Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Szreniawa - miejscowość (z pam. J.Ł.Borkowskiego)

19.09.2009 14:15
Pamiętnik Jana Łukasza Borkowskiego
Spis treści- Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863r

Dawna osada Szreniawitów, rodziny możnej i mężnej z czasów piastowych, wieś kościelna nad rzeką Szreniawą, kilkanaście wiorst od Miechowa, rozłożyła się w uroczej okolicy w urodzajnej glebie, wśród wzgórz i wąwozów, otoczona wieńcami pięknych lasów bukowych, sosnowych i jodłowych, mile została zanotowana w mojej pamięci. Tam spędziłem lat trzy – był to drugi etap mojego dzieciństwa. W roku 1849 Szreniawa była własnością pana Adama Linowskiego, zacnego ziemianina, byłego oficera krakusów. Wówczas nie było dużo szkół i te wiele zostawiały do życzenia. Pan Adam Linowski miał syna jedynaka. Nie chcąc go zbyt wcześnie puszczać w świat i chcąc go mieć na oku, wpadł na znakomity pomysł; wyrobił u rządu pozwolenie założenia dwuklasowej szkoły elementarnej i pod tą firmą stworzył pensjonat pod egidą pedagoga w osobie Orglerta. Pensjonat ten egzystował lat kilkanaście i dał pierwsze wykształcenie znacznej liczbie młodzieży, przeważnie synów ziemiańskich i urzędniczych.
Orglert był Szlązak, ożeniony z Polką z domu Łącką. Był to pół Niemiec, pół Polak, mówił doskonale oby-dwoma językami i nawet można powiedzieć, że przejął się zupełnie polskością, gdyż kilkadziesiąt lat później, przeniósłszy swoją pensję do Olkusza, tam kupił realność, został sędzią pokoju i umarł obywatelem Królestwa Polskiego. W roku 1865 podróżując po Belgii dla zwiedzenia fabryk jako uczeń Politechniki w Liège, w mieście Namur, w hotelu przy table d’hôte zwróciła moją uwagę osobistość jednego podróżnego podobieństwem do naszego Orglerta i dziwny traf: był to jego rodzony brat. Zaznajomiłem się z nim i nawet bliższą zawarłem przy-jaźń, doznając życzliwości i serdecznej gościnności w jego domu w Stolbergu w pobliżu Akwizgranu, gdzie był dyrektorem huty cynkowej. Po polsku nie umiał ani słowa. Nie badałem bliżej ich stosunków rodzinnych, lecz z tego wnoszę, że był pochodzenia niemieckiego. Dla obydwóch zachowałem miłą pamięć.
Wróćmy do chwili, w której po raz pierwszy znalazłem się w Szreniawie. Naprzeciw dworu był budynek drewniany o 6 izbach i kilku podrzędnych ubikacjach, poprzednio przeznaczony dla służby dworskiej. Tam to był zainstalowany pensjonat Orglerta. Było nas około 16 młodzieńców, Orglert z rodziną i prócz tego nauczyciel z Warszawy. Orglert uczył niemieckiego, żona jego francuskiego, historii polskiej i religii, a nauczyciel polskie-go, rosyjskiego, historii powszechnej, matematyki i innych przedmiotów.
Ojciec mię zostawił w tym nowym dla mnie otoczeniu i byłem na razie zrozpaczony i osamotniony. Jak mówi poeta:

[cen]Byłem jak mrówka wychowana w lesie,
Którą na środek stawu wiatr w liściu zaniesie.
(Mickiewicz)

Pierwszą noc posłano mi w saloniku pod fortepianem, a pod piecem spał drugi nowicjusz Ludwik Puszet (de Pouchet). Ciężko było przyzwyczaić się do nowych stosunków, bo nic rodzinnych wygód i pieszczot nie zastąpi. Po kątach płakiwałem całymi godzinami. Wszystko mija, a więc i ból mój minął i przyzwyczaiłem się powoli do nowych stosunków. Ciasno było, ale przytulnie. Urządzenia były skromne. W tych samych izbach sypialiśmy, jadali i uczyli. Głodu nie było wielkiego, a Orglert był człowiek dobry i troskliwy. Budził nas rano o 5 bez litości, przychodził w szlafroku, w szlafmicy, z fajką na długim cybuchu wołając: „Auf, Kinder aufstehen”. Wszystkich młodszych osobiście wymył, wymydlił, do pasa zimną wodą oblał, wyczesał, trzymając w ustach swą fajką. Nauki szły nieźle, dosyć skorzystałem, poduczyłem się historii polskiej i powszechnej, ortografii, a wcale nieźle języka francuskiego i niemieckiego, bo był tam regulamin surowy. Między sobą nie wolno było rozmawiać po polsku, tylko francusku lub niemiecku. Kto się odezwał po polsku, za karę dostawał czepiec z czerwonymi wstążkami, który nosił na głowie, dopóki nie złapał winowajcy grzeszącego ojczystą mową. Bez wątpienia korzystaliśmy w obcych językach, ale miało to ujemną stronę moralną, bo psuło koleżeńską harmonię, ucząc podstępu i chytrości. Kto posiadał czepiec, na podwieczorek nie dostał zwykłej kromki chleba, a na obiad pieczeni.
Mimo to stosunki między nami były niezłe, bo młodzież była dobra, z wychowaniem domowym; a wspólne zabawy i uczucia patriotyczne naprawiały to, co psuł fatalny czepiec. A było gdzie się bawić, w domu było ciasno, ale nie brakło przestrzeni do palanta i innych ćwiczeń sportowych. Okolica była wesoła, pola urocze i wzgórza poprzerzynane wąwozami. W zapalczywych walkach, podzieleni na dwa obozy, zdobywaliśmy wzgórza i wąwozy i w dziecinnej wyobraźni zdawało nam się, że to Somosierra. Wpływało to zbawiennie na zdrowie i usposobienie. Stary oficer krakusów zjawiał się często między nami z koszykiem jabłek i rzucał je między rozbawioną młodzież. Rzeka Szreniawa dostarczała nam wybornej kąpieli. Wiła się doliną wśród żyznych pól, włościańskich chat i sadów przeważnie śliwkowych. Szlacheckie osady były liczne w okolicy. W święta i niedziele letnią porą Orglert nas prowadził do okolicznych obywateli, gdzie nas przyjmowano gościnnie mlekiem, owocami lub herbatką. Bywaliśmy u Ciszewskiego w Wielkanocy. Syn jego był naszym kolegą. W Wielkanocy w owym czasie znajdował się jeszcze stary kościółek drewniany ariański. Pamiętam, były tam książki drukowane w Wielkanocy, co się z nimi stało – pewno poszły pod placki, bo nie wszędzie umiano szanować stare pamiątki. Bywaliśmy w Ligocie u pana Nowaka, w Wierzchowisku u Rogozińskiego i Putiatyckich, w Brzozówce u pp. Karolów Chylińskich, w Przybysławicach u Kozłowskiego, w Makowie u Witaszewskich. Pan Karol Witaszewski, właściciel Makowa, był ożeniony z wdową po Steinkellerze, Angliku, znanym przemysłowcu. Miał syna Karola naszego kolegę, a także 6 córek, w Rzerzuśni było 6 panien Kubeckich. 28 stycznia bywały imieniny suto obchodzone w Makowie. Sprawiono tam dla nas umyślnie dwanaście ubiorów krakowskich, zajeżdżały wozy drabiniaste pełne słomy, pakowano nas jako worki ze zbożem i wśród zawiei lub mrozu przywożono do Makowa, przebierano po krakowsku i przy dobrej kolacji a obfitości pączków tańczyliśmy do rana z dwunastoma jedynaczkami z Makowa i Rzerzuśni. Zwykle tańczyłem z najmłodszą Stasią Wita-szewską, która później wyszła za Matejkę, brata naszego malarza.
Bywaliśmy także w Miechowie na przedstawieniach teatru, który sporadycznie zjeżdżał, a przyjmował nas znany pochlebnie naczelnik powiatu Piątkowski, którego syn Bohdan był naszym kolegą. Piątkowski był właścicielem Charsznicy. Miał ładne zbiory. Przypominam, sobie kość z głowy mamuta wykopaną w okolicy. W Witowicach mieszkali Radziejowscy, kuzyni mojego ojca, gdzie często zabierano mię z kościoła w Szreniawie, a serdecznie i gościnnie traktowano.
Rok 1850 odznaczył się pożarem Krakowa, palił się tydzień cały. W Szreniawie widać było łunę, przyglądaliśmy się, przejęci zgrozą, bo mówiono, że umyślnie był podpalony dla zniszczenia polskich pamiątek. Równocześnie spalił się w pobliżu zamek w Pieskowej Skale, pełen także starych, cennych zabytków. Budziło to w nas patriotyzm, który, wykołysany na legendach słyszanych od ojców, kwitł w dalszym ciągu. Mieliśmy na-wet patriotyczną bibliotekę, złożoną z jednego zeszytu, w którym zapisywano skrzętnie znane wówczas pieśni, śpiewy i patriotyczne poezje: o Bartoszu Głowackim, Redutę Ordona, Pieśni Janusza, piosnkę o czarnej sukien-ce i wiele innych ... Bibliotekarzem i archiwistą był nasz kolega, mój brat cioteczny Antoni Ślaski, najstarszy między nami. Biblioteka mieściła się w garderobie pod podłogą. Gdy się wszyscy uśpili i dozorujący nas nauczyciel, partiami w garderobie odrywano deskę i czytano z namaszczeniem spiskowców. Było to potrzebą spragnionych dusz i chorobą chwili. Jakże pięknie scharakteryzował Mickiewicz siłę pieśni w Wallenrodzie, gdy na powieść Wajdeloty tenże odpowiada:

[cen]Jeszcze w kolebce wasza pieśń zdradziecka
Na kształt gadziny obwija pierś dziecka ...

Nie było na to rady – Paskiewicz robił swoje, a my swoje.
W Szreniawie był piękny starożytny kościół. Pensjonarze sługiwali do mszy. Dobijano się o tę funkcją i by-ły formalne wyścigi, kto pierwszy zdobędzie komżę z czerwoną pelerynką, których było cztery komplety. Chłopcy o mało się nie bili w zakrystii o posiadanie takowych. Raz tylko na Boże Ciało nie tylko zdobyłem komżę z pelerynką, ale miałem misję walić pałkami w olbrzymi bęben, niesiony przez dwóch kolegów, po od-śpiewaniu czterech Ewangelii.
Tak zeszło trzy dalsze lata mego dzieciństwa. Mimo różnych dolegliwości i braków nieodłącznych od ta-kich pensjonatów, te lata. odświeżane pieszczotami domowymi podczas świąt i wakacji, zostawiły mi przyjemne wspomnienia. Traf zrządził, że po sześćdziesięciu kilku latach, porządkując te notatki, zjechałem w okolicę Szreniawy i znalazłem. olbrzymie zmiany. O nich wspomnieć mi wypada. Dawni właściciele majątków, którzy nas tak gościnnie przyjmowali, spoczywają na wiejskich cmentarzach. Mały procent ich wiosek znajduje się w całości w rękach ich dzieci lub następców. Rozparcelowano: Witowice, Szreniawę, Maków, Wierzchowiska, Wielkanoc, Charsznicę, Jelcze, Szarkówkę i wiele innych; tych uroczych, przytulnych siedzib szlacheckich. Tam, gdzie brzmiała wesoło muzyka kuligów i roiły się serdeczne szlacheckie rodziny, zamieszkało mrówcze plemię włościan, znikły ich piękne białe ubiory. Lasy jeżeli zupełnie nie znikły, to stały się rzadkością w tych stronach. Żal mi było tych lasów, może i mojej młodości ...
Wszystko mija – wszystko idzie naprzód, zamilkła dawna legenda. Słychać jeszcze śpiewy, lecz te inaczej przemawiają do mej duszy. Stałem długo na wzgórzu. Okolica zawsze piękna, wspaniale się przedstawiała przy zachodzącym słońcu. Było mi bardzo smutno i mimo woli przyszła mi na myśl sentencja:

[cen]Słońce krwawo zachodzi, lecz błyśnie w zaranie ...
Co było, przeminęło, nie wiem, co się stanie.
Zniknęły pokolenia wśród życia zawiei,
Z tylu marzeń zostało – niewiele nadziei.