przez ojca w administrację. W 1938 roku w Łasku urodził im się syn - Michał.
W czasie wojny dziadziowie wraz z Michasiem przenieśli się do Warszawy i według rodzinnych opowieści dziadzio prowadził wraz z bratem Januszem sklep nasienny na Grójeckiej. Mieszkali podobno początkowo w Warszawie, potem w Ursusie pod Warszawą.
Dziadzio nie poszedł do wojska, nie wiem czy brał jakikolwiek udział w Powstaniu. Nie wiem dlatego, że dziadzio nigdy nie chciał wspominać wojny i nic nie mówił na ten temat, a Babcia szanowała jego wolę. Po upadku Powstania babcia Hania wraz ze swoją Mamą - tzw. Babcią Niusią trafiły do obozu w Pruszkowie. Dziadzio przekupił jakiegoś Niemca i wraz z nim wjechali na teren obozu, rzekomo po ludzi do pracy. Wśród tych tysięcy uwięzionych dziadzio odnalazł żonę i teściową,a także wywiózł całą polską czy też polsko-żydowską rodzinę. O sprawie uwolnienia obcej rodziny z Pruszkowa, rodzina dowiedziała się dopiero w latach 60-tych, kiedy do drzwi zapukali Ci uwolnieni ludzie, którzy dopiero wtedy odnaleźli dziadków i przyszli podziękować. Tak bardzo dziadzio nie chciał wspominać o wojnie... Nie wiadomo co przeżył, jakich wydarzeń był świadkiem... Podczas wojny w Warszawie urodziła się Marysia w 1943 r.
Po wojnie Dziadzio z Babcią, rodzice Dziadzi, Babcia Niusia (pradziadek
Karol zmarł w sierpniu 1938 r.) nie mogli wrócić do własnego majątku. Część rodziny straciła życie podczas wojny, reszta próbowała się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Dziadzio wraz z ojcem - Januszem trafili na kilka miesięcy do więzienia w Radogoszczy w 1945 r. Przecież mieli majątki, byli obszarnikami, wrogami ludu. Babcia kilkanaście razy chodziła jeszcze z Łasku, aż do Radogoszczy żeby odwiedzić męża i teścia w więzieniu, dostarczyć paski etc. W tym czasie była w ciąży i pewnie w wyniku stresu urodziła córkę - Barbarę jako wcześniaka 6-miesięcznego w 1945 roku.
Po wypuszczeniu z więzienia, cała rodzina wyjechała do Poznania i tam zaczęła nowe życie. W 1950 roku urodziło się ostatnie dziecko Dziadziów - moja Mama Jolanta.
Zanim dziadziowie dostali duże 3-pokojowe mieszkanie w nowym budownictwie, gnieździli się w małym metrażu w 7 osób.
Dziadzio Andrzej początkowo nie mógł dostać pracy odpowiadającej jego wykształceniu i umiejętnościom, tak że prowadził własną fermę lisów.
W pewnym momencie dostał pracę na poznańskiej Akademii Rolniczej, gdzie pracował kilkanaście lat, publikował i był cenionym profesorem i wykładowcą. Zaangażował się także w tworzenie Klubu Inteligencji Katolickiej w Poznaniu, a w czasie stanu wojennego był jedynym w Polsce, w tym czasie funkcjonującym Prezesem KIKu.
Zmarł 11 września 1990 roku w Poznaniu i tam został pochowany w Alei Zasłużonych na cmentarzu Miłostowskim.
Ja pamiętam Dziadzię jako bardzo dobrego, kochanego dziadka. Mój drugi dziadek (Stanisław Merklinger) zmarł jak byłam mała, wcześniej nie miałam z nim kontaktu, tak więc dziadzio Andrzej był właściwie moim jedynym dziadkiem, z którym byłam bardzo związana. Jako dziecko pamiętam zupełnie odmienne rzeczy niż starsi: dziadzio miał samochód Syrenę jedyną w swoim rodzaju, w której drzwi otwierały się odwrotnie (jak w trabancie). Dziadzio zainteresował mnie numizmatyką - pokazując swoje zbiory i dając mi na początek 2 zł polskie z Królestwa Polskiego z 1831 roku (przerobione podczas Powstania na wisior). Dziadzio uczył mnie jak być prawym, prawdomównym, rzetelnym, uczciwym. Opowiadał o swojej rodzinie, zainteresował genealogią. Sprawił, że jestem bardzo rodzinna. Pokazał, że jeśli mamy wspólnych przodków, nawet bardzo dawnych i dalekich, to możemy mieć bliskie i serdeczne stosunki rodzinne.
Dziadzio miał sad z jabłoniami pod Poznaniem... Do dziś pamiętam swoiste zjazdy rodzinne dzieci i wnuków Dziadziów do ogrodu, gdzie następował podział prac. Mężczyźni i młodzież zbierały owoce z drzew, a panie przebierały owoce już w skrzynkach do sprzedaży, na przetwory etc. Wspaniałe są te wspomnienia, szczególnie że tyle ludzi z tamtego grona już odeszło... Dziadzio, Babcia, ciocia Marysia - siostra Mamy, zm. 26.I.2005 r. i mój Tatuś - Wojciech Merklinger, zm. 19.XII.2007 r.
Do dzisiaj moją najlepszą wizytówką jest przedstawianie się jako wnuczka Andrzeja Szweycera. To zawsze otwiera mi ludzkie serca i drzwi