Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rNie należałem do żadnego oddziału, moje podoficerstwo skończyło się ze śmiercią zacnego Celińskiego; Krzemiński był także do dyspozycji. Pozostawiliśmy w lesie bez opieki zarodek fortecy ruchomej i siekiery niemieckie, porwaliśmy za broń i stanęliśmy w szeregach oddziału, który nam się najbliżej nawinął. Był to oddział stojący na wzgórzu u brzegu lasu, przeznaczony do zasłaniania odwrotu. Przesunęły się przed nami najprzód liczne wozy z zapasami i bagażami, następnie dwa oddziały kosynierów i oddział strzelców po 250 ludzi. Razem z naszymi było ludzi pieszych przeszło tysiąc. Oprócz oddziałów Mielęckiego, już uprzednio sformowanych, była to zbieranina ochotników z dnia poprzedniego i przyznać muszę, że dosyć składnie wystąpili wobec braku wszelkiej rejestracji i organizacji. Kawalerii było może 200 – nieźle uzbrojona pod wodzą starego weterana, Czapskiego. Na razie ich nie było widać, uganiali się za górą z forpocztami kozackimi, słychać było strzały. Nasz oddział tak zwanych strzelców stał na miejscu może z pół godziny od chwili alarmu, formował się i czekał na komendę. Miałem czas się przypatrzeć. Smutno się prezentował. Broni dobrej było mało, trochę dubeltówek w dobrym stanie, a zresztą okazy bez wartości. Obok mnie stał młodzieniec z garłaczem nabitym 5 kulami – chyba jeszcze Kordecki strzelał z niego w Częstochowie. Pistolety hiszpańskie o długich lufkach, skałkówki, staroświeckie sztucery zdobne złotem lub srebrem, stare zabytki, a także pojedynki mające gwoździe zamiast kurka, używane dotąd przez leśnych rabusiów – stanowiły w znacznej części uzbrojenie naszego batalionu.
Nie miałem zaufania do mojej broni, którą był złocony sztucer nabijany siekańcami i 2 zapasowymi nabojami, który wymieniłem w Płowcach za dubeltówkę spod Krzywosądzy. Wtem, o cudo, oglądam się – dojrzałem przechodzącego chłopca około 15-letniego, niosącego karabin z bagnetem. Rzuciłem się ku niemu jak jastrząb na kuropatwę i bez namysłu pytam: „Skąd to masz?” On powiada: „Spod Izbicy, gdzie oddział Mielęckiego zdobył takich jedenaście”. Wyjmuję dwa złote, oddaję mu swój ozdobny sztucer, a on chętnie wręczył mi karabin belgijski z wizjerem i trzydzieści naboi! Nowy duch we mnie wstąpił. Miałem wprawę fechtunku karabinem i manipulacji z tą bronią, bo w Liège była dla nas urządzona szkoła wojskowa pod kierunkiem wytrawnych oficerów z emigracji i belgijskich oficerów, instruktorów z wojska czynnego. Inny człowiek stanąłem w szeregach, zbudziły się moje nerwy i zdawało mi się, że świat zwyciężę.
Komenda się rozległa! I ruszyliśmy ku zachodowi przez podmarzniętą, bagnistą łąkę, co chwila zapadając w błoto – rozrzuceni w tyralierę, z zakazem strzelania, by nie okazać słabości broni. Kawaleria wysunęła się na wzgórze po prawej stronie prezentując się dość okazale. Moskale za nami postępowali rozrzuceni, bez ustanku strzelając, nie robiąc nam wielkiej szkody, bo strzelali licho, przeważnie górą. Szliśmy tak dzień cały przy sprzyjającej pogodzie – to polem, znów łąką, za nią lasek i znów pole – i tak ciągle, jak na manewrach. Porządek był wzorowy, do pewnego stopnia imponujący Moskalom, którzy nie spieszyli nas atakować. Mieliśmy zaledwie w tym pochodzie kilkunastu rannych i tak się przyzwyczajono do tej sytuacji, że większość ze świstu kuł nic sobie nie robiła. Były przy tym sceny komiczne. I tak w pobliżu mnie szedł karczmarz z zawodu, śpiewając głośno litanią, a gdy kula głośniej nad nim syknęła, zniżał się na kolanach wykrzykując: „Kyrie Elejson” lub „Wieżo Dawidowa”. Zmęczony, głodny, niewyspany szedłem z drugimi. Strachu nie doświadczałem – miałem ufność w Opatrzności, która już parę razy miała mnie w opiece. Wspomniałem sobie o rodzinie, o kochanej Matce – kilkakrotnie zmówiłem: „Pod Twoją obronę”. Ogarniała mię apatia, bardzo przydatna w chwilach niebezpieczeństwa, bo nie pozwala o nim myśleć. To znów ni stąd, ni zowąd powtarzałem sobie myślą wiersze Krasińskiego z Irydiona:
[cen]Gdzie jesteś, duchu zemsty, w jakim kraju prochy Twoje?
Duch twój między jakimi duchami? ...
Mijały minuty, godziny, kule świstały ... lasek i chwila wytchnienia, pole i znów świsty – czasem dłużej był spokój, bo dłuższy las zasłaniał. Szliśmy ciągle, kosy błyszczały w słońcu, brzęczały uderzając jedna o drugą. Widok był poważny i zdawało się prostaczkom, że odbudują Polskę. Mierosławski kręcił się ze sztabem, mówił bez końca. Przed naszym oddziałem nie pokazywał się, bo kule głośniej mówiły – przemawiał głównie do kosynierów. Nie słyszałem tego dnia mów jego, lecz mi opowiadano, że były bardzo krwawe, antyszlacheckie. Między innymi zwrotami miał wyrzec: „Jeżeli kto powie źle na Mierosławskiego, to mu zetnij głowę i skrwawiony łeb rzuć pod moje nogi – bo tu chodzi o dobro narodu, o wasze dobro!” ... Chciał być Robespierrem, to znów Kościuszką – ale został tylko Mierosławskim. Takie krwawe idee były sprzeczne z Polską Chrystusową, na którą się często powoływał, a nie były popularne: chłopom nie imponowały, a zniechęcały szlachtę i inteligencję. Smutna mieszanina pojęć, a raczej frazesów. Zostawało nam do wyboru: być skazanym na śmierć przez białych jako demagodzy – lub mieć uciętą głowę przez kosyniera i złożoną u stóp Mierosławskiego! Niezachęcająca perspektywa ...
Psuło to ogólny nastrój. Idąc naprzód zaszliśmy po południu na większy obszar pól uprawnych. Wśród nich był nieznaczny folwarczek z owczarnią i z dwoma domkami, każdy z ganeczkiem o dwóch drewnianych słup-kach. Pod świstem kul, patrząc na cały batalion sunących za nami Moskali, defilując pospiesznie przed gankiem jednego z tych domków, każdy mógł wypić klasyczny miedziany półkwartek wódki i dostał kawałek czarnego chleba. Kule warczały mu na zaostrzenie apetytu. Miałem wrażenie, że to imponowało Moskalom, a raczej budziło w nich zazdrość. Posuwając się dalej zaszliśmy znów w szachownicę lasów i mniejszych pól. Zachmurzyło się na niebie i ściemniło, chociaż jeszcze było daleko do zachodu słońca. Manewry, dotąd porządne, zaczęły się, chwiać. Mierosławski zjawił się przed nami, zszedł z konia i zaczął niby ustawiać szeregi, ale jakoś mu nie szło. Wnet ruszyliśmy dalej i stanęliśmy wśród lasu na pół wyciętego, gdzie górowały olbrzymie pojedyncze sosny, a między nim wały z wyrąbanych sągów. Rozstawiono cztery oddziały piechoty w pewnej od siebie odległości, tworząc kwadraty, z zakazem oddalania się z szeregów. Usiedliśmy na miejscu, a na obszernej polanie w pobliżu palone były ogniska i w kotłach gotowała się zupa, pod kierunkiem tej samej babiny, co pod Krzywosądzem. Zapach rosołu mile łechtał podniebienie, lecz tyle z niego było pociechy, co z fortecy ruchomej, bo może za 15 minut rozległy się strzały. Alarm, do broni! Oficerów żadnych nie widziałem, pojechali ze sztabem i kawalerią na obiad do Nowej Wsi (stąd nazwa bitwy) o kilka wiorst odległej. O dziwo! Ci prostaczkowie, ta zbieranina z dnia poprzedniego, bez oficerów – jak starzy i wytrawni żołnierze stanęła na stanowiska, za linią sążni, która się ciągnęła równolegle do polanki, na której ukazali się Moskale, i zaczęła strzelać ze swoich pojedynek, dubeltówek i garłaczy. Mówię o moim oddziale strzelców. Drugi oddział i 2 kosynierów byli ukryci za drugą grupą sągów. Tak strzelaliśmy z pół godziny i więcej. Żeby sobie zdać sprawę z czasu, mogę się powołać na fakt, że z karabinu mojego wystrzeliłem tam 24 razy, a na to trzeba więcej jak minuty na jeden nabój, bo trzeba było zębami oderwać papier, wsypać proch do lufy, nabój obrócić, kulę włożyć, wyjąć stempel, przybić kulę stemplem, włożyć stempel w swoje miejsce, założyć kapiszon i mierzyć. Ośm obrotów.
Nagle robi się tumult, od lewego naszego skrzydła wystąpił oddział kosynierów. Dowodził nim jakiś młody człowiek około 20 lat mający. Mówiono mi, że to Jełowicki. W Historii powstania styczniowego przez Augusta Sokołowskiego był to Mikulicz z wojska rosyjskiego. 250 kosynierów szło jak jeden mąż – kosy brzęczały, Moskale się chwiali, ale przypuściwszy ich na 20 kroków strzelili zabijając kilkunastu. Zginął Mikulicz, kosynierzy cofnęli się w popłochu. Pociągnęło to za sobą drugi oddział kosynierów, a następnie i batalion strzelców, będący w rezerwie. Popłoch. Nadjechał Mierosławski, Mielęcki, sztab i kawaleria, usiłują wstrzymać uciekających. Mierosławski strzela z rewolweru do swych gagatków – uciekają przed nim i Moskalami. Mój oddział cofał się początkowo w porządku, nawet strzelał cofając się, lecz wycofawszy się na brzeg lasu, na rozległe pole, które las od Gopła dzieliło, w odległości dwóch lub więcej wiorst, wszystko się rozpierzchło bez ładu, usiłując pośpiesznie dostać się do Gopła.
Smutny był widok. Słońce pokazało się krwawe zza czarnych chmur – było coś dantejskiego, przerażające-go w krajobrazie. Kosynierzy dopadli promu na Gople, przepłynęli na drugą stronę i w popłochu prom odcięli; niektórzy puścili się wpław. Obszerne pola pełne były cofających się grupami rozbitków. Mnóstwo zajęcy latało na wszystkie strony. Za nami batalion Moskali słał gęsty ogień, kule świstały z niezwykłym sykiem odbijając o liczne rozrzucone po polach kamienie (kamienie błędne, blocs erratiques). Po prawej stronie od strony pruskiej granicy myszkowało kilkunastu kozaków. Przed nami długim pasem ciągnęło się Gopło. Nad Gopłem sznur naszych wozów, nasz tren, sztab, oficerowie i kawaleria. Po lewej od nas stronie – lasy. Na razie z tej strony nie było nic widać. Uszliśmy z pół drogi do Gopła, kule padały mi koło samych nóg. Byłem w towarzystwie kilku-nastu strzelców i kosynierów. Nie było dla nas ratunku, niewola lub śmierć, bo nagle od wschodu ukazała się sotnia, może i więcej kozaków. Już iść nie mogłem, tym więcej biegnąć, ból wewnętrzny mię palił – z głodu, zmęczenia, a głównie pragnienia. Nie piłem wody dzień cały; ostatni trunek to mleko niemieckiego sołtysa. Miałem jeszcze 6 naboi – chowałem na ostatnią chwilę.
Sztab wysłał kawalerię przeciw kozakom, by siebie i obóz ocalić. Stanęli dzielnie naprzeciw i utrzymali ich 15 do 20 minut. Rozrzuceni w tyraliery, strzelając z koni, wymyślając sobie wzajemnie. Sztab przez ten czas posunął się ku cyplowi Gopła, za nim wozy. Suwamy naprzód wedle sił, lecz Gopło zawsze daleko. Kawaleria się cofa, promieniem przesuwając linię, by frontem stanąć do Gopła. Prawe skrzydło obciera się o naszą grupę. Przy mnie nagle zatrzymał się kawalerzysta na wspaniałym karym koniu. Młodzieniec piękny, wybornie uzbrojony w sztucer, pałasz i rewolwer, lat około 20, w szarej guńce ukraińskiego kroju zapiętej z ukosa na haftki. Był to mój zbawca. Kozacy lecą o jakie 200 metrów, jak na obrazie Wojciecha Kossaka na Krakowskim Przedmieściu – młodzieniec jednak nie zawahał się przystanąć i rzecze: „Kolego, siadaj za mną na konia, bo inaczej nie ma dla ciebie ratunku”. Mamy kilkanaście sekund. Staram się jego propozycji zadość uczynić – niepodobna. Koń wysoki – sił nie mam, choć ochoty nie brakło. Życie moje było kwestią kilku chwil. W grupie naszej był kosynier w borsuczej czapce okrągłej, widocznie jakiś gajowy. Ten mimo tragicznej sytuacji, co jest trudnym do wiary, krzesiwem usiłował wzniecić ogień do fajki, głośno pykając. Widząc moje wysiłki powiada: „To ja paniczowi pomogę” – i pięść oparł o kosę, a ja na jego pięści jak na strzemieniu postawiłem nogę i wskoczyłem na konia. O kosynierze, co się z tobą stało? Nieraz wyrzucałem sobie żem ci miejsca nie odstąpił, do ratunku miałeś równe ze mną prawo, lecz nie było czasu z tobą się ceremoniować, nawet podziękować, bo kary rumak ruszył z kopyta niezrównanym pędem i w minutę byliśmy przy trenie. Krwawo chowające się słońce oświeciło nas pędzących i wyobrażałem sobie, że jestem Eliaszem prorokiem, którego Bóg na ognistym wozie niesie do nieba. Skoczyłem z wierzchowca i wsiadłem na kuźnię obozową, lecz w tej chwili kula uderzyła w brzuch lewego konia. Przeniosłem się na wóz następny. Kozacy lecieli za nami. Nagle się ściemniło, wjechaliśmy w las rosnący przy cyplu, słychać było kroki kozaków i gulanie. Zszedłem z wozu, niepotrzebnie wystrzeliłem, w kierunku kozaków moje 6 naboi i dostałem się na drugą stronę Gopła. Ciemna noc, zebrało się nas kilkunastu na drodze, koło której rozsiadła się z drugiej strony Gopła obszerna kolonia. Znużenie doszło do wysokiego stopnia, 10 dni prawie nie spałem. Straszne pragnienie.
Wchodzę do chaty, trzymając w palcach ostentacyjnie srebrnego talara (wart był wówczas 10 złp.), a pozdrowiwszy gospodynię proszę, by mi za niego dała kwaśnego mleka. Znalazł się duży garnek, garniec lub wię-cej – wypiłem go bez wytchnienia i wewnętrzna gorączka znikła – odżyłem, narodziłem się na nowo. Coś cudownego! Gosposia była zadowolona, a ja po mlecznej kuracji idąc drogą natrafiłem na mały strumyk wpadają-cy do Gopła. Położyłem się na ziemi, pijąc jak koń, i ledwie ugasiłem pragnienie.
Idąc w kilkunastu rozmyślamy nad naszym losem – ciemno i cicho. Z takiego poważnego oddziału garstka rozbitków. Spotykamy 6 fornalek, które do pobliskiego miasta odstawiały zboże pod wodzą ekonoma. Prosiliśmy go, by nas odwiózł za drugimi (nie wiedząc zresztą, gdzie się znajdują); wypraszał się gorąco, ale w imię ojczyzny nawrócić kazał i powiózł nas w kierunku Kleczewa. Mnie się dostało miejsce na kufie po okowicie, na której siedziałem jak Bachus, z karabinem na plecach, trzymając się podkulków. Nie było bardzo wygodnie. Jechaliśmy tak z milę pięknym lasem. Znów się wypogodziło, gwiazdy świeciły. W środku wśród lasu była obszerna karczma, w której zebrało się ze 150 niedobitków. Doktor Ramlow opatrywał rannych. Pożegnawszy furmanów złączyliśmy się z gromadą.