Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Sołtan Maria - opowiadania cz. II

29.01.2008 12:48
Krystyna Górska-Gołaska
[MARIA SOŁTAN O SOBIE I W OCZACH SWEGO OTOCZENIA
8 IX 1928 - 24 II 1948
Na podstawie korespondecji i wspomnień
Poznań - Szymanów 1995-1997]


część pierwsza opowiadania

[blok]Klasztor, Siostry, życie w internacie.

Chyba nikt z naszej klasy nie wątpił, że Maria należała do najbardziej zżytych z Siostrami wychowanek. Wynika to również z jej listów, ale nie brak w nich akcentów krytycznych oraz słów świadczących jak trudno jej było, zwłaszcza pod koniec pobytu w Szymanowie, podporządkować swą bujną naturę regulaminowym ramom.

W młodszych latach nie ominęło jej pensjonarskie zafascynowanie klasztorem i niektórymi Siostrami. W liście do Myki z grudnia 1943 r. wielokrotnie powoływała się na zdanie S. Bernardy – i sama zauważyła – pewno w tym miejscu ironicznie się uśmiechasz, że ciągle S.B. i S.B. ... W każdym razie rozmówka z S.B jest dla mnie rzeczą cudowną, zupełnie działa jak balsam kapucyński, leczy wszystkie choroby (My – Nr 2).

W końcu 1943 r. jeszcze jako uczennica z Kazimierzowskiej pisała: Wpływ klasztoru [na mnie] jest i nawet duży, bowiem nie wiem, czy spędzając ten czas „na świecie” tak wyraźnie uwypukliłby się ... stosunek [do Boga]. I dlatego dla klasztoru i Sióstr mam masę wdzięczności i nigdy Siostrom nie zapomnę okazanego mi serca i opieki nade mną. Lecz pomimo tych sentymentów widzę dopiero teraz w klasztorze, a raczej w regulaminie internatu pewne, nie można powiedzieć wady, ale śmiesznostki. Dajmy na to sprawdzanie listów (ten oczywiście nie idzie przez cenzurę). To jest tak okropnie krępujące, że prawie wszystkie moje listy wysyłam przez Mamę... Pomimo jednak wszystkich minusów strasznie Siostry kocham i cały klasztor; i jestem szalenie przywiązana. Czasem któraś z Sióstr mnie „złości”, ale po chwilowej niepogodzie, zjawia się słońce i znów Siostry kocham (Mo – Nr 8).

W odpowiedzi na zarzut Moniki odpowiada w połowie 1944 r.: ...nie uważam wcale, aby klasztor odsuwał dziecko od rodziny. Tak dzieje się tylko w nielicznych wypadkach. ... Przeważnie dziecko może nawet jeszcze bardziej tęskni za domem, za rodzicami i jeszcze bardziej zdaje sobie sprawę z tego, co to – rodzina. (Wiem to z własnego doświadczenia!). Poza tym jeżeli mówimy już o wychowaniu, to Siostry wcale nie odrzucają i nie odsuwają złych stron życia. Czasami mam już tego zupełnie dosyć, jak się zaczynają rozwodzić nad rzeczami najobrzydliwszymi. Uważam, że takich spraw w ogóle powinno się jak najmniej wywlekać na światło dzienne, z chwilą gdy człowiek wie, że słuchacze wiedzą o tym i brzydzą się tym. Ale to mała dygresja od tematu. Dalej, co się z tym łączy, wcale Siostry nie wyolbrzymiają dobra. Właśnie to mi się podoba, że życie biorą po ludzku, a nie po klasztornemu. W każdym razie młode Siostry. Ja też uważam, że wychowując dziecko należy je przygotować na wszystkie niebezpieczeństwa, ale nie można go faszerować stale tym, że świat i życie są szkaradne, bo popadnie w czarną rozpacz. Wszystko musi być w miarę. I Siostry biorą to właśnie bardzo dobrze, obiektywnie, i świetnie rozumieją problem wychowania. Poza tym uważam, iż nie zawsze dobrze jest dla dziecka, gdy pozostaje pod wpływem rodziny. Bo musisz przyznać, że w wielu wypadkach rodzice dopiero na pierwszym dziecku uczą się wychowywania i ta nauka często wychodzi na niekorzyść pierworodnego. I dlatego uważam, że każda kobieta wychodząca za mąż powinna zaznajomić się z wychowywaniem dzieci, a nie dopiero uczyć się na swoich. W dalszym ciągu moich rozważań doszłam do tego ważnego wniosku, że oddawanie dzieci do internatu, w normalnych warunkach oczywiście, jest właściwie niewypełnieniem obowiązku przez matkę. Bo ostatecznie nie na to ona jest matką, żeby dziecko wychowywała pani X, czy jakieś zakonnice. Nie biorę tu pod uwagę warunków wojennych, ani jakichś anormalnych stosunków. Gdy będę kiedyś matką, to, jeżeli to będzie możliwe, będę się starała jak najwięcej udzielać się dzieciom, nie oddając ich do internatu, ale do szkoły, jeżeli to możliwe, do Sióstr (Mo – Nr 15).

Gdy Maria znalazła się w liceum w Szymanowie napisała: ...ten okres w Szymanowie od IV klasy gimnazjalnej dał mi o wiele więcej niż cały pobyt na Kazimierzowskiej, a następne dwa lata będę się starała, żeby też nie przeszły bez korzyści (My – Nr 5). Równocześnie krytycznie oceniła skład internatu i własną klasę oraz możliwości pracy społecznej: Piastuję teraz [wrzesień 1945 r.] w samorządzie urząd wice-prezeski i zupełnie mi ręce opadają. Naturalnie, że panny są mocno nieznośne, a co do mnie, to albo mam czas, to nie mam żadnych konceptów, albo odwrotnie. Najczęściej projekty zrodzone w nocy wydają się mnie cudowne, w dzień starzeją i tracą swoją moc. Wiem gdzie wina. We mnie. Ale to właśnie odbiera mi siły. Nie myśl jednak, żebym była bez energii i zapału. Wtedy nie byłabym sobą. (Mo – Nr 22) Wiesz, pomysłów i planów mam zawsze pełną głowę, ale gdy mają one się zrealizować, gdy mają ujrzeć światło dzienne, to bledną, maleją i w rzeczy samej nic z nich nie zostaje prócz uczucia wstydu. Z drugiej strony pchnąć do czego nasze panny, to trzeba mieć specjalny talent. W s z y s t k o to j u ż p r z e ż y t e, z n u d z o n e, z b l a z o w a n e. Robią wrażenie, że są starsze od II lic. Coś niezwykłego. Można się wysilać i wysilać, a ich nic nie wyrwie z ... apatii. (Mo – Nr 23)

Stworzył się tu „mały światek” z miniaturowym życiem, kłopotami, trudnościami a przez to, że jestem w klasie prawie najstarszej i mam obowiązek wiceprezeski [internatu], mogę działać, organizować, uczyć się żyć. Na Kazimierzowskiej było co innego: dziewczynek było mało, były przyzwyczajone do klasztoru, zżyte, a tu w 120 dziewczynkach jest szalenie mały procent „starych”, reszta to nowe dziewczynki, przeważnie bardzo rozpieszczone i często już „przeżyte”. Tak że naprawdę jest na czym się uczyć psychologii. Nawet w jednej klasie są dziewczynki tak krańcowo inne, jakby było między nimi kilka lat różnicy. Na ogół to albo straszne dzieciaki, albo dorosłe panny (dużo doroślejsze niż II lic.!) Wziąwszy pod uwagę ilość dziewczynek, to nawet nie można powiedzieć, żeby internat był zły, ale wiesz jak to zawsze jest.

Bodajże najwięcej trudności jest z naszą klasą, która rzeczywiście jest dziwnie nieznośna, a nawet czasami coś więcej niż nieznośna. I to mnie najwięcej martwi. Stosunek do Sióstr, do pracy dla Sióstr i w ogóle to, czego nigdy jeszcze nie było. No, a jak starsze to i młodsze sobie pozwalają. Nie robię jednak złych horoskopów, bo to przecież początek pracy. (My – Nr 5)

W pół roku później dała wyraz gnębiącemu ją buntowi: Czasami mam już tego tak strasznie dosyć. Myślę i gwiżdżę na cały klasztor, opinię itd., ale to jest w praktyce nie możliwe. Bo zaraz i obowiązki, odpowiedzialność, praca społeczna, przykład i tysiące innych rzeczy nagromadzonych przez te kilkanaście lat, które zamykają mi drogę powrotu.

A teraz za każdy najmniejszy wybryk, który by nie był zauważony, gdyby go popełniła jakaś X czy Y, od razu wielkie pretensje, wymówki: że to ty, że masz obowiązki, zobowiązania, że c i ę nie poznaję, że się zmieniłaś (naturalnie) na niekorzyść itp. U licha, ja mam tego już z u p e ł n i e d o s y ć. Jakie są moje obowiązki? Czy to, żeby się stale maskować i robić pozór, całe życie grać rolę „cnoty”! Czy moim obowiązkiem jest zamknięcie się kompletne: nie branie pełnego udziału w życiu, choćby internackim? Dlaczego jeśli chodzi o pracę „nad klasą”, to raptem buduje się na mnie takie szalone nadzieje, to obarcza się mnie przedziwną odpowiedzialnością, której nikt ode mnie nie może wymagać. Gdy chcę być kimś normalnym, to wtedy ogólne zdziwienie, że Marysieńka zrobiła się światowa, a gdy w p r z y s t ę p i e c z a r n e g o p e s y m i z m u zamknę się i odseparuję, to naokoło każdy swoje: ależ ona zarozumiała! Przecież można oszaleć! Najgorsza rzecz to fałszywa a utrwalona opinia. I teraz nikt nie chce zrozumieć, że to wszystko nieprawda! Albo w najlepszym razie tłumaczy mi, że muszę się do tego podciągać, starać, wysilać..., ale gdy chcę sobie choć chwilę ulżyć, to wtedy – nie wypada.

W tym samym liście ze stycznia 1946 r. wspomniała, że posprzeczała się z koleżanką na temat pracy w klasie: ... dla mnie ideałem jest, żeby nikt się n i e m i e s z a ł do życia innych, szczególnie, gdy chodzi specjalnie o naszą klasę. Powiedz szczerze, co może pomóc, że powiedzmy [ktoś] zajmie się życiem wewnętrznym swojej koleżanki w wieku 19 lat, która o pracy wewnętrznej albo wcale nie wie, albo w każdym razie n i e c h c e wiedzieć? Gdyby mnie osobiście ktoś wchodził, choćby „najdyskretniej” z kopytami do duszy, no to wiesz, co bym zrobiła. Jeżeli ktoś chce naprawdę wyrobić sobie charakter, to znajdzie na tyle sprzyjających warunków, że zupełnie obejdzie się bez pomocy koleżanek, ale jeśli nie chce, ŕ quoi bon zajmować się i wysilać się bez skutku! Rozumiem – modlitwa, dobry przykład, dobrze, ale żadnej pracy wewnętrznej bez „zaproszenia” nie powinno się podejmować. To jest dobre u dzieci małych lub istot wyjątkowo bez charakteru i w ogóle głupich, ale nigdy się nie zgodzę, żeby w naszych warunkach dało to jakieś pozytywne owoce (Mo – Nr 27).

Wiosną 1946 r. Maria pisała: Rekolekcje i mój obecny obowiązek prezeski klasy wyrwały mnie z ... bierności społecznej i znów pchnęły na drogę czynu. Praca w naszej klasie jest, jak Ci to nieraz pisałam, trudną, ale na razie widzę, że nie bezowocną. Mimo głośno okrzyczanego „nie zżycia” o dziwo widzę, że bardzośmy się zżyły i stanowimy pewną całość. To już duży krok naprzód. Ale cóż tam klasa! Powiem Ci, że nagle dokonała się we mnie dziwna zmiana. Tak jak dotąd praca dla klasy była dla mnie przykrym obowiązkiem i gorzkim ciężarem, tak teraz jestem klasie niezmiernie wdzięczna, że mnie właśnie wybrała, czuję za to pełną odpowiedzialność i cieszy mnie to. Każda sprawa nasza, awantury, radości, honor klasy obchodzi mnie tak jak moje prywatne sprawy. Myślę, że to też jest dowodem zżycia się. Teraz, gdy mam stanowisko, mogę zupełnie prawnie działać i starać się usunąć widziane zło, podczas gdy przedtem byłam zupełnie bierna i tyle mnie to obchodziło co i nic. Jestem za to szalenie Bogu wdzięczna, że jakby otworzył mi oczy na te sprawy. (Mo – Nr 29)

Nadal jednak odczuwała trudności w zżyciu z klasą: Od początku mojej kariery życiowej – szkolnej prawie bez przerwy jestem w klasie uważana za kogoś, mam dziwne zaufanie moich koleżanek. Gdy byłam młodszą, obowiązki szkolne napawały mnie wielką radością. Teraz, gdy ktoś mi się spyta o klasę, z kim się zżyłam, odpowiadam zwykłym szablonowym uśmieszkiem, określając sprawę ogólnikowo, a właściwie zbywając niczym. Z kim się zżyłam? Ironia. Fakt, że jeszcze bardziej zżyłam się ze swymi myślami – z nikim więcej... To co mnie tutaj najbardziej może dobija, to to, że jednostki pracują, wysilają się, a reszta pozostaje całkowicie bierna. Można na palcach wyliczyć i nie pomylić się, które dziewczynki w internacie pracują społecznie. Będzie ich kilka, może kilkanaście i wiadomo, że w każdym wypadku staną tylko one, niezmiennie one. Każde stanowisko odpowiedzialne otrzymają one. One, one i one. Reszta śpi, a w każdym razie udaje, że śpi, budząc się z chwilą wyjazdu (Mo – Nr 31).

A we wrześniu 1946 r.: Dziwne uczucie, że to już i że tylko 10 miesięcy. Kocham te nasze Siostry, ale klasztoru mam zupełnie dosyć. Przez 7 lat przejadła mi się karność, rygor i „praca społeczna” na terenie internatu. A jednak to jest konieczne i tak w kółko, jakieś błędne koło – czy co. Denerwuje mnie odseparowanie się od świata, przewrażliwienie na wielu punktach np. na punkcie młodych ludzi, strojów, zachowania się, przewrażliwienie, które może dać kompletnie inną reakcję (nie tę czarną). Zawsze uważałam i uważam, że stałe pokazywanie i mówienie o źle nie może dać pozytywnych wyników. Dziewczyna, która chce się odpowiednio zachowywać, bez tego wszystkiego będzie porządna, a jak ktoś nie chce – no to nie chce i koniec. A jak się w kółko o tym mówi, to rezultat jest taki, że albo wszyscy śpią, bo znają to na pamięć (to ja), albo, o wiele gorzej, wreszcie zechce spróbować, bo zakazany owoc kusi. Bo Siostry poruszają i rozszerzają do gigantycznych rozmiarów sprawy, których nikt nawet by nie zauważył. Takie sprawy nabierają w klasztorze dużej wagi i wchodzą w skład tzw. sztuki życia. Poza tym, to co by mi na temat życia powiedziała nauczycielka w szkole świeckiej, byłoby całkiem naturalne, podczas gdy[to, co] Siostry mówią o flircie, o tańcach itp. wygląda zgoła humorystycznie. Pewnie że i one kiedyś były młode i bawiły się, ale to stare czasy. ... Siostry silą się na aktualność i uświadomienie w tych sprawach. Ale gdy obok tych zarzutów na wadze wdzięczności położę to, co Siostry mi dały, to równowaga będzie całkowicie zachwiana i wiem, co mam zrobić. Ktoś kiedyś powiedział, że „wdzięczność to najpiękniejszy kwiat delikatności serca”; trochę to zatrąca préciosité, ale zawiera głęboką prawdę, a nie ma gorszej rzeczy, jak ktoś gruboskórny (Mo – Nr 37).

Swemu zniechęceniu Maria dawała wyraz częściej: Czasami mam tak już dosyć Sióstr i całego klasztoru z regulaminem, przepisami itd., że wydaje mi się, że już dłużej nie wytrzymam. Ale człowiek twarde bydlę i więcej zniesie niż mu się wydaje, toteż znoszę i klasztor i w zasadzie dobrze mi się powodzi (Mo – Nr 42).

..w życiu towarzyskim jestem taką gęsią klasztorną, że, zdaje się, przydałaby mi się Telimena z lekcjami zachowywania się w salonie. Pod tym względem klasztor ogłupia dokumentnie i radykalnie. (Mo – Nr 43)

A na końcu listu wskazówka, dokąd kierować korespondencję po wakacjach Bożego Narodzenia 1946 r.: Pisz na ten okropny Szymanów.(Mo – Nr 43)

Ta sama Maria jednak pod koniec przebywania w liceum dzieliła się swoimi przemyśleniami na temat życia w internacie z jedną z koleżanek z klasy: Zastanawia mnie to, co piszesz o czasie. ... I ja bym chciała być już bliżej, lub po maturze, ale na to, żeby zacząć studiować dalej. Nie znam Twoich pobudek, ale boję się, czy to nie jest zwykłe znudzenie klasztorem. Myślę raczej, że nie, że i Tobie chodzi o dalsze studia, ale nim co, nigdy nie daj się znudzić klasztorowi [podkreślenie – KGG]. Zawsze uświada-miaj sobie, że nie jest to najważniejsze, czy i jak pójdziesz parami, jaką dostaniesz awanturę, o której będzie dzwonek, co się stanie za tydzień, miesiąc, rok (pewnie nic!), ale chwytaj istotną treść, która się kryje pod pokrywką powszedniości, nudy i szarości. To trudne, ale konieczne dla wykorzystania i wyeksploatowania klasztoru.. (NN – Nr 1)

A na początku swego studenckiego życia tak napisała do Angi, która była jeszcze w Szymanowie, w maturalnej klasie: Pamiętajcie o jednym, że Wasze życie, troski i niby-kłopoty to nie jest najważniejsze i najtrudniejsze. Życie istnieje poza granicą Pizi [ta rzeczka stanowi do dziś granicę szymanowskiego parku] i sprawy, które się tam rozgrywają są bardzo zasadnicze i wymagają zainteresowania się nimi, a wtedy nie będziecie takie małostkowe i ograniczone we własnym „żyćku” (Ang – Nr 2).

W wychowaniu niepokalańskim ważną rolę do spełnienia miała Sodalicja Mariańska. Doświadczenia Marii z Kazimierzowskiej nie były w tym zakresie najlepsze:...mam pewne uprzedzenie co do stowarzyszeń religijnych prowadzonych właśnie na terenie klasztoru. Przez pół roku byłam sodaliską na Kazimierzowskiej i muszę z przykrością stwierdzić, że było to coś tak nudnego, że wszystkiego mogło się odechcieć. Nie tylko niemożliwością było kogoś zachęcać, ale samemu prawie niesposób było wytrzymać. Zebrania były mniej więcej tej treści: modlitwa, protokół z poprzedniego zebrania, plan przyszłego, modlitwa. Rien de plus (Mo – Nr 20).

Z nielicznych wzmianek o szymanowskiej Sodalicji Mariańskiej wynika, że była w niej poważnie zaangażowana. Na początku roku szkolnego 1946/47 napisała: ...w tym ostatnim roku całkowicie oddaję się pracy społeczno-religijnej na terenie Sodalicji i Krucjaty. W sodalicji... mam orszak I lic. Krucjatę na razie prowadzę sama, ale będę musiała kogoś sobie dobrać. W nowym orszaku (tzn. w I lic.) ostatnio prowadziłyśmy dyskusję na temat miłości, która trwała 1 godz. i 3 min.! Pierwszy raz w życiu prowadziłam dyskusję i to z tak dorosłymi pannami, ale wszystkie one są szalenie miłe i mądre, dlatego dobrze poszło (Mo – Nr 38).

Nawet rok później, będąc już w Poznaniu zapytywała o losy Sodalicji szymanowskiej: Opisz mi koniecznie jak u Was idzie Sodalicja, kto ją prowadzi i jaki macie plan na ten rok. Napisz, jakie są orszaki, ... jaki jest duch. czy jeździcie ze sprawozdaniami do Warszawy. Czy będzie przyjęcie na sodaliski w grudniu? (Ang – Nr 2).

O tym, jak dalece potrafiła opanować swoją żywiołową naturę i trudności życia w internacie, świadczy to, że nie orientowałyśmy się wówczas zupełnie, ile ją to kosztuje. Była dla nas niepodważalnym autorytetem, uosobieniem stabilności, rozwagi, zdrowego rozsądku. Wisia tak ją wspomina: Marysieńka była dla mnie wtedy wzorem niedoścignionym. Imponowała mi swoją radością życia, spokojem, pewnością sądów, taktem, bezpośredniością. Czułam, że jest osobą, której można zaufać... W obcowaniu w klasie wydawała mi się pewna siebie, zdecydowana, radosna, zwycięska w każdej sytuacji, a równocześnie pełna życzliwości do innych, otwarta na potrzeby drugich, nikogo nie lekceważąca. Dopiero jej listy ukazały [mi] jej pokorę wobec Boga i innych, jej zwątpienia, rozterki, lęki i wysiłki i walki, po których pokonaniu wychodziła do ludzi i dlatego wypadała inaczej. Utkwiło mi w pamięci takie wydarzenie, kiedy na studium przykryła się chyba kurtką na głowę, robiąc budkę i powiedziała [w odpowiedzi] na zaczepkę, że chce mieć choć złudzenie domu. Wtedy pomyślałam, że mogło jej być trudno w internacie, a przecież na co dzień tego nie zauważałyśmy. Może na tym polegała jej dojrzałość i "żyjąc krótko, przeżyła czasów wiele (Mdr 4, 13)". Jej miara miłości napełniła się. ...

Już miesiąc po maturze Maria planowała: Do Szymanowa wybiorę się w początkach września... ... chciałabym sobie urządzić parę dni rekolekcji, bo to mi się przyda na początku harówki medycznej... (Wi – Nr 3). Potwierdziła to parę tygodni później w liście do Angi: W moich planach ...figuruje Szymanów – jako jedna z pierwszych pozycji. Chce przyjechać tak, żeby mieć moralną satysfakcję, że Wy się już uczycie, a ja jeszcze nie, że Wy jeszcze nie zdałyście matury – a ja już (Ang – Nr 1). Nie był więc ten Szymanów taki „okropny”. Nie wiadomo, czy planowane rekolekcje doszły do skutku. Ale kilka miesięcy później, gdy powstał dylemat, jak realizować w praktyce miłość bliźniego, Maria wybrała bez wahania Siostrę Klarę na arbitra.

>Planowanie przyszłości:

>praca społeczna, wybór zawodu, życie rodzinne,

> widmo emigracji.

Już w 1943 r. Maria stwierdziła: ...szalenie mnie trzyma, że moja cegiełka też jest w całej budowie świata i że ona jest koniecznie potrzebna, żeby ta cała budowla stała. Uważam, że bardzo ważne jest poczucie, że się jest potrzebnym (Mo – Nr 8). Podobną myśl potwierdziła w parę lat później: ...wiem, wierzę i zawsze sobie powtarzam, że pomimo wszystko i niezależnie od wszystkiego i wszystkich, jestem w świecie potrzebna, skoro jestem, i to potrzebna wszędzie, gdzie jestem i wszystkim, z kim jestem (Mo – Nr 45).

Takie nastawienie towarzyszyło jej przy wyborze przyszłego zawodu. Jeszcze u progu 1944 r. była niezdecydowana: Wydaje mi się, ze nagle zrobiło się za mało zawodów. Co do lic[eum], to chciałabym pójść na mat.-fiz., ale to za sobą pociąga już politechn[ikę], no i odpowiednie stanowisko w życiu. I tak chyboczę się i sama nie wiem, co z sobą zrobić. W dwa tygodnie później wraca do tematu: być w życiu tylko pionkiem to okropne i myślę, że długo nie można żyć spokojnie w takich warunkach. ....chcę koniecznie oddać się jakiejś pracy społecznej, bo teraz w ostatnich dniach bardzo blisko zetknęłam się z okropną nędzą i strasznie chcę temu zapobiec, bo to jest po prostu niemożliwe, żeby obok licznych bogactw istniała taka skrajna nędza. Mówię Ci, że jeszcze dotąd nie mogę zapomnieć tego wyglądu i tego po prostu smrodu, jaki bił od jednego biednego chłopca, którego z Myką przebierałyśmy. To było okropne. Zdaję sobie sprawę, że takiej nędzy jest na świecie moc i że poprawić byt całej biedocie, która jest na świecie, to jest utopia, ale niemniej chcę choć w tysiącznej części temu zapobiec w obojętnie jaki sposób, byle czynny (Mo – Nr 10).

Do końca roku szkolnego 1943/44 wybór zawodu już się wykrystalizował. Podjęta w czerwcu 1944 r. praktyka w jednym ze szpitali warszawskich miała służyć zapewne ostatecznemu potwierdzeniu tego wyboru. Praca moja w szpitalu – pisze do Myki – ogranicza się do przewijania, karmienia dzieci na niemowlęcym, gdzie jestem od 9-11 i do pomagania przy opatrunkach w ambulatorium od 11-13 godz. Jest cudnie i jeżeli Mama mi pozwoli to oczywiście jeszcze zostanę i wtedy pójdziemy z Hanką [nie udało mi się zidentyfikować, jaka to Hanka; na pewno nie była to Hanka Komierowska, towarzyszka jej studiów w Poznaniu - KGG] na oddział chirurgiczny (My – Nr 4).

W następnym roku głębiej precyzuje swój wybór: ...do medycyny popychają mnie dwie sprawy: pierwsza wypływa z obowiązku pracy społecznej, a ponieważ w tym kierunku jestem wybitnie nieuzdolniona, więc jedynie ta branża da mi wyrównanie moich obowiązków. Bo wiesz, człowiek zawsze jest człowiekiem i łatwiej trafić do duszy przez ciało. A po drugie to już własna przyjemność i satysfakcja. W każdym razie myślę, że już projektu nie zmienię i dopnę swego. Piszesz, że każdy musi dać z siebie tyle, ile wziął. Ja uważam, że powinien dać więcej niż wziął, bo inaczej skarbiec byłby stale takiej samej wartości, a przecież chodzi o to, żeby był stale większy (Mo – Nr 21).

Gdy wytknęła sobie jasny cel: studia medyczne, w ślad za tym przyszło pytanie, czy zawód lekarza nie wymaga przekreślenia życia rodzinnego. Andrzej Dowgiałło wspomina, że już czternastoletnia Marysia [nie Maria! - jak podkreśla] w zimie 1942/43 w Kozłówce miała wśród tamtejszej młodzieży powodzenie. Co prawda dominującą osobowością była [tam] Teresa Sołtan, zarówno od strony intelektu, jak i urody [to] jednak urok młodziutkiej Marysi przyciągał rój młodych ludzi romantycznie zakochanych... A Marysia wszystkich traktowała jednakowo miło i starała się nikomu nie sprawić przykrości jakimś wyraźnym odrzuceniem, ale też nie dawała powodów do nadziei, kobiecym instynktem czując, że na nadzieje jest wiele, wiele lat za wcześnie. ... Tam był ogromny salon z fortepianem ... jako wówczas dobrze wychowani obtańczaliśmy po kolei wszystkie panny, żeby która nie była pominięta; oczywiście każdy się cieszył, gdy mu za partnerkę przypadła Marysia.

Z początków 1944 r. datuje się natomiast pierwsze, przelotne chyba, uczucie: Otóż sprawa jest zupełnie prosta. Zakochałam się i koniec. ... nie uważam tego za nic złego, szczególnie, że nic bez wiedzy Mamy nie robiłam. A przecież to na co mi Mama pozwala, nie może być czymś złym. Ale to zresztą nic ważnego. (Oczywiście nie dla mnie.). Nie myśl, że to jest taki flirt dla zabawy. Albo zresztą myśl o mnie, jak sądzisz, bo zapewne gorzej o mnie nie możesz sądzić, niż jest (My – Nr 2).

Maria od dawna interesowała sie sprawami rodziny i wychowania. Dotyczyły tego na przykład dyskusje o „femmes savantes” prowadzone jeszcze na Kazimierzowskiej przed powstaniem: ...Jeden obóz uważa, że kobieta nie powinna zajmować się nauką, wyżej się kształcić, a tylko zdobywać wiadomości potrzebne do spełniania obowiązków żony, matki itd. Chciałam Ci nie pisać po czyjej stronie stoję, ale już nie mogę wytrzymać. Uważam, że częściowo w wyżej wymienione obowiązki wchodzi właśnie nauka, jak największe rozwinięcie umysłu, pożądanie jak największej ilości mądrych i ważnych danych naukowych. Bo potem wytwarza się taki stosunek, że mąż czuje się sam, nie ma z kim podzielić się wrażeniami, poradzić się, porozmawiać. I uważam, że naszym obowiązkiem jest podniesienie umysłowo-moralnego poziomu naszych rodzin, aby młodzi obywatele mogli od samego dzieciństwa wzrastać w odpowiedniej atmosferze (Mo – Nr 14).

Gdy będę kiedyś matką, to jeżeli to będzie możliwe, będę się starała jak najwięcej udzielać się dzieciom, nie oddając ich do internatu, ale do szkoły, jeżeli to możliwe, do Sióstr. Poza tym uważam, że matka powinna być na tyle wykształconą, aby mogła porozmawiać z dziećmi na poważniejsze tematy, aby mogła im pomóc. Żeby mogła w ogóle brać czynny udział w ich życiu umysłowym i duchowym. Wiem to doskonale z doświadczenia, jak czasem jest przykro, że nie o wszystkim można z Mamą porozmawiać. I dlatego uważam, że moja teza na temat „femmes savantes” jest zupełnie słuszna. Nie chodzi tu o uczoność w tym krańcowym sensie, ale trzeba dojść do możliwej granicy, a nie powiedzieć sobie, że po co mi to, i tak będę umiała bez tego ugotować obiad, czy zacerować skarpetki... I to jest straszne, że wiele pań siedzi po uszy w rondlach, kuchni itd. i nie zdaje sobie sprawy, że to tylko mała część obowiązku żony i matki (Mo – Nr 15).

Krytycznie oceniła też niektóre aspekty własnego wychowania: W domu w porównaniu z gwałtownym zachowaniem się Teresy, byłam „cicha” i „spokojna”, zajęta bardziej moim życiem niż wszystkim. Nie umiem sobie przypomnieć, co właściwie pochłaniało mnie w dzieciństwie. To jedno pamiętam, że do szaleństwa i do przesady lubiłam b y ć s a m a. Czy myślałam i co myślałam – nie wiem. Dosyć, że opinia i niefortunne stałe porównywanie mnie z Teresą i w klasztorze doprowadziły do ustalenia się opinii o mojej cnocie. W tym miejscu nasuwa mi się porównanie z wierszem Bąka o pomnikach świętych, o słodkich twarzach, którzy za życia walczyli ciężko, których życie nie było ani słodkie, ani tak wygodne, jak sobie wyobrażamy (Mo – Nr 27). [Teraz] ...z własnego doświadczenia widzę, że najgorszą rzeczą jest wychowanie z rodzeństwem, pozornie nieznośniejszym, „gorszym”. Tak było ze mną i z Teresą i teraz czuję namacalnie fatalne tego skutki. Coraz bardziej nabieram przekonania, jak trudną rzeczą jest wychowywanie i jak wielki obowiązek leży na matkach, które niestety, rzadko sobie z tego zdają sprawę (Mo – Nr 42).

W połowie 1946 r. Maria powróciła do zagadnień związanych z rodziną, już bardziej pod kątem swego własnego życia w przyszłości: ... moją idée-fixe jest, żeby w pełni pełnić moje życie. ...jak uważasz, czy w życiu w żaden sposób nie można pogodzić obowiązków matki z zawodem. Tutaj [tzn. w Szymanowie] wyłoniła się kiedyś dyskusja, wynikiem której była konkluzja, że albo, albo. Czy to prawda? Ja na to nie chcę się zgodzić – bo chcę jednego i drugiego. W każdym razie na medycynę pójdę, a co dalej to zobaczymy (Mo – Nr 32).

Wróciła do tej samej dyskusji w pół roku później: ...sprawa jest całkowicie rozwiązana, jeżeli się kategorycznie ją rozstrzygnie na korzyść jednej albo drugiej strony. Jedna z moich koleżanek już się na to zdecydowała i rezygnuje z małżeństwa. Ja taką drogą na razie się nie wybieram, zatem zagadnienie pozostaje nierozwiązane. W jakich warunkach można pogodzić dom i zawód? ...Jeżeli się wyjdzie za mąż za doktora i to doktora lepszego ode mnie... Podkreślam lepszego, gdyż podobno w wypadku przeciwnym małżeństwo jest fatalne. Jeżeli mam męża lekarza, to przez to jestem, a raczej mogę być, au courant spraw medycznych, orientować się w nowościach, wynalazkach. Wtedy choć odrzucę medycynę jako zawód (jako taki) pozostanie mi jako praca społeczna „przy boku męża”. Rozwiązanie proste, bo i wilk syty i koza cała. Na pewno w tym miejscu spytasz: a dzieci? Te zawsze najważniejsze, ale obok nich musi się znaleźć czas dla pracy społecznej. ... Jeżeli chodzi o męża o innym zawodzie, to rzecz trudniejsza, bo primo trudno iść z postępem nauki, będąc trochę poza jej nawiasem. .... a po drugie podobno b.b.b. trudne jest małżeństwo, gdzie on i ona mają zupełnie inne zainteresowania (z tym osobiście się nie zgadzam, bo małżeństwo nie polega tylko na wspólnocie zainteresowań!) (Jeżeli mówię gdziekolwiek o połączeniu domu z zawodem, to mam na myśli pracę społeczną, a nie zawód, tak jak się dzisiaj rozumie). ...

Ale co będzie jeśli akurat spodoba mi się inżynier, dziennikarz, szewc, krawiec czy jakiś inny „człowiek pracy”? Padłam. To wszystko nie jest właściwie żadnym rozwiązaniem. Nie wiem, czy dobrze, czy źle myślałyśmy, nie wiem, czy to czysta teoria, czy nie, wiem jedno, że sprawa została na tym samym martwym punkcie – sprawa, którą jednak muszę rozwiązać.

Dręczy mnie, bo uważam, że nieroztropnie jest zostawić rozwiązanie życiu. Rozumiem, „człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”, ale trzeba strzelać, a w tym wypadku myśleć – a to nic, że los nasze plany zmieni. ... Na to człowiek ma rozum, żeby nim coś wymyślił, a przede wszystkim, żeby uplanował sobie swoje życie. Całe nieszczęście, że nikt do tej pory nie rozwiązał mi tego zagadnienia: dom czy zawód. Staje się [to] dla mnie tym ważniejsze, im bliższa matura (Mo – Nr 40). W trzy tygodnie później Maria krótko poinformowała Monikę: ...to zagadnienie ... mam już definitywnie rozwiązane: przede wszystkim rodzina (Mo – Nr 42). Potwierdza to w pisanym dwa miesiące przed śmiercią liście do Siostry Klary: zbyt mocno mam zakorzenioną w sobie świeckość, zbyt poważnie się cieszę na dom i rodzinę. (Obszerny fragment tego listu przytaczam niżej).

Na drodze do upragnionej medycyny pojawiła się poważna przeszkoda. Już w ostatnich miesiącach 1945 r. Maria jasno sprecyzowała swoje stanowisko wobec osób wyjeżdżających za granicę na stałe: Uważam, że ostatecznie jak jest, tak jest, ale wyjeżdżać w tej chwili po prostu dlatego, że mi tu jest źle, niewygodnie itd., to jest czyn aspołeczny.... To mniej więcej wygląda w ten sposób, że wy tu się męczcie, pracujcie, a jak wywalczycie i stworzycie silną nową, wygodną Polskę, to my przyjedziemy i... skrytykujemy (My – Nr 5).

Do Moniki napisała: ... nigdy bym stąd nie wyjechała. Mam taką jakąś dziwną moc, która mnie wiąże z Polską, że nigdy w życiu nie chciałabym stąd wyjechać. Jak jest, tak jest, ale człowiek jest u siebie. Teraz gdy kompletnie nie mam swego domu, jeszcze bardziej czuję swoją przynależność narodową. Swoją drogą cała wojna nie została bez wpływu na formowanie się tych uczuć. ... No ale cóż, każdy uważa, że w czasie wojny dosyć się nacierpiał, że ma prawo do odpoczynku i jakiego takiego życia. W tym właśnie leży niebezpieczeństwo większe od tego z czasów okupacji. Wtedy każdy wiedział kim jest: albo walczy i jest Polakiem, albo – fora ze dwora. Teraz nie! Wiele osób zasłaniając się dobrem Ojczyzny po prostu ulega swemu lenistwu, egoizmowi. Okropnie się tym martwię, bo nie tylko osoby starsze, które mają, o tyle, o ile, większe ku temu prawa, ale i młodzież wygłasza takie poglądy (Mo – Nr 24). ... Ja uważam, że to jednak jest dezercja... Napisz mi, co o tym sądzisz. Bo mam wrażenie, że sąd mój jest niesłuszny, gdyż wszyscy starsi nie zgadzają się ze mną i gdyby mogli, to by ich tu już nie było (Mo – Nr 26).

Już jednak wiosną 1946 r. zagadnienie emigracji przestało być dla niej teorią, ale stało się trudnym do rozwikłania problemem osobistym. W połowie tego roku Teresa wyszła za mąż za Francuza i z tą chwilą rozpoczęła starania o ściągnięcie matki i siostry do siebie. Już sam fakt, że przyszłe dzieci Teresy nie będą zapewne Polakami, był dla Marii silnym ciosem. Z drugiej strony coraz częściej pojawiała się w listach obawa o stan zdrowia matki. O ile wiem, chorowała ona na chorobę Bürgera, choć z listów wynika jedynie, że miała chore nogi. W swym oporze przeciw wyjazdowi Maria znalazła oparcie u jednej z ciotek; prawdopodobnie była to bardzo lubiana przez nią ciotka Grażyna Boniecka ze Świdna w Grójeckiem, u której Maria często bywała na wakacjach. Dylemat: jechać z Mamą, czy nie jechać, rezygnować z tak wymarzonych studiów, czy nie, przewija się przez wszystkie prawie listy od połowy 1946 r. aż do wczesnej jesieni 1947 r.

...jedna z moich, wpływających na Mamę ciotek energicznie zaprotestowała na projekt mego wyjazdu. Mam nadzieję, że nie pojadę. Dla Mamy modlę się o ten wyjazd, bo i chora i całkiem sama (Mo – Nr 30).

...czy jak wyjadę, będę miała możność powrotu? Na pewno nie – i co potem, kiedy ja chcę dla Polski pracować i to co jestem winna społeczeństwu polskiemu, jemu oddać, a nie francuskiemu. Zresztą o co chodzi? Jeżeli będę musiała wyjechać, no to wyjadę i będę starała się robić wszystko jak najlepiej i jak najwięcej dobra zrobić ludziom – białym, czarnym, czy zielonym, o co mniejsza. Na razie nie ma mowy o szybkim wyjeździe, więc sprawa nie jest aktualna (Mo – Nr 32). Wiesz, chyba będę musiała jechać z Mamą, nawet łzy nie pomagają – trudno. (Mo – Nr 34). ...sprawa naszego wyjazdu do Teresy jest coraz bliższa. Mama nawet rokuje nadzieje, że to się stanie w październiku [1946]. Wyobrażasz sobie chyba, co ja czuję. I znów mój pobyt w Poznaniu przejdzie do sfery planów i marzeń... (Mo – Nr 35).

...przegadałam na ten temat pół nocy z moją ciotką i widzę jasno, że nie mogę wyjechać. Wszystkie argumenty rozumowe, logiczne itp. są po mojej stronie, a tylko jedno słowo może przeważyć – jeżeli Mama powie, że jeżeli ja zostanę, wtedy i Mama zostanie. Tego nie wytrzymam. Zresztą od samego początku mam szalone wątpliwości, czy takie silne popieranie moich planów, które, bądź co bądź, są w kolizji z planami Mamy, nie jest daleko posuniętym egoizmem i to mnie hamuje. Ale z drugiej strony przecież każdy ma prawo do ułożenia sobie życia, tak jak jemu się podoba. Dlaczego mnie to ma ominąć. Przecież nie jestem chora na umyśle, ani nie projektuję absurdów – bo każdy mi rację przyznaje i dlaczego wszystko ma pójść w puch i prach. Czyż dlatego, że to jest przeze mnie tak ukochane, czyż dlatego, że dążyłam do tego i dążę od szeregu miesięcy. Dlaczego Mama nie może zrozumieć, że robi mi największą krzywdę, że niszczy mi moje szczęście, że z miłości mnie unieszczęśliwia. Teresa pisała, że papiery przyjdą w październiku, ale wiem z doświadczenia, że to nic nie znaczy i że z tym można równie dobrze siedzieć pół, a nawet i cały rok. Myślę, że jeżeli do końca tego roku nie wyjadę, to już dane mi będzie zostać... Najgorzej mnie złości moja najmilsza Teresa, która, zdaje się, chce mnie tam wydać za mąż. Okropnie mi jej żal. Dobre chociaż, że jest szczęśliwa, ale dla siebie nie pragnęłabym takiego życia – nie.

I pomyśl, co ja zrobię, jeśli Mama kategorycznie mi zapowie, że beze mnie nie wyjedzie? Czy będę miała racje dalej się upierać przy swoim, a jeżeli nawet będę miała rację, czy będę miała tyle siły, żeby patrzeć na los Mamy, póki nie potrafię zapewnić jej bytu. To są wszystko pytania, które nie tylko zostają bez odpowiedzi, ale o które rozbija się w ogóle moja przyszłość – a tak mogłoby być dobrze. Czułam, że ślub Teresy będzie powodem ciągłych konfliktów, no – ale czas już zmienić temat. Co prawda trudno mi to zrobić, bo w tej chwili jest to dla mnie kwestia życia i śmierci. (Mo – Nr 37)

Teresa już wysłała papiery, potrzebne do zaaranżowania tu całej sprawy. Zupełnie nie wiem, co jej się stało, bo cały czas mówi tylko o wyjeździe Mamy. Jak się domyślasz, nie bardzo to mnie martwi – na razie tylko dziwi. Mamy wyjazd jest projektowany na jakieś 3 miesiące, początkowo. Głowę dam, że to będzie już na dłużej. Mama dopuszcza do siebie myśl, że ja tu zostanę sama. Planuje nawet, gdzie pojadę na Wielkanoc i w ogóle, co będę robiła. Jak widzisz postęp duży w naszej sprawie pod wszystkimi względami. Z tego wniosek prosty, że jednak wszystkie przeszkody jakoś, jakoś powoli znikają i wolnymi krokami zbliżam się do Poznania (Mo – Nr 42).

Mama jedzie tam w tym lub w przyszłym miesiącu na 3 lub 4 miesiące, a ja w międzyczasie robię maturę i rozglądam się w Poznaniu. Potem Mama przyjeżdża do P[oznania], wynajmujemy pokój i zaczynamy nową erę życia. Im bliżej, tym bardziej widzę, jak szalenie bym chciała być z Mamą. To by było zupełnie co innego. A z moją matką zawsze, wszystko i wszędzie można robić (Mo – Nr 43).

[Teresa] z niecierpliwością wyczekuje przyjazdu Mamy.... Naturalnie, że robimy wszystko, co możliwe, bo i dla Mamy to wielkie marzenie i pewnego rodzaju konieczność, ze względu na chorobę nóg, którą , myślę, raczej tam niż tu można wyleczyć. O mojej sprawie [Teresa pisze], że jak Mama tam przyjedzie, to się zdecyduje, a ja z chytrym uśmiechem dodaję, że wtedy będzie za późno... (Mo – Nr 44).

Po maturze sytuacja Marii dodatkowo się skomplikowała. Oprócz wiszącej stale nad głową groźby wyjazdu przybyło pytanie, co robić, jeżeli nie uda się jej dostać na medycynę. Prawie w każdym liście przedstawiała nową koncepcję planów na najbliższą przyszłość; ... contra spem spero.... [ale] już dawno jestem na to nastawiona [że się nie dostanę] i bardziej się liczę z tą ewentualnością niż z tamtą (Mo – Nr 50).

Widziała przed sobą kilka możliwości i przerzucała się z jednego projektu w drugi. Coraz mniej liczyła na to, że uda się jej dostać na studia. W razie odrzucenia chciała wstąpić od lutego do szkoły pielęgniarstwa w Poznaniu, a wcześniej na cztery miesiące podjąć pracę zarobkową. Brała jednak pod uwagę i taką możliwość, że zrezygnuje ze szkoły pielęgniarstwa i pójdzie na cały rok do pracy, żeby zarobić trochę pieniędzy na przyszłe studia. Była gotowa nawet na wyjazd z matką do Francji i skończenie szkoły pielęgniarskiej tam: Wykombinowałam sobie tak: 1) stan nerwów i zdrowia Mamy jest bardzo zły i według mnie wyjechać musi, 2) jeżeli wyjedzie beze mnie, to tak się będzie martwić, że cała kuracja i odpoczynek w łeb weźmie, a ja na to nie mogę pozwolić, bo teraz Mama jest na mojej głowie, 3) co 3 lata szkoły, to nie 6 lat Uniwersytetu. Po drugie dyplomu pielęgniarskiego nie potrzeba weryfikować. Gdy wrócę do kraju, to będę miała już jeden fach i może łatwiej mi będzie dostać się na medycynę, z której nie rezygnuję. ... Jak i przedtem widzę złe strony wyjazdu, ale z dwóch tych wyjść, wybieram, moim zdaniem, mniejsze zło. ...Boję się, że jak skończę Szkołę, to będę bardzo stara i wtedy, czy potrafię i zdążę skończyć medycynę. Liczę tak: Szkoła – 3 lata, to 22 i medycyna – 6, to 28! Stara panna i do grobu blisko, co?

Snując te wszystkie fantastyczne możliwości na zimno i z nieubłaganą logiką, od czasu do czasu słyszę cichutki szept jakiegoś małego licha: a może „na złość” Cię przyjmą. Ja bym chyba oszalała z radości. Chyba jednak z tego powodu obłęd mi nie grozi, jak sądzisz?

Mama gotowa była napisać do Dziekana, żeby mnie odrzucili – to jest Matka! Mówię Ci, taka jest biedna, że zupełnie nie wiem, co robić. Koniecznie chcę ją dowieźć do Teresy, bo tam coś zaradzimy, a tu jestem zupełnie bezsilna. To okropna rzecz być bezsilnym wobec nieszczęść ludzi ukochanych. Jak ja marzę, żeby móc wreszcie zapewnić Mamie utrzymanie i życie. I to też skłania mnie przede wszystkim na szkołę [pielęgniarstwa] (Mo – Nr 51).

Podobnie pisała do Myki: ... mój zawód ... ucieka jak fatamorgana. Bo choć złożyłam papiery i niby już wszystkie formalności są w porządku, ale nie mam żadnej nadziei dostania się w tym roku na medycynę. Już od paru tygodni usiłuję się oswoić z tą myślą. Ale zawsze coś we mnie wierzga przeciwko temu. W związku z tym moje plany się trochę zmieniły. Po egzaminach i oficjalnym odrzuceniu idę od lutego na szkołę pielęgniarstwa w Poznaniu, jeżeli do tego czasu nie wyjadę do Teresy, aby tam kończyć pielęgniarstwo. Tak Mykulinko. Teraz widząc, co się z Mamą dzieje (zdrowie i nerwy) uważam, że muszę to dla niej zrobić, tym bardziej, że trzy lata szkoły to nie 6 lat medycyny (My – Nr 7).

W tej rozterce Maria znalazła jednak rozwiązanie: Wiem jedno. We wszystkich kierunkach doprowadziłam już moje plany do punktu oznaczającego kres mojej inicjatywy: zrobiłam wszystko, co tylko mogłam na uniwersytecie i wszystko, co mogłam na szkole pielęgniarskiej, a wybór zależy całkowicie od Pana Boga i tym sposobem zmusiłam Go (co za wyrażenie!), żeby się „wypowiedział” na temat mojego życia. Bardzo jestem zadowolona z tego „podstępu” i czekam spokojnie (o tyle o ile) wyniku (My – Nr 7). A pisząc to samo do Moniki dodała: Co to za szalona pociecha i radość, że wreszcie będę wiedziała, że to jest Wola Boża, bo teraz już ode mnie nic nie zależy .(Mo – Nr 51). Prosiła też o modlitwę w swojej intencji: ... mam duże szanse, że mnie na Uniwersytet nie przyjmą. Nie wyobrażasz sobie, jak jestem tym zdenerwowana (tak, ja i zde-ner-wo-wa-na!). Jeżeli chcesz mi osłodzić te straszne chwile, to zrób innowację w waszym pacierzu – pod moim adresem. Tak bardzo wierzę w wasze wspólne modlitwy i tak je lubię. Tak bym chciała wiedzieć, że ktoś się za ten mój Uniwersytet modli – to niepokalańskie przyzwyczajenie (Ang – Nr 1).

Studia. Początki życia dorosłego.

We wrześniu 1947 r. Maria zdała egzamin na medycynę w Poznaniu i od października rozpoczęła studia. Jej towarzyszką była Hanka Komierowska, koleżanka z Szymanowa. Matka Marii nie wyjechała do Francji; mieszkała w tym czasie w Gołąbkach pod Warszawą.

O studiach od samej Marii wiemy nie wiele: Pierwsze wrażenia opisała już w październiku w liście do Angi: Wykłady są bardzo przyjemne i łatwe. Chemia i fizyka jest wykładana jak dla niemowląt, więc raduje się wielce moje humanistyczne serce, bo jakkolwiek uczyłam się ich do egzaminu, ale czuję się dosyć niepewnie. ... My z Hanką postanowiłyśmy chodzić [regularnie na wykłady], bo nie mamy pieniędzy na książki, których ceny są niesłychane. Np. podręcznik anatomii w 4 tomach – 20 tysięcy... Z wielką dumą nosimy znaczki medyczne i jesteśmy w poszukiwaniu czapki uniwersyteckiej, którą ja kupuję za pieniądze [od] mego Wuja, a którą będziemy nosić na spółkę. W ogóle wszystko kupujemy na spółkę. Nawet jeśli się skusimy na jedną bułkę, czy na jeden cukierek! ... fuks się robi najpodobniejszy do starych studentów –... w braku gotówki (Ang – Nr 2).

Młodszym koleżankom w Szymanowie przesłała dobre rady: radzę wcześnie zacznijcie kombinować pokoje i książki (Ang – Nr 2).

W grudniu 1947 tak podsumowała pierwsze miesiące studiów Na uniwersytecie idzie mi normalnie, przeciętnie. Po świętach zaczynam prosektorium, dotąd bawiłam się tylko kośćmi. Jesteśmy z Hanką w dalszym ciągu wielkimi entuzjastkami wydziału [lekarskiego] i prawie zrozumieć nie możemy jak można studiować coś innego. ... idziemy z Hanką jednakowo, jakkolwiek ze względów „alfabetycznych” [początkowo nie były] w tych samych grupach. (My – Nr 8). Emocjonalny stosunek i zapał do studiów obrazuje zwrot: [po Świętach Bożego Narodzenia 1947] ... wracam do Poznania, do ukochanej medycyny, za którą wariuję (S.Kl. – Nr 1).

Hanka wspomina: ... pilnie uczęszczałyśmy ... razem na wszystkie zajęcia. ... Nazywano nas „nierozłączki”... W prosektorium preparowałyśmy [już] razem, a przy sąsiednim stole było trzech kolegów... Koledzy w prosektorium okropnie „świntuszyli”. Otóż szybko wytworzył się taki obyczaj przy tym naszym sąsiednim stole, że przy nas opowiadano tylko kawały „kategorii A”, – B i C były wzbronione. To sami koledzy tak postanowili. Maria bardzo szybko zdobyła sobie nie tylko sympatię, ale i szacunek. Zaliczenia z prosektorium na 5-kę były jedynymi w indeksie.

Studenckie życie religijne rozwijało się w ówczesnym Poznaniu w dwóch ośrodkach: jezuici prowadzili Sodalicję Mariańską Akademików i Akademiczek, a dominikanie Duszpasterstwo Akademickie i Caritas Academica zwane w skrócie CA.

Maria krytycznie oceniwszy pracę w Sodalicji Akademiczek w Poznaniu, napisała do Myki: My z Hanką, nie chcąc gadania a jakiegoś konkretnego czynu, zgłosiłyśmy się do akademickiej Konferencji Św. Wincentego ŕ Paulo i to uważamy za nasz zespół [tzn. za udział w pracach Sodalicji]. Tam ta praca jest taka jaką sobie wymarzyłam. Mało gadania, a za to konkretna pomoc ludziom. Na tym tle w ostatnich dniach przed świętami dostałyśmy z Hanką lekkiego bzika... Jak to jest z jałmużną, z dawaniem, z wydawaniem pieniędzy na rozrywki, książki etc. ... co obchodzi żebraka, że ja muszę się kształcić kulturalnie i pójść na operę czy na koncert, kiedy on od kilku dni nie miał nic w ustach, albo nie ma co dać dzieciom? ... sprawę trzeba rozstrzygnąć. Chcę napisać do Siostry Klary, ale boję się, że znów dostanę za odpowiedź „złoty środek św. Tomka”, a ja uważam, że to nie jest trafne rozstrzygnięcie, bo ludzie to straszne świnie, szczególnie, gdy chodzi o biedę innych. Napisz co myślisz o tym, bo na pewno, jak zawsze, mądrze myślisz i nie tak krańcowo jak ja (My – Nr 8).

I dzień później do Siostry Klary: Nazbierało mi się wiele spraw do rozwiązania, z którymi sama nie daję sobie rady. Wszystkie te sprawy to są oczywiście rzeczy stare jak świat i dla mnie samej nie nowe. Często dyskutowałyśmy nad nimi w Szymanowie, ale teraz odżyły jakieś inne, bardziej życiowe i, co najważniejsze, wymagają rozwiązania, ale nie w formie zakończenia dyskusji, tym czy innym powiedzeniem, ale w formie czynu, mojego czynu.. Najbardziej paląca jest obecnie dla mnie kwestia biednych, jałmużny, miłosierdzia, problem, który ostatnio nie dawał nam z Hanką spokoju. Pracując ... w Konferencji św. Wincentego ŕ Paulo Akademiczek, zetknęłyśmy się może po raz pierwszy tak bezpośrednio z biedą, z nędzą, nawet tylko czysto materialną. I wtedy stanął przed nami cały problem „tamtych” ludzi i odpowiedzialność nasza za nich. A chociaż w Szymanowie wiedziałam, że jest bieda, nędza, ale to była wiedza „papierowa”, teoretyczna, dyskusyjna; teraz już nie tylko wiem, ale widzę, ale czuję ją, mogę ją namacalnie stwierdzić. ...rozwiązanie szymanowskie mi nie wystarcza. Ono jest zbyt płynne, nieżyciowe.

Rozumuję w ten sposób. Jeżeli chodzi o mnie (a w tym wypadku chodzi mi właśnie o mnie, a nie o ogólne rozwiązanie zagadnienia biednych), to moja pomoc może iść dwoma torami: ubranie i pieniądze. Jeżeli chodzi o mnie to z ubraniem mogę się śmiało ograniczyć, a resztę rozdać, ale jestem jednak zależna od Mamy i takim postępowaniem zmuszałabym Mamę do fundowania mi rzeczy nowych, co jest absurdem. Wobec tego sprawa upada. Jeżeli zaś chodzi o pieniądze, to mam w moim budżecie miesięcznym przeznaczoną pewną kwotę na rozrywki kulturalne, książki etc. I ta właśnie pozycja sprawia mi najwięcej kłopotu. Bo z jednej strony rozumiem doskonale, że jako przyszły lekarz, jako przedstawiciel tzw. inteligencji, muszę posiadać chociaż minimum ogólnego wykształcenia, kultury, wiadomości etc., na które muszę wydawać kilkaset złotych. Z drugiej jednak strony rozumiem równie dobrze, a może i jeszcze lepiej, że między moją pozycją, a pozycją takiego biedaka istnieje formalna przepaść, na którą mi nie wolno patrzeć obojętnie. Cóż jego obchodzi moje wykształcenie i to, że np. muszę chodzić na operę, czy do teatru, jeżeli on nie ma na chleb, albo ma gruźlicze dziecko? I czy on nie ma większej racji niż ja? Czy te pieniądze nie należą do niego? Przecież tak mówił któryś Święty, że te rzeczy, które wiszą w szafie i te pieniądze, które leżą, należą do biednych. Obie racje są słuszne, obie przekonywują, ale gdzie jest prawda? Już słyszę odpowiedź Siostry, że prawda leży w „złotym środku św. Tomasza”, ale dzisiaj i to mi nie wystarcza, bo ja tego nie umiem przystosować do mojego życia. Nie mam pieniędzy, aby móc sobie pozwolić na teatry i jeszcze mieć na biednych, no trudno – nie mam. Więc albo wyrzec się wszystkiego i stać się całkowicie abnegatem, św. Franciszkiem XX w., albo na to machnąć ręką i żyć „normalnie” – Rozumowo uważam, że chcąc być konsekwentną, trzeba się zgodzić na tę pierwszą odpowiedź, ale uczuciowo i dzięki minimalnej ilości „sensus catholicus” czuję, że to nie jest całkowita prawda – tym mniej rozwiązanie drugie, które jest jednak najbardziej rozpowszechnione. A droga pośrednia wydaje mi się półśrodkiem, kompromisem i rozwiązaniem niewspółmiernym z powagą zagadnienia. Bo przecież po jednej stronie stoi tylko mój poziom um[ysłowy], a po drugiej stoją życia ludzkie, stoi zdrowie dzieci, stoi tłum nędzarzy, który słusznie może mnie przeklinać. – Pewno, że można sobie tłumaczyć, że ostatecznie od tych moich wdowich grosików niewiele nędzy zniknie, ale to jest oszukiwanie siebie, to jest łajdactwo. Coraz wyraźniej czuję, że musi być w tym rozumowaniu jakiś sofizmatyczny błąd, ale nie wiem gdzie. Wiem tylko jedno, że muszę z tego jakoś wyjść, bo z chwilą kiedy Pan Bóg mi daje takie myśli, to nie na to, abym miała temat do listów, ale na to, abym coś pożytecznego z tego zrobiła. I za to mam większą odpowiedzialność niż ci, którzy o tym nie myśleli, jakkolwiek powinni o tym myśleć. Nie wątpię, że Siostra mnie zrozumie i napisze, co mam z tym zrobić – a ja oczywiście postaram się to w czyn wprowadzić.

Sama przed sobą boję się przyznać, że się boję, czy to nie jest jakieś powołanie, inne, jak tylko lekarza – myślę jednak, że nie, bo zbyt głęboko mam zakorzenioną w sobie świeckość, zbyt poważnie się cieszę na dom i rodzinę (S.Kl. – Nr 1).

I znowu oddajemy głos Hance: Bardzo szybko weszłyśmy [też] w krąg dominikański. Dzień zaczynałyśmy na mszy św. recytowanej o 7.00, potem była kawa i chleb z marmoladą, stąd nazwa dla bywalców: Związek Wyjadaczy Marmolady. Bardzo nas bawiło, gdy ludzie w tramwaju z dezaprobatą patrzyli na nas, gdy w rozmowie używałyśmy tego skrótu [ZWM]. Pogłębiały się nasze kontakty z DA [Duszpasterstwem Akademickim], stąd wywodziła się znajomość z Markiem. Maria była niesłychanie radosna. Tą radością promieniowała, trzymały się nas różne kawały..., jednocześnie promieniowała żarliwą pobożnością i religijnością. Andrzej zauważa, że ... w czasach poznańskich [była] to... osoba bardzo dojrzała, bardzo poważnie podchodząca do studiów i planów pracy jako lekarka. Również zaskakująco dojrzała była jej postawa wobec małżeństwa. A Olgierd, który ją dopiero wtedy poznał, wspomina: Należała do tych dziewczyn, o których nie można powiedzieć, że się ich nie zauważa. Pierwszym wrażeniem, jakie się miało na początku znajomości, to jej wysoka kultura, duża subtelność i delikatność oraz pewna rezerwa.

Podobnie jak niegdyś w Kozłówce, tak i w Poznaniu, Maria miała powodzenie. Odwiedzali ją znajomi z Kozłówki oraz młodzi ludzie, których poznała w latach wojennych i powojennych. Pamiętam zwłaszcza, że kilkakrotnie zaproszona była na przedstawienia do opery przez Jerzego W. i Karola R. Jerzego poznała Maria po powstaniu w Podkowie Leśnej, a Karola w czasie wakacji spędzanych w 1946 r. w Ustroniu koło Wałbrzycha. Maria bardzo lubiła teatr. Umiała też łączyć miłe z pożytecznym. Marek wspomina: Jak głupi chodziłem z nią na „randki”, nosiłem torebki, torby, cholera wie co, jak głupi stawałem przed bramą, gdzie znikała na 15 minut, żeby mi powiedzieć „idziemy!” – no i szliśmy do następnej bramy, żeby mi powiedzieć na Świętym Marcinie nr ? „poczekaj chwilę” – no i czekałem znów chwilę. Torby się uszczuplały, jakieś butelki śmierdzące tranem znikały, bo to był tran! I stałem czekając na Marię, która odeszła z butelką tranu... Po śmierci dowiedziałem się, że idąc ze mną na „randki”dostarczała lekarstwa chorym rodzinom, które ją błogosławiły i płakały po jej śmierci, gdym odbył tę trasę z Hanką w [Jej] zastępstwie. ... Ja – Marię poznałem tak naprawdę – po Jej śmierci. W ten sposób Maria łączyła „randkę” ze spełnianiem swych obowiązków w Konferencji św. Wincentego ŕ Paulo.

W latach powojennych w każdą sobotę karnawału w auli Uniwersytetu Poznańskiego odbywały się bale. Młodzież z Caritas Academica, podejmując się prowadzenia bufetu na tych balach, zarabiała na cele statutowe, a równocześnie umożliwiała zdobycie dodatkowych zarobków zatrudnionym w bufecie studentom. Maria też pracowała w czasie jednego, czy dwóch bali. Ale równocześnie: Maria bardzo lubiła się bawić. – opowiada Hanka – W karnawale [Maria i Marek] byli chyba raz czy dwa na balu. Marek wspomina jeden z nich: po pierwszym tańcu nie miałem ochoty na zmianę partnerki, która płynęła ze mną po parkiecie jak piórko, i chyba też nie miała ochoty na zmianę. Do białego rana! ... Jeszcze były jakieś bale, o ile pamiętam, na jeden nie miała zatrudnienia [w bufecie] i tam wytańczyliśmy się, tylko my dwoje. ... Pewnie wtedy spotkał ich Olgierd: raz ją spotkałem [na balu], na który przyszła z adorującym Ja wówczas kolegą Markiem S. Była jak zwykle skromnie ubrana, ale rozbawiona i pełna życia... A Marek pisze: Od tej pory – nasze ręce były nierozłączne. To było coś naturalnego i wspaniałego.

Za pośrednictwem Marka Maria i Hanka wyjechały na ostatki 1948 r. na rekolekcje prowadzone przez Ojca Bernarda Przybylskiego OP dla tzw. aktywu Caritas Academica w klasztorze sióstr urszulanek w Otorowie. Te rekolekcje były wspaniałe - wspomina Hanka, a Marek dorzuca kilka szczegółów: Cudowne dni, wspaniały rekolekcjonista, złotousty, umiał św. Tomasza tak przystępnie podawać; nie znam lepszego od niego [w wypełnianiu dewizy dominikańskiej] „contemplata aliis tradere”. ... Mówił – o miłości. Przeżywałem te dni w ekstazie.

Dzięki świadectwu Olgierda wiemy, że O. Bernard, który znał osobiście większość uczestników rekolekcji, zainteresował się Marią. Widząc, jak w czasie przerwy poobiedniej pomagała siostrom w pracy w ogrodzie, pytał otaczające go osoby, czy znają ... tę dziewczynę i kto to jest.

Te rekolekcje przyśpieszyły decyzję Marka, który tak wspomina swoją ówczesną modlitwę: Czy to nie jest bluźnierstwo, że patrzę na Marię tak, jak na monstrancję z Najświętszym Sakramentem na ołtarzu, przed którym klęczymy? Nie, uspokajam się, wręcz przeciwnie, tak być powinno, bo „Bóg jest Miłością”, przecież On jest nie tylko dla nas, z nami, On jest w nas. A w Marii był w sposób szczególny, promieniował z niej blask nadprzyrodzoności. Spokojnie więc modliłem się o to, żebym mógł, jak Józef, opiekować się Marią, żyć dla niej i żeby ona tego chciała.

Dalej Marek wspomina: ...oświadczyłem się jej po powrocie z rekolekcji w Otorowie w dniu św. Walentego, 14 lutego 1948. Przekonywał ją: Zrozum, to, co ojciec Bernard mówił na rekolekcjach o miłości, dotyczy nas... Maria nie wydawała się przekonana. ... Ostatni mój argument: „Ty nie wiesz, co się z Tobą dzieje, ale Twoje ręce do mnie mówią, choć jeszcze sobie z tego nie zdajesz sprawy, ale ja wiem, że nie jestem Ci obojętny”. Ani tego dnia, ani przez następne 10 dni swego życia Maria nie dała Markowi pozytywnej odpowiedzi na jego oświadczyny. Gdy spotkali się następnym razem, nastąpił ... koniec wymowy rąk! Maria twardo zaciskała pięść; no tak, uświadomiłem ją, teraz muszę cierpliwie czekać. Nie puściła pięści na milimetr; cóż, trzymałem jej pięść! Nie oznacza to jednak, że jej reakcja była zdecydowanie negatywna. Nie zerwała przecież znajomości z Markiem, spotykała się z nim na rannej mszy św. i marmoladzie. Nie zwierzyła się Hance: choć tak blisko ze sobą byłyśmy, Maria nigdy mi nie powiedziała, czy kocha Marka.

W niedzielę 22 lutego zgodziła się pójść do jego domu, aby mu pomóc w przygotowaniu caritasowskiej gazetki, związanej z akcją trzeźwości. Markowi bardzo zależało na tej wizycie: chciałem pokazać mojej świętej Matce – jej przyszłą synową, a Marii – ubogie warunki bytowe. Właśnie, gdy wracała stamtąd razem z Tadkiem Kamzą, kolegą Marka, zdarzył się wypadek: W ... tłum [znaleźli się bowiem wśród ludzi wracających z kościoła] wjechał pijany ruski samochód i wlókł Marię i Tadka kilkanaście metrów, przyciskając ich do muru - opowiada Marek na podstawie tego, co zauważyli przypadkowi świadkowie.

Ostatnie godziny życia Marii opisuje Hanka: Maria tylko na moment odzyskała przytomność i gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się. Tę chwilę pamięta również Marek, który w tym momencie był razem z Hanką w szpitalu. I znów oddajemy głos Hance: Potem już było coraz gorzej. Lekarze opowiadali o różnych obrażeniach wewnętrznych, ale przeoczyli zgorzel gazową nogi. Gdy już było za późno, chcieli amputować nogę. Miałyśmy te same grupy krwi i zabrali Marię i mnie na I piętro do [gabinetu] zabiegowego, gdzie miała być bezpośrednia transfuzja. I wtedy Maria umarła.

Marek wyznaje: Pocałowałem ją pierwszy raz 24 II 48 po śmierci w szpitalu. ... nie piszę [o Niej] świętej pamięci – ona żyje... [Ona] patronka-studentka pięknej miłości...mogłaby być świętą patronką zakochanych ... lepszą od św. Walentego. ... Nie chciałbym, żeby z Marii zrobiono świętą laleczkę, posąg, figurkę z otoczkiem. ... Uważam, że powinienem opisać jak najdokładniej, co tylko pamiętam – dla innych. Robię to po raz pierwszy – i ostatni. Dotąd tylko fragmentarycznie i pobieżnie mówiłem – niektórym, uważając to za moje „prywatne skarby”, wyłącznie moje. Zmieniam zdanie: te moje skarby mogłyby wzbogacić tak ubogie i szczątkowe przeżycia miłosne wielu młodych par, tak żałośnie i smutno pojmujących to, co dziś nazywa się „miłością”, będącym tylko niezbyt udaną karykaturą miłości.

Marek, który przez około 20 lat swego życia z zamiłowaniem zajmował się katechezą, wyraził przekonanie, że te jego wspomnienia powinny być wykorzystane w pracy wychowawczej, bo: ... brak (nam...) katechetom postaci, wzorców młodzieżowych, konkretów, żywych, pełnych prawdy, ludzkości. No i współczesnych. Obecnie nie młody już i ciężko chory na serce Marek pisze: Czekam na spotkanie z Marią.

Siostra Klara, zawiadomiona przez nas o śmierci Marii, napisała w trzy dni po Jej śmierci: Dlaczego? – rwała się do życia, do pracy dla innych, wariowała za medycyną. A może Pan Jezus taką chciał wziąć, taką świeżą całkowitą, bezpośrednią. Gdy komuś takie myśli nieprzeciętne chodzą po głowie, by oddać wszystko, wizja św. Franciszka XX w., a potem przyjdzie kompromis życiowy i trzeba będzie plus minus odkradać dla siebie, powstanie w duszy niesmak, gorycz leciutka, którą trudno dosyć usunąć. Może Bóg nie chciał dla niej tej goryczy. Zresztą co tu dyskutować, co chciał, a czego nie chciał ten Pan wszelkiego miłosierdzia, który mówi, że myśli moje nie są myśli wasze. Fiat. Mimo to serce mam zdruzgotane. Widzę wciąż Marię przed sobą, jej zdania w dyskusjach wracają jak żywe, czy inne posunięcia, takie proste, a szlachetne, o których może nawet nie wiecie. ...modlę się za tę naszą duszę uprzywilejowaną, o której śmiem sądzić, że już widzi Boga twarzą w twarz.

Hanka zaś tak kończy swoje wspomnienie: Maria towarzyszy mi często, powierzam jej wstawiennictwu różne sprawy, proszę ją o pomoc w trudnościach, pozostała mi na zawsze bliską.

Posłowie

Wkrótce po śmierci Marii powstał w Poznaniu projekt, aby napisać o niej wspomnienie na podstawie zachowanych jej listów. Wraz z Andrzejem Dowgiałło, znajomym Marii z lat 1942/43 z Kozłówki, wówczas studentem chemii, usiłowaliśmy zrealizować ten zamiar, ale zadanie całkowicie przerastało nasze ówczesne możliwości i umiejętności. A poza tym... nie mieliśmy wtedy komputera, który teraz realizację tego zamierzenia niesłychanie ułatwił. Wówczas skończyło się na tym, że listy zostały przepisane na maszynie. Potem moją kopię listów przejęła inna osoba i straciłam je z oczu na lat czterdzieści.

Gdy w 1995 r. odzyskałam kopie listów Marii, postanowiłam zrealizować zamiar sprzed kilkudziesięciu lat. Zwróciłam się wówczas do kilku osób z zapytaniem, jak sylwetka Marii rysuje się w ich pamięci po latach.

Ten tekst składa się więc (w przybliżeniu) w 80 procentach z własnych słów Marii o sobie, w 15 procentach ze wspomnień jej otoczenia, a w 5 procentach z mojego, wiążącego te wypowiedzi, komentarza.

KGG

Wykorzystano:
  1. listy Marii Sołtan do Moniki Znamierowskiej (Mo), Myki (Marii) Lassocianki (My), Wisi (Jadwigi) Góreckiej (Wi), Angi (Anny) Podhorskiej (Ang), NN z naszej klasy oraz do Siostry Klary,
  2. list Siostry Klary do Krystyny Górskiej z 27 II 48 r.,
  3. a także wspomnienia o Marii spisane w lutym i marcu 1995 r. przez Hankę Witkowską (z domu Komierowską), Marka (Mariana) Sibilskiego, Wisię (Jadwigę) Górecką, Olgierda Baehra i Andrzeja Dowgiałło.
Strona rodziny Sołtan