170
ski kongres, czyli sejm, mianował wodzem naczelnym Jerzego Waszyngtona, męża wielkiego animuszu i militarnych talentów pełnego. Ten, rozpoczął kroki nieprzyjacielskie i otrzymał już nie jeden sukces. Francuzi, że od niepamiętnych czasów, są ząb za ząb z Anglikami i zawsze na oną potencję patrzają zyzem, cieszyli się z tej diwersyi nie pomału; ale tylko prywatnie, bo rząd francuzki jeszcze wówczas nie chciał otwarcie mieszać się w tę sprawę, co jednak później uczynił. Pan de Saint-Priest gadał więc z wielkim afektem i pochwalał Amerykanów, bijących się za wolność przeciw tyranii angielskiej, co tak zagrzało głowę Panu Kazimierzowi, iż postanowił do onego dalekiego i zamorskiego kraju popłynąć i usługi swoje kolonistom ofiarować. Ja także byłem od tego zdeterminowany zupełnie, bo już nudziło mi się siedzieć tak w bezczynności, na wieże meczetowe patrząc i o niebieskich migdałach myśląc; ale na tak długą drogę, brakowało najważniejszy rzeczy, to jest pieniędzy.
Otóż tutaj jest miejsce powiedzieć jak Opatrzność Boska czuwała nad nami grzesznymi ludźmi i jak prawdziwie cudownie z wielkiego ambarasu wybawiła nas nadspodziewanie. Gdy raz po obiedzie, leżym sobie na sofie z Pułaskim, paląc fajki i deliberując nad podróżą naszą, różne czyniąc prójekta, czy się udać do Dywanu, czy do Francyi, o subsydya, słyszym że Bohdanek z kimciś gada w pierwszej
171
izdebce. Wychodzę zaraz i zastaję człowieka ubranego nie po muzułmańsku, ale po grecku, który, swoim dyalektem, używanym
przez chrześcjan w Stambule, to jest z kiepska po francuzku (Czyli językiem Franków), pyta się: „Czy tu mieszka pan polski Plułakii „ Ja mówię że tu. A on mówi: Że bankier Zizinia prosi pana Plułaki aby przyszedł do niego odebrać denari, to jest pieniądze. Pan Kazimierz zdziwił się niezmiernie gdym mu tę nowinę zakommunikował, i robiąc rozmaite konjektury zkądby ona flota nadpłynęła, poszliśmy zaraz oba do bankiera na zwiady. Zizinia powiedział że mu Tepper, bankier warszawski, dwa tysiące czerwonych złotych przysłał, z rozkazem aby one we własne ręce Pułaskiemu wydał,pokwitowanie po formie otrzymawszy. Gdyśmy się go zapytali od kogoby pieniądze wychodziły, odrzekł iż nie wie. Pułaski miał nie jako skrupuł brać one dukaty, nieznajomą ręką wysypane, alem go przekonał dowodząc, że pewno nie imperatorowa rossyjska ani król Poniatowski, przysyłają mu ten prezent, a zatem rąk sobie nie zabrudzi, ani sumienia nie obciąży. Ten argument przekonał go i przyjął sumę, która wygodziła nam bardzo. Ani wtenczas,
172
ani potem, nie mogłem się wydziwić kto był onym bezimiennym i dobrodziejem naszym, ale zawsze miałem suspicyę na Radziwiłła Panie Kochanku (który choć nie był sawantem i ledwo imię swoje podpisać umiał, ale kochał szczerze ojczyznę i braciom szlachcie, a szczególniej patryotom, lubił dopomagać). Być może że to był jaki inny magnat polski, nie będący w konszachtach z Petersburgiem; choć prawdę powiedziawszy, było takich niedobrych nie wielu i można ich było policzyć na palcach u jednej ręki. Gdyśmy mieli pieniądze, wszystko poszło jak z płatka. Pan de Saint-Priest projekt naszej podróży pochwalił i uwiadomił nas, że niedawno przybył do Paryża plenipotent amerykański, niejaki Franklin, człowiek uczony i zacny, który interessami swego kraju czynnie się trudnił i wolontaryuszów za morze wyprawiał. Radził nam przeto Francuz, aby statkiem płynąć ze Stambułu do Tulonu, a stamtąd udać się do Paryża dla wzięcia języka i informacyi względem kontynuowania chwalebnej naszej antrepryzy. Dał także ambassador Pułaskiemu list do swego najstarszego brata (który nosił tytuł grafa i przy dworze wersalskim jakąś szarżę piastował), rekomendując nas po przyjacielsku. Wypłynęliśmy przeto ze Stambułu 4 februaryi roku pańskiego 1777, na łaskę Pana Boga i protekcyą świętych i trzech patronów, z chrześcjańską ufnością,
173
spuszczając się. Przed wyjazdem, napisał Pan Kazi- mierz, w imieniu nas obudwóch, bardzo grzeczne pożegnanie do Adryanopolu, do Pana Arnoux i jego familii: na końcu którego ja dołączyłem parę słówek słodkich ale uczciwych, do mojej Marysieńki,której, niestety, już nigdy nie miałem oglądać!
Podróż trwała blisko miesięcy dwa z przyczyny niepomyślnych wiatrów. Tam to oczy moje napatrzyły się różnych dziwów natury i ciekawych widoków. Naprzód owe sławne tureckie Dardanelle, bardzo mocna pozycya militarna, i Archipel wysp Grekami osiadłych, pływających po niebieskiej przestrzeni morza, jakby stado białych kaczek lub łabędzi. Dalej brzegi kraju włoskiego i wezuwjusz, góra ognista z której wierzchołka wychodzi ciągle dym gęsty jak z komina huty; mówią, że czasami góra miota ogniem i zarzewiem, aleśmy tego dziowiska niedostrzegli. Płynął także statek nasz między Scyllą i Charybdą, które to potwory od czasu Owidyusza, uspokoiły się, szkody podróżnym nie czyniąc; więc minęliśmy je bez szwanku. Nareszcie, pokazały się brzegi Francyi i zawinęliśmy do Tulońskiego portu, gdzie, nas zamkniętych wietrzono, kąpiąc w occie dla ochrony od morowego powietrza tureckiego; ale, widząc żeśmy niedefektowi, wypuszczono. Dowódzca garnizonu, do którego miał takie Pułaski pisanie, przyjął nas grzecznie, i dyskuriyąc o
174
tem i o owem, powiedział że w końcu roku zeszłego, wypłynął z Tulonu do Ameryki, młody Polak, niejaki Kosznko. Długo łamaliśmy sobie głowę, coby to mógł bydź za Polak z tak dziwnem mianem i dopiero po przybyciu do Ameryki, dowiedzieliśmy się że to był Tadeusz Kościuszko, ten sam, który później tak wielką sławą okrył się na dwóch półkulach ziemi.
Między Tulonem a Paryżem najpryncypalniejsze miasta są: Marsylja, znakomita handlem swoim i pięknemi na portowym placu budynkami. Avinio własność ojca świętego, gdzieśmy oglądali z nabożeństwem, w jednym kościele na wzgórzu, groby dwóch papieżów, misternie wykonane w marmurze. Lyon, czyli Lwów francuzki, nad dwoma rzekami, gdzie wyrabiają one tak wysoko cenione, przez białogłowy nasze, jedwabne materye i wstążki. Ale, zapomnieliśmy łatwo o tych wszystkich miejscach, wjechawszy do Paryża. Oto mi dopiero miasto nad miastami! Co za okazałe budowle, co za przepych w ubiorach, w karetach i cugach! Co za ruch, co za wesołość ! Niech się schowa Stambuł i wszystkie jakie widziałem niemieckie sztaty, niech się schowają. Tutaj dopiero życie coś człowieka porywa i do ruchawości zmusza. Gdybyś postawił na jakiej ulicy żonę Lota, zamienioną w posąg solny, zdaje mi się żeby się nieboraczka ocknęła i ..pobiegła śmiać się i weselić z innemi.
175
Stanęliśmy w jednej porządnej gospodzie, pod znakiem Łabędzia, nad rzeką, naprzeciw wielkiego murowanego mostu zwanego nowym, choć dosyć staro wygląda. Byli wówczas w Paryżu, z naszych konfederatów kuchmistrz w. litewski Michał Wielhorski, i starosta Józef Miączyński. Michał Pac znajdował się także we Francyi, ale siedział w Sztrasburku, nad samą granicą niemiecką. Miączyński żył huczno i mieszkał w porządnej kamienicy, niedaleko kościoła St. Germana, gdzie jest grób i serce, króla naszego Jana-Kazimierza. Miączyński, znając wielu dygnitarzów francuzkich, czepiał się przy dworze w Wersalu, i miał nadzieję dostać szarżę przy armii francuzkiej. Skommunikował on Pułaskiego z panem de Saint-Priest, a ten, list brata odczytawszy, bardzo mile go przyjął i usługi swoje we wszystkiem ofiarował. Dowiedziawszy się zaś, że mamy zamiar płynąć do Ameryki, zapoznał nas z młodym i przystojnym paniczem, znakomitego domu, panem de Noailles, który, miesiąc temu miał także ruszać w tęż samą drogę co my; ale dla przeszkód rozmaitych, zaniechał. Znając się jednak z agentami amerykańskiemi, obiecał nas do nich zawieść, czego też wkrótce dotrzymał. Gadano wtenczas głośno po całej Francyi o świeżej eskapadzie młodego oficera, należącego do pierwszej noblessy,
176
markiza de La Payette, krewnego pana de Noailles. Porzucił on familję, młodą żonę, majątek znaczny i fawory dworskie, a uzbroiwszy swoim kosztem okręt, popłynął tajemnie do Ameryki, bić się przeciw Anglikom. Król Ludwik XVI, niby gniewał się bardzo, familja lamentowała, a u dworu różni różnie mówili, ale opinja publiczna pochwalała tę szlachetną determinacyę młodzieńca. W ogólności, wszyscy Francuzi byli za Amerykanami. Wyrywano sobie z rąk gazety i listy prywatne, gdzie była jakakolwiek wiadomość o sukcessach Waszyngtona, a porażce Anglików. Nas przeto, jako idących na oną wojnę, wszędzie przyjmowano z niemałą konsyderacyą. Jakoś w parę dni po przyjeździe, dopytał się do nas i przyszedł na naszą gospodę niejaki Łazowski, który powiadał nam że był w konfederacyi barskiej, ale, podług tego co opowiadał, zdawało się że nie znajdował się w żadnej komendzie i prochu nie wąchał. Puścił się tylko panicz na awantury i aż do Paryża zabłąkał się, gdzie mu nie najlepiej się powodziło, bo był chudeusz i trochę pijaczyna. Dawszy mu więc trochę pieniędzy, odczepiliśmy się od onego ptaszka, który mi się nie podobał zgoła, bo miał minę człowieka impetowego, i jakoś niedobrze z oczów mu patrzało. Tegoż dnia Miączyński wydał nam suty obiad, na który zaprosił pana de Noailles i kilku innych Francuzów,
177
z pierwszej noblessy. Znajdował się tam i Dumouriez, dawna znajomość nasza; ale że z Pułaskim byli jeszcze w Polsce, trochę na bakier, a ja nigdy do niego nie miałem nabożeństwa, więc nie przyszło między nami do wielkich oświadczeń, ani żadnych tandressów. Traktament był prawdziwie polski, a przy końcu pito gęste wiwaty ,między innemi za zdrowie Waszyngtona, Lafayetta i za powodzenie Amerykanów. Rząd francuzki admonestowany będąc ciągle przez angielskiego posła lorda Stormont, za braniał wszelkich manifestacyi publicznych w tej materyi, ale prywatnym przeszkadzać nie mógł. To też wszędzie je czyniono. „Pan de Noailles, zawiózł nas 5 maja, swoją karetą do jednej wioski za Paryżem, zwanej Passy, gdzie mieszkali agenci amerykańscy, Benjamin Fran- klin i Silas Deane. Zatrzymaliśmy się przed małym domkiem w ogrodzie, na wzgórzu po nad rzeką Se<- kwaną. Deane, znajdował się dnia tego w Paryżu, a Franklin wyszedł na przechadzkę : zastaliśmy więc tylko w mieszkaniu, ich sekretarza pana Carmichael.
Ten nam oświadczył że Franklin, za chwilę nadejdzie, bo dwie godziny już prawie, jak był na spa- cerze. Jakoż w parę minut drzwi się otwarły i wszedł zwolna, podpierając się laską, starzec poważny, siwogłowy, i bardzo miłej i otwartej fizyognoinii.
178
Był to Franklin. Sawant zawołany, który za pomocą głębokiej nauki wynalazł sposób przeciw piorunom; a teraz oto pracował nad wynalezieniem sposobu przeciw Anglikom tyranizującym jego ojczyznę. Dlatego też później widziałem portret onego sławnego Amerykanina z takowym podpisem : Eripuit codo fulmen, trumqne tyrannis. Słowa trochę grzeszne, ale koncept dobry. Franklin mówił wcale nieźle po francuzku, lepiej niż jego sekretarz. Dowiedziawszy się przeto co za jedni byliśmy, i jakie nasze zamiary, zwyczajem swego narodu ścisnął nam ręce i bardzo rad był, poczciwy starowina. Wypytywał się u pana de Noailles, o Łafayetta, a ten odpowiedział że oprócz listu pisanego, z hiszpańskiego portu, skąd odpłynął, żadnej o nim nie było dotąd nowiny. Franklin odwróciwszy się do nas rzekł: Takich ludzi nam trzeba, ludzi z gorejącą duszą i z kawalerskiem postanowieniem. Spodziewam się że panowie Polacy, którzy mają w świecie renomę dzielnych wojowników, będą wielką pomocą dla biednej ojczyzny mojej. Na co Pułaski odpowiedział: W narodzie naszym obrzydzenie jest do wszelkiej tyranii, a pryncypalnie do cudzoziemskiej,więc gdzie tylko na kuli ziemskiej biją się o wolność, uważamy onę jakby naszą własną sprawę. Ten respons, podobał się bardzo starcowi. Powiedział nam
179
przeto, iż w pierwszych dniach junii wypłynie z Hawru, okręt do Ameryki, wiozący nieco broni i amunicyi, i kilku wolontaryuszów i że będzie mógł nas także zabrać. Zalecił jednak sekret o tem wszystkiem, dodając, że ambasador angielski ma licznych szpiegów, którzy po Paryżu, a szczególniej po wiosce Passy, snują się jako psy gończe, wietrząc i tropiąc zamiary przyjaciół niepodległości amerykańskiej. Doszły nas także wieści o ojczyźnie naszej.
Od Wielhorskiego i Miączyóskiego dowiedzieliśmy się, że po nieszczęśliwym rozbiorze, zaczęto się w uszczuplonym kraju lepiej urządzać i myśleć o Porządku, boć, jak to mówi przysłowie, Mądry Polak po szkodzie. Otóż mądrość owa przyszła nareszcie. Zasilono skarb publiczny z nowych podatków i dobrowolnych ofiar; zajęto się pisaniem praw i urządzeniem edukacji narodowej. Płaksa król Poniatowski poprawił się, protegując oświatę; to też pojawili się znakomici uczeni, rymotwórcy wyśmienici, i kraj cały zajaśniał kolorem. Ale Polska, za granicą, była już bez żadnej konsyderacyi polity cznej. Smuciło to nas bardzo, że w Paryżu, gdzie wszystkie potencye europejskie, ba nawet najlichsze książątka niemieckie i włoskie, miały swoich reprezentantów. Polskiego ambassadora nie było. Król francuzki także nie miał żadnego ambassadora w Warszawie, tylko podobno w Gdańsku jakiegoś małego agenta, dla dogodności handlarzy swego narodu.
180
Bawiliśmy się dobrze i wesoło, zwiedzając wszelkie osobliwości w Paryżu i okolicach. Ciągle nas proszono na obiady, to do pana de Noailles, to do pana de Saint-Priest, to do innych personatów, gdzie Pułaskiego ugaszczano z przyjaźnią i z res- pektem. Na takowe recepcye, sprawiliśmy sobie karabele i sute ubiory polskie, które Francuzi, przyzwyczajeni do swoich kusych strojów i szpadek cienkich jak rożenki, nie bez racyi admirowali. Pan Pułaski ze mną, a najczęściej sam, dojeżdżał do Passy, deliberować z Amerykanami, którzy go bardzo polubili, widząc gęstą jego minę i kawalerską determinacyę. Deane, człowiek przebiegły i niemałego sprytu, powiedział nam raz pod sekretem, że rzeczy dobrze idą. że dwór wersalski przygotowuje się cichaczem do wojny przeciw Anglikom, i Hiszpanję do alilansu wciągnąć usiłuje. Byliśmy u nich raz ostatni 29 maja, w który to dzień Franklin i Deane pożegnawszy się z nami, dali nam listy do Waszyngtona i zlecenie na piśmie do kapitana swego okrętu aby nas przyjął. Pan de Noailles napisał za nami do krewnego swego, markiza de Lafayette, któremu także wieźliśmy wiadomości od żony jego, pani młodej i urodziwej. Opakowani onemi rekomendacyami,
181
jak braciszkowie kwestarze, prowcjantein, pożegnawszy przyjaciół i piękny Paryż, wyjechaliśmy nazajutrz do portowego miasta Hawru. Wypłynąwszy na morze okrętem, który zwał się La helle Louise, to jest piękna Ludwika, zaczę- liśmy się przyglądać naszym towarzyszom. Oprócz kapitana i majtków było wolontaryuszów francuzkich pięciu, ale wszystko jakieś hetki, niepozornej miny. Jeden tylko z nich, niejaki Girod, wyglądał zuchowato, szkoda tylko, iż był paliwodą. Ten człowiek o szpakowatych włosach i opalonej twarzy, błąkał się już po całym świecie. Służył pod koniec siedmioletniej wojny pod Fryderykiem, królem pruskim, a potem w austryackich dragonach. Nie mogąc dosiedzieć na miejscu, chciał jechać do Petersburga szukać stopnia i rubli, później porzucił plan ten, przybył więc do Francyi, gdzie nie mając sposobu wkręcenia się do żadnego pułku, puścił się aż do Ameryki, złote góry sobie obiecując. Gdyby było prawdą to wszystko o czem gadał, to ów Girod, byłby niepospolitym bohaterem ale, zanadto się sam chwalił, a jak wiadomo krowa która dużo ryczy mało mleka daje. Był zaś rodem z Gaskonii, a ludzie z onej prowincyi, jak to mówią Francuzi bardzo języczni lecz tchórzowaci są. Pan Pułaski i ja, kupiliśmy sobie w Paryżu grammatyki i lexikony z wokabułami angielskiemi,
182
bo Amerykanie tego języka do konwersacyi używają, aby w czasie podróży poduczyć się trochę onej mowy. Najpierwsze słowo, jakie Pan Kazimierz wyszukał było forward, co znaczy naprzód, w ko mendzie militarnej najpotrzebniejsze. I tak po trochu, każdego dnia, wbijaliśmy sobie w głowę zapas najużywańszych wyrazów. Choć to pora była bardzo pomyślna do żeglugi, jednak mieliśmy wiatry przeciwne i srogie burze, w czasie których zdawało się iż sądny dzień się zbliża, bo zewsząd góry wodne otaczały okręt i zdawało się że lada chwila go połkną. Nasz Girod, tak rezolutny rycerz, bladł bardzo w onych momentach i widać było że mu strach siadał blizko kołnierza. Ja także, przyznam się, że mi się one tańce wodne zgoła nie podobały. Jeden tylko Pułaski, z pogodnem obliczem i spokojnem okiem, przyglądał się furyom rozhukanego żywiołu. Strefy przez które przepływaliśmy, bardzo są gorące. Doskwierał nam upał i żywy ogień lał się z wysokiego nieba. Woda w beczkach zaczęła się korrumpować, a na pożywienie mieliśmy tylko chleb zasuszony i solone mięso. Traktament więc nie był suty. Dla podratowania żołądków naszych, kapitan okrętu postanowił zatrzymać się przy jednej wyspie należącej do króla francuzkiego, zwanej Saint-Domingue, gdzie przybyliśmy do lądu, niesłychanie radzi. Tutaj dopiero człowiek widzi iż się nie jest w Europie, bo inaksze
183
drzewa, zwierzęta i ptastwo, a największa część populacyi składa się z ludzi czarnych jak -węgiel, czyli murzynów. Mają ci murzynowie fizyognomję ludzi upośledzonych od natury, to też europejczycy, tam zamieszkali, używają ich do najcięższych robót, gorzej jak u nas wołów lub koni. To czarne tałałajstwo, tak mężczyźni jako i białogłowy, chodzą prawie zupełnie nago, wyjąwszy środka ciała które okręcają fartuchem. Wstyd w onym kraju wcale nieznany ; to też wielka panuje rozpusta i obraza Pana Boga. Na tej ciekawej wyspie, gdzieśmy siedzieli około tygodnia, wydarzył się smutny przypadek, który mię a szczególniej Pułaskiego, mocno zmartwił. Rzecz tak się stała. Nasz poczciwy i wierny Bohdanek, który był doskonałym pływakiem i delektował się w wodnych egzercycyach, kąpiąc się raz nad brzegiem, gdy się puścił na głębiznę, pożarty został żywcem od morskiego potworu, zwanego w onym kraju requiti, to jest, wilkiem morskim. Pułaski zaraz powiedział, że Zły to znak, panie bracie. Wiodąc że i nad nami wisi jakieś nieszczęście ! Co się później, niestety, na nim samym sprawdziło. Jednak pan Kazimierz, nie poddawał się ciężkiej desperacyi i ja także, nie przewidując przyszłości, uspokoiłem się. Dla nabrania fantazyi, a raczej dla rozrywki, chodziłem codzień na polowanie
184
z flintą, strzelać do krzykliwych małpiąt i do ptactwa, o tak pięknem pierzu, iż doprawdy żal było zabijać te prześliczne stworzenia. Wziąwszy żywności i świeżej wody, ile było potrzeba, odpłynęliśmy z Saint-Domingue. Podróż była już niedaleka ale niebezpieczna, bo wzdłuż brzegów amerykańskich kolonistów, snuły się ciągle wojenne okręta angielskie dla łapania statków wiozących pomoc rokoszanom. I dlatego kapitan nasz, wiedząc dobrze o onych przeszkodach, manewrował z przezornością aby nie wpaść w ręce nieprzyjaciołom. Mieliśmy przybić do lądu jak będzie można najbliżej od Filadelfii, gdzie się odbywał sejm amerykański i gdzie stał Waszyngton z wojskiem. Tam więc zmierzaliśmy, ale ostrożnie i kapitan nieustannie patrzał przez długą perspektywę, azali nieodkryje niebezpieczeństwa? Szczęściem, gdyśmy już byli niedaleko brzegów, zerwała się burza, która nas wstecz poniosła; ale także zapewne rozpędziła angielskie czaty. Dlatego, zaraz po uśmierzeniu onego wichru, skierowano ku lądowi i o zachodzie słońca stanęliśmy na ziemi amerykańskiej, dzięki składając Panu Bogu, że nas bez szwanku do celu podróży naszej doprowadził.
Działo się to 20 augusta, tegoż samego roku pańskiego 1777. Tak spra wdziło się, co do joty, przyrzeczenie moje dane Pułaskiemu, przed pięcia laty w Częstochowie, gdy mówiłem że pójdę za nim choćby do antypodów. Nie myślałem wówczas
185
zawędrować tak daleko, a jednak to się stało i byliśmy w Antypodach, bo na drugiej półkuli ziemskiej. Wysiedliśmy na ląd w lichej jakiejś wioseczce, blizko ujścia Delawaryi, gdzie kapitan nasz, umie jący dobrze po angielsku, dowiedział się od mieszkańców, że generał Waszyngton, 2 główną firmą swoją, stał obozem w Wilmingtown, w okolicach Filadelfii, o jakie dwadzieścia mil od miejsca gdzie byliśmy . Tam więc, po wypoczynku, trzeba było dążyć. Zaraz przy wysiadaniu chciałem zaprobować mojej umiejętności i popisać się z wokabułami których się nauczyłem; ale na nieszczęście, nikt mię nie mógł zrozumieć, ani ja nikogo. Czego była następująca przyczyna: angielski język inaczej się pisze, a inaczej wymawia, jeszcze trudniej niż francuzki: stąd pomyłka i na próżne trudy nasze. A że Amerykanie nawet po łacinie nie umieją, więc było nam w pierwszych czasach bardzo trudno z mieszkańcami konwersować. Było w Wilmingtówn może jakie dziesięć tysięcy wojska obozującego w szałasach wyplatanych z chrustu i ustawionych w kilka linii, tak iż z daleka zdawało się że to wieś jakaś ogromna, tylko że otoczona wałami i rowem. Armja amerykańska nie podobała się, na pierwszy rzut
186
oka, nie nosząc bowiem jednakich mundurów, nie miała miny militarnej i zakrawała na ruchawkę. Większa część żołnierzy ubrana była w szare kurty, a niektórzy tylko w płócienne opończe. Jedni w butach, drudzy w trzewikach, a inni zupełnie boso. Słowem, licho- ta i hałastra wielka, i gdyby nie muszkiety i ładownice, myślałbyś że to spędzona chmara prostego chłopstwa. Takie było moje pierwsze wrażenie; ale później gdym widział tych obdartusów w ogniu bijących się odważnie, zmieniłem zdanie i nabrałem dla nich respektu. Pan Pułaski też zaraz powie dział. Nie mają butów, ale mają serca, a z tem, panie bracie, można iść daleko choć i na bosaka ! Dopytaliśmy się naprzód do markiza de La- Fayette, który niesłychanie rad był z listu od żony, a pisanie swego krewnego, pana de Noailles, odczytawszy, przyjął nas po francuzku, to jest grzecznie i po szlachecku, to jest serdecznie, nie wiedząc gdzie nas posadzić i wielkie attencye nam okazując. Zaprowadził nas zaraz do kwatery amerykańskiego wodza, Jerzego Waszyngtona, będącej w szałasie, prawda większym niż inne, ale bardzo skromnym i bez żadnych makatów lub innych zbytkowych ozdób. Przyglądałem się z ciekawością i uwielbieniem onemu człowiekowi, o którym cała Europa, od trzech lat, głośno gadała, a którego podkomendni
187
i cały naród amerykański, tak kochali i czcili. Mógł mieć wówczas Waszyngton około czterdziestu sześciu lat; wysoki, barczysty, wspaniałej postawy i przyjemnej fizjognomii. Ubranie miał schludne ale niebogate, bez żadnych świecideł i haftów. Widać, że agenci amerykańscy w Paryżu, nie szczędzili nam pochwał, bo przerzuciwszy okiem ich pisania, powitał nas z konsyderacyą, zapytując: „Czy chcecie służyć w piechocie czy w kawaleryi?" Pułaski odpowiedział. Wzrosłem na koniu, gdyż Polacy do konnych egzercycyi mają wrodzony podciąg i upodobanie; wolałbym przeto być przeznaczonym do jazdy. Właśnie kawalerya kolonistów była bez dowódcy, gdyż generał Reed, nie chciał przyjąć onego obowiązku. A zatem Waszyngton powiedział że natychmiast napisze do Kongresu, z propozycyą dania tej szarży Pułaskiemu.
Co dzień przyjeżdżało z Europy mnóstwo awanturników, i wszyscy chcieli mieć wysokie stopnie, dlatego też nie przyjmowano lada kogo; a że Waszyngton traktował nas z taką dystynkcyą, narobiło to zazdrości niemało, między Francuzami których odesłano z kwitkiem. Najbardziej zaś zły był Girod, któremu dano odprawę ,lecz że krzyczał bardzo i lamentował się, więc dostał i trochę pieniędzy na drogę. Franklin i Deane widząc nas w Paryżu brat za brat, z dukami, markizami, i inną noblessą, przyczepili do imion naszych tytuły countów,
188
to jest grafów, przeto nie nazywono nas inaczej jeno count Pułaski i count Rogowski. Prawdać, że każdy szlachcic polski rodzi się kandydatem do korony, a więc znaczy więcej niż najpryncypalniejszy familjant cudzoziemski; pozwoliliśmy przeto tytułować się hrabiami, gdy się poznano na naszej kondycyi. Imię Pułaskiego, wymawiali Amerykanie dosyć dobrze, ale mojego ani weź, przekręcali zawsze, nominując mię raz Kokoski, drugi raz Kolkoski, a nigdy Rogowski. Dano nam mały szałas blizko Łafayeta, i tam siedzieliśmy jakie dni dziesięć, czekając rezolucyi kongresu. W tera, nadeszły wieści przez szpiegów, że generałowie angielscy Cornwallis i Howe, z mocnemi siłami wypłynąwszy w New York, wylądowali w okolicach Filadelfii, i zagrażają miastu. Wyszli więc Amerykanie przywitać gości, nieproszonych wprawdzie, ale spodziewanych. Markiz Lafayette, Pułaski i ja, choć wszyscy trzej nie mający jeszcze komendy, ruszyliśmy z wojskiem, jako wolontaryusze. Dnia 10 septembra 1777 roku, spotkano nie przyjaciela nad błotnemi brzegami strugi zwanej Brandywine, i przyszło do bójki. Koloniści pozaty kali na kapeluszach zielone gałązki, co dziwnie piękny robiło widok, szli ochoczo, zwyczajem swego narodu, wesołemi okrzykami zachęcając się dla kurażu. Zaczęło się od rozmowy armatniej, a potem przyszło na
189
pałasze i bagnety. Angielskie pułki, dobrze wyćwiczone, trzymały się jak mur, a nasze, zwyczajnie ruchawka, nie mogły im podołać, chód biły się odważnie i po kawalersku. W tej potyczce Lafayette skaleczył się w nogę, a ja oberwałem po łbie, od czerwonego dragona, którego jednak na tamten świat gracko wyprawiłem. Rana moja nie-była szkodliwa, bo rąbiąc przez kapelusz, zdarł mi tylko kawałek skóry z włosami. Ale biedna głowa moja, że tu powiem intra parenłhesis, od czasu jak ją w bitwie pod Łomżą w roku 1769, kozak na począł piką, w każdej prawie okazyi, dostała jakiegoś guza; w całem bowiem życiu mojem w żadną inną część ciała, skaleczony nie byłem. Rejterując się ze stratą i ciągnąc ku Filadelfii, otrzymał Waszyngton depesze od kongresu, a w nich była nominacya Pułaskiego na brygadjera i moja na majora kawaleryi Objęliśmy więc komendy, każdy swoją, niecierpliwi popisać się i pokazać za- morczykom, co Polacy umieją. W parę dni, po przeprawieniu się przez rzekę Shuylkill, dwa wojska znów się spotkały, ale deszcz ulewny, obydwie par- tye rozpędził. Przez 38 godzin, lało jak z cebra, zmokliśmy jak flisy; wszystkie amunicye tak zmokły że proch zmienił się w czarną pomadę. Ale że i Anglikom przytrafiło się toż samo, więc nas nie napastowali, ani my ich. Jeno manewrowali ciągle, im chcąc nam zajść z tyłu, lecz im się nie udało, bo Waszyngton był człowiek oględny, i oczów nie nosił od parady. Trudów jednak mieliśmy nie mało,
190
maszerując przez lasy i błota, i ciągle przewożąc się przez rzeki, których niesłychana ilość jest w onym kraju, a wszystkie szersze niż nasze Wisła lub Niemen. Ciągnąc zawsze ku Filadelfii, nadybał Waszyngton 4 oktobra, kilka tysięcy Anglików okopanych w obozie pod Germantown i postanowił ich attakować. Z rana, deszczyk kropił, a potem mgła była wielka, przeto generał nasz, Couway, Irlandczyk rodem, dowodzący prawem skrzydłem, wysławszy naprzód swoich riftemen, to jest strzelców cel- nych, uderzył na okopy niezbyt wysokie i z początku rzecz się doskonale udała. Pułaski, ze swoimi dra- gonami, cały obóz przeleciał, rąbiąc co się napatoczyło, tak że widziałem całą klingę jego pałasza, od krwi czerwoną. I ja takoż nie folgowałem i ja- koś, tym razem, łepetyna wyszła cało. Ale, niedługo potem, Anglicy powetowali straty i przepędzili nas daleko ; bo w czasie bitwy, Cornwallis przyszedł im w sukkurs, z wielką forsą, i lewe nasze skrzydło przełamawszy, na nas się obrócił ? impetem. Tak, dwie pierwsze potyczki, na ziemi amerykańskiej, nieudały się. Ale, jak to mówią : pierwsze koty za płoty; pierwsze przepastne, drugie kapustne, a trzecie tąpane; a zresztą, robił człowiek swoją powinność,
191
więc nic na sumieniu nie cięży. Kongres, po onej porażce, wyniósł się jak niepyszny z Filadel- fii, Anglicy zajęli miasto; a wojsko amerykańskie, po różnych obrotach, stanęło obozem o dwadzieścia mil dalej, w miejscu zwanem Yalley-Forge, między lasami, nad rzeką Shuylkill. Szczęściem, że śród onych nie sukcessów, przyszła jedna dobra nowina; generał amerykański Gites, pobił na głowę, Anglika Burgoyne i 17 oktobra, pod Saratogą do kapitulacyi przymusił. Cały korpus ośmiotysięczny złożył broń, na łaskę zwycięzcy oddając się. Wiadomość ta podniosła ducha w narodzie, i dobrze się stało, bo już serca zaczynały mięknąć i ku piętom opadać, że aż wstyd był nawet nam cudzoziemcom. W onym czasie także, Pułaski, ze swoją komendą wysłany na drugą stronę rzeki Delawary, do miasteczka Trenton, gdzie staliśmy kwaterami aż do następnej wiosny. Otóż teraz je§t pora powiedzieć, czem była owa kawalerya amerykańska? Składała się jeno z dwóch pułków, dragońskiego i rajtarskiego ; w ogólne nie spełna czterysta głów. Jeszcze pierwszy pułk był jaki taki, ale drugi, wielkie tałałajstwo. W obu- dwóch zaś pułkach żadnej wprawy do manewrów, a rygor militarny i subordynacya tak znane jak Ojcze nasz
192
u Turków. Otóż Pan Kazimierz, rozstasowawszy się na zimową leżę, postanowił, zaprowadzić w swojej komendzie porządek, i przyuczyć żołnierza do egzer- cycyi jakich było potrzeba, ale nie tak łatwo to przyszło dokonać tej chwalebnej antrepryzy. Pułkownikiem dragonów, przy których ja zostałem majorem, był niejaki Molens, człowiek gburowaty i pełen zawiści przeciw Polakom. Dobrał po sobie w pojnośc, kapitana Biganti, Włocha, i we dwóch dopiero przez skryte swoje praktyki podmawiali przecie Pułaskiemu, oficerów i żołnierzy. Gniewali się zaś o to najbardziej, że Pan Kazimierz, kazał im regularnie zaciągać na wirty i ciągle się egzercytować w manewrach, o których najmniejszego nie mieli wyobrażenia .To nie podobało się paniczom, do próżniactwa, opilstwa i rozpusty przywykłym. Już oba, jako tako, mogliśmy się rozmówić po angielsku i zrozumieć ich konszachty i mruczenia. a że ów Włoch Biganti najwięcej intrygował, więc ja go przezwałem kapitanem Intiganti. Pułaski zaś, że jak wiadomo, werydyk był, prawdy w bawełnę obwijać nie umiejący, i gdy mu się ktoś nie spodobał, to mu zaraz powiedział historyę o kpie. Więc panu pułkownikowi Molens, wyciął prawdę na gorąco i do submissyi przymusił. Markociły i niecierpliwiły jednakże Pana Kazimierza
193
one niesnaski i nieporozumienia, śród których żyliśmy miesięcy parę; a do nich dołączyły się jeszcze inne przeciwieństwa i smutki, to jest, wielki niedostatek i mizerya. Bo często zatrzymywano wojsku płacę i nie dowożono żywności, a zima była tęga, ogromne mrozy dokuczały, i czasem żołnierz nieborak, nie miał czem się zagrzać ani posilić. Musieliśmy dokładać z własnych funduszów, aby głodu nie cierpieć; drożyzna bowiem była niesłychana, mieszkańcy zaś nie chcieli przyjmować papierowej monety, którą kongres nam płacił. Jakoś,w końcu decembra, na święta Bożego Narodzenia, zdarzyła nam się pociecha. Tadeusz Kościuszko, będący w obowiązkach inżyniera, przy północnej armii, na granicach Kanady, dowiedziawszy się że Pułaski konsistuje w Trenton, przyjechał do nas, za urlopem, w gościnę. Kościuszko nie miał miny zawiesistej jak Pan Kazimierz, ale widać było na jego twarzy poczciwość i otwartość szlachecką, a przy tem, był człowiek niezmiernie słodki i pełen wiadomości. Kompania więc jego i dyskursa, wielką nam przyjemność sprawiły. Choć równego prawie wieku z Pułaskim, nie znali się z sobą w kraju, bo Kościuszko jeszcze ślęczył nad książką, gdy Pułaski moskalom ciosy zadawał; ale tu, oto na cudzoziemskiej ziemi spotkawszy się, pokochali się mocno, przyjaźń dozgonną sobie obiecując. Po dziesięciu dniach
194
zabawy, podczas których, mimo biedy, wysadziliśmy się na traktament staropolski. Odjechał Kościuszko do swego korpusu i odtąd go już oczy moje nie spotkały, dopiero w bitwie pod Dubienką w r. 1792. Tak, mogę się pochwalić, że na ziemi amerykańskiej, widziałem prawie razem, trzech największych bohaterów mojego czasu : Waszyngtona, Pułaskiego i Kościuszkę, i nie wiem doprawdy, któremu prym się należy? Staliśmy w Trenton w bezczynności aż do pierwszych miesięcy roku pańskiego 1778. Wtenczas tak jakoś w końcu februaryi, otrzymał Pułaski or dynans od generała Wayne, czynić podjazdy w okolicach Filadelfii, zabierać furaże i bydło, aby Anglików siedzących i bankietujących w mieście, ogładzać. Wychodziliśmy przeto, w kilkadziesiąt koni, robić, co nam nakazano i kiedy niekiedy, napotkawszy nieprzyjaciół, przychodziło do tuzów, a zawsze z korzyścią naszą. Jednym razem, będąc z generałem Wayne, wpadliśmy w środek trzytysięcznego korpusu; już nam tył zabrano, aleśmy się, wezwawszy Pana Boga na pomoc, przerżnęli walecznie przez otaczające kolumny angielskie. Tutaj Pułaski pokazał co umiał. Jak niegdyś w Polsce, tak i teraz, w pierwszej linii przy ataku, a w ostatniej przy odwodzie, uwijał się gracko, a rąbał nie żartując tak, że aż serce rosło patrząc
195
na niego. Jego to odwaga i przytomność salwowała mały nasz korpusik. On zaś sam wyszedł z tej siepaczki bez szwanku, tylko konia pod nim skaleczono. To też Wayne nie mógł go się wychwalić, a Waszyngton z onej okazyi napisał do niego list z wielkimi aplauzami i afektem. Przybywszy do Trenton zastaliśmy oficera dragonów, niejakiego Scudder, który wziąwszy urlop na piętnaście dni, bawił się u swojej familii w Pensylwanii przez dwa miesiące, pozwolenia na to nie- zyskawszy. Pułaski zatem, dla przykładu, osadził panicza w areszcie. Tem, oburzyli się Amerykanie, podszczuwani przez Włocha Riganti, mówiąc że się biją za wolność, a tu ich tyranizują i pułkownik Molens, na swoją odpowiedzialność, kazał wypuścić oficera. Dowiedział się o tern Pułaski; a że nigdy nie pozwolił dmuchać sobie w kaszę, więc i teraz przywołał pułkownika, i terba veritatis powiedziawszy mu ostro, posłał go do aresztu. Ten zaś gbur, nie tylko że rozkazu nie wypełnił, ale jeszcze, bez zameldowania się, wyjechał z miasta. Pułaski obrażony słusznie, posłał o tem wszystkiem rapport do Wayna, domagając się sądu wojennego nad Molensem. Sąd się zebrał, ale cóż? Ameryka- zwąchawszy się jedni z drugimi, uniewinnili pułkownika. Pułaski, widząc w tym kroku jawne ubliżenie swemu honorowi i randze, podał się natychmiast do dymissyi, prosząc o
196
pozwolenie odjazdu do Europy i mnie, z onem pisaniem, do Valley-Forge, gdzie była główna kwatera, wysłał. Waszyngton odczytawszy list i wypytawszy się u mnie o szczegóły, uznał Pułaskiego krzywdę, ale powiedział, że podług praw krajowych, drugiego sądu zwoływać nie może. Dodał tylko, iż bardzo mu smutno, że tak dostojny wojownik który dał już nie pośledne dowody swojego męztwa, chce armję, w tak krytycznej chwili opuszczać i jeżeli zrzeka się dowództwa kawaleryi, może by przyjął jaką inną komendę? Ja, że nie miałem na żadne umowy plenipotencyi, odpowiedziałem że nie wiem, wziąłem tylko respons od niego i odjechałem do Trenton. Pułaski szanował wielce Waszyngtona, i rad byłby go ukontentować, byle tylko, jak to u nas mówią, i wilk był syty i koza cała, to jest, by nie porzucać służby i jakoś honor salwować. Otóż, deliberując ze mną, utworzył, Pan Kazimierz, projekt formo wania oddzielnego korpusiku, złożonego ze stu ułanów i dwóchset piechoty, tak, aby niebyć, zależnym od nikogo, i kozacką wojnę prowadzić. Za meldowawszy się generałowi Woyne i zdawszy nasze komendy, odjechaliśmy do Valley-Forge. Plan Pu- łaskiego, podobał się Waszyngtonowi, i pod datą
28 marca 1778 r. został akceptowany przez kongres, obradujący wówczas w Yorktown. Były niektóre objekcye co do zaciągania
197
dezerterów, Niemców rodem, którzy do nas kupami przechodzili, ale i na to przyzwolono. Ulokowawszy się w miejscu zwanem Fishkill, zaczęliśmy formacye legii. Pułaski nie chciał mieć żadnego oficera Amerykanina, przysłano mu więc Francuzów, a między innymi, na dowódcę pieszych, pułkownika Armand, którego prawdziwe miano było markiz de la Royerie, ale nie wiem z jakiąj racyi nazywał się tylko swojem chrzestnem imieniem. Ten pan Armand, zwyczajnie Francuz, był człowiekiem ugrzecznionym i determinowanym kawalerem; byli- śmy więc z nim bardzo dobrze, równie jak i z innymi oficerami. Ułani nasi, których Amerykanie nazwali lancemen, mieli długie piki z chorągiewkami, a piechota, lekki rynsztunek. Największa część żołnierzy składała się z Hessów, tęgich chłopów, nie bardzo ruchawych, ale do subordynacyi, w regu- larnem wojsku, przyuczonych i w manewra wprawnych; wszystko więc szło jak po maśle. Nadeszła w onym czasie ważna wiadomość. Król francuzki uznał niepodległość Stanów Zjednoczonych. Traktat z ich plenipotentami pod datą 6 februaryi 1778 w Paryżu podpisał i flotę opatrzoną amunicyą i żołnierzem, pod przywództwem grafa d'Estaing, na sukkurs im posłał. Obchodzono w ca- łym kraju ten szczęśliwy wypadek z oznakami niepośledniej radości.
198
Waszyngton chciał, aby armia także manifestowała swoje sentymenta, i w tym celu posłał instrukcyę szefom wszystkich korpusów i oddziałów. W dzień naznaczony, odprawiono modlitwy; wojsko wystąpiło pod bronią, strzelano z armat i kapela grzmiała. Wieczorem był suty traktament, i podług programu, żołnierze mieli ordynans wołać:„ niech żyje król Francuzki! i Nawet nasze Hessy nieboraki, musieli krzyczeć, choć niedawno królowi angielskiemu Jerzemu III, trąbili wiwaty. Ale takto na świecie: na czyim wózku je dziesz, tego piosnkę nucić musisz. Anglicy przewidując co się święci, wysłali byli komissarzów swoich do traktowania z Waszyngtonem, i robili wielkie koncessye kolonistom. Ale kongres onych propozycyi nie przyjął i na dobre mu wyszło, bo we dwa dni po tej śmiałej decyzyi, przyszła ona dobra nowina z Francyi. Korpus angielski konsystujący w Filadelfii, widząc że niebezpieczeństwo mu grozi, gdy Francuzi nadpłyną, wymaszerował z miasta ku brzegom morskim, aby na swoje okręta się zabrać i do New- Yorku, jak mysz do dziury schronić się. Waszyngton zrozumiał doskonale, w jakiej pozycyi znajdować się będzie nieprzyjaciel, prowadzący za sobą liczne bagaże i magazyny, przez kraj błotnisty i leśny. Dał więc polecenie generałowi Lee, aby nie tracąc czasu, nim on sam z główną armją
199
nadciągnie, napastował Anglików w marszu, i pokoju nie dawał skubiąc ich z boku i z tyłu. Wyszliśmy i my z oną komendą na ściganie nieprzyjacielskiego wojska.To było pod koniec junii; ale nie udała się expedycya, przez opieszałość, głupotę, czy zdradę generała Lee. Różni, różnie mówili, a że Lee, był rodem Angielczyk, więc suspicya ciężyła na nim tem większa. Złożono nań sąd militarny za to, że wypuścił nieprzyjaciela na sucho, mogąc go zniszczyć do szczętu, a przynajmniej znacznie nadwerężyć. Skazany na zawieszenie od stopnia i dowództwa, przez rok cały.
Po tej aferze, legia nasza komenderowaną została na ściganie licznych band prowadzonych przez oficerów angielskich i złożonych z dzikich Indyanów i z torysów, których tak nazywano kolonistów, którzy byli partyzantami króla angielskiego. Bandy te, jak owe niegdyś nasze hajdamackie na Ukrainie, dopuszczały się wielkich zbrodni, wjolencyi i tym podobnych szkarad, paląc, rabując, mordując bezbronnych ludzi i nie przepuszczając ani dziecięciu ani szczenięciu. Dzicy Indyanie, o których jest gadka, że ludzkie mięso pożerają, umalowani i przystrojeni jak maski mięsopostne, a przy tem okrutni nad miarę w pastwieniu się nad biednymi populacyami, złączeni z onem tałałajstwem amerykańskiem, tworzyli razem godną kompanję. Bili się ci hułtaje
cdn