Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rW dniu, w którym przyjechałem do Dubidz, a było to w połowie marca, ojciec mój wracał od granicy do stacji Kłomnice. Nie odbierając bowiem żadnej wiadomości blisko pięć tygodni od czasu mojej gorącej odezwy z Liège, pojechał do Krakowa na zwiady, myśląc żem zginął pod Miechowem. Wuj mój Stanisław Czarnomski był o tym poinformowany i nie tracąc czasu napisał kartkę, donosząc ojcu o moim zjawieniu się i posłał konnego do Kłomnic, oddalonych o dwie mile, a było niewiele czasu do nadejścia pociągu, z wieścią: „Nie przyjeżdżaj, Jan u nas, odwiozę go osobiście”. Było to roztropnie, bo czasy niespokojne, a po bitwie Langiewicza pod Małogoszczą w Jaronowicach leżało kilkunastu rannych. Posłaniec zdążył na czas, ojciec wrócił do domu, a ja tydzień zostałem w Dubidzach, w miejscu rodzinnym mojej drogiej matki, gdzie w dzieciństwie tyle miłych doznałem wrażeń. Tu mieszkali moi dziadkowie, Łukasz Czarnomski i jego żona Marianna z Radoszewskich. Wieleż tu od nich doznałem pieszczot. Była to oaza, do której się rwały nasze dusze dziecięce, a później w czasie wakacji tam się zapominało o przykrościach szkolnego życia, a szczere i pełne tkliwości błogosławieństwo tej babki krzepiło umysły na drogą życia, budząc szlachetniejszych uczuć-natchnienia. Dwór był skromny, o dwóch okrągłych w ganku filarach, z przybudówkami, które przystawiano w miarą powiększenia się rodziny. Naprzeciw dworu duży staw, a za stawem okazała murowana biała owczarnia i inne folwarczne budynki. Już od Brzeźnicy bieliła się ta owczarnia otoczona olbrzymimi topolami – imponowała nam swoim względnym ogromem, niby świątynia poświęcona bogini pól naszych, a jadąc do dziadków ucieszone dzieci wołały z radością: „Już widać, widać! Dubidze”! ...
W takich dworkach kwitła nasza siła moralna – wiara w przyszłość, tradycja przeszłości, przechował się duch Bolesława Chrobrego, którego promienie dotąd są na straży naszej polskości. W takich dworkach rodzili się bohaterzy: Kościuszko, Kozietulski, Niegolewski, Mickiewicz, Słowacki i innych tysiące, i gdyby nie fatalne położenie geograficzne, a drapieżność sąsiadów, którzy szczepili zepsucie i pychę i nie dopuścili rozwoju Konstytucji 3 Maja, byłby duch z tych dworków rozlał się po kraju, wytwarzając serdeczną kulturę polsko-słowiańską, jako przedświt Królestwa Bożego na ziemi! Tam była prostota, gościnność, skrzętna pracowitość, życzliwość dla drugich i wiara. Niestety! te boskie promienie przytłumiła historia w mroku fatalnych zdarzeń życia, zostały nam tylko złudzenia, marzenia, pragnienia i nadzieja, że w dziedzinie ducha nic nie ginie! a na budowę skromnych zacnych dworków nie braknie nam ziemi, lasów i dobrych chęci!
Mój dziadek Łukasz był okazałym mężczyzną, wysoki blondyn, odznaczał się dobrocią łagodnego, dziecka, a siłą olbrzyma. W roku 1813 gospodarował przy matce, wdowie, w Kaliskiem. Wioska ich była na szlaku odwrotu Francuzów spod Moskwy. Były to czasy podobne do obecnych – kraj był wygłodzony. Dziadek miał wiele przykrości, zboże do siewu zakopywano w ziemię, maruderzy żądali chleba, którego nie było, gospodarze chowali się po lasach, niebezpieczeństwo groziło na każdym kroku. Moskale postępowali za rozbitkami, ale w porządku, gdyż jako zwycięzcy mieli co jeść. Razu jednego przechodził batalion piechoty około jego domu, i żołnierz wpadł do ogrodu łamiąc gałęzie dla marnej gruszki. Panu Łukaszowi zabrakło cierpliwości i jedną ręką przerzucił za parkan żołnierza z karabinem i tornistrem. Batalion stanął i zdumiał: „To czort, nie człowiek”. Było się czemu dziwić. Siła jego była nadzwyczajna, dwoma palcami biorąc koniec kawaleryjskiej szabli podnosił ją powoli do góry jak szpilkę, żelazo łamał jak drzewo, a raz w zapale gościnności chcąc zatrzymać polskiego oficera chwycił wierzchowca za ogon i wstrzymał. Wszystko to prawda, chociaż na legendę zakrawa. W Polsce byli siłacze, których tylu spotykamy w powieściach Sienkiewicza, i przychodzi mi łatwo zrozumieć, że nie byli tylko wymysłem poetyckiej fantazji.
Opowiadanie moje zaprowadziło mnie do Dubidz, więc nie mogę pominąć niektórych szczegółów mojego dzieciństwa tam spędzonego. Zaznaczam więc, że byłem w wielkiej łasce u moich dziadków. Z rozczuleniem wspominam ich dla mnie dobroć i szczerą życzliwość, której w ogóle niewiele się doznaje w życiu. W ósmym czy dziewiątym roku mojego życia, rodzice mię przysłali do nich w odwiedziny. Przy odjeździe powrotnym dziadek ofiarował mi imperiała – była to pierwsza sztuka złota w mym posiadaniu. Odegrała ona interesującą rolę, bo gdy się; nią bawiłem, w zachwycie przerzucając z ręki do ręki, Babka widząc moje zainteresowanie się tym marnym kruszcem zapytała: „Moje chłopię, i cóż sobie za to kupisz?” „Babciu kochana, wezmę bilet na loterię”. „Na loterię, a to na co?” „Bo chcę wygrać większą sumę”. Babka nie przypuszczała, bym słyszał o loterii, więc zdziwiona pyta: „I cóż zrobisz, jak wygrasz?” „Spłacę Kręcińskiego”. „Jakiego Kręcińskiego?” „Tego w Kielcach, co mu ojciec winien 15000 złotych na 8% i martwi się, że mu oddać nie może”. Rzeczywiście ojciec mój pożyczył na hipotekę Jaronowic tę sumą od adwokata tego nazwiska i w rozmowach z matką medytował nad tym długiem, który wówczas przedstawiał dużą kwotę. Podsłuchałem i jak papuga powtórzyłem. Skutek był nadzwyczajny, bo dziadek zamiast mię odesłać ze służącym, jak to było w planie, pojechał ze mną, biorąc dwa worki w samym srebrze i spłacił Kręcińskiego. 8% wówczas był lichwą – nie tak jak dzisiaj, gdy różne humanitarne, wzajemne i nie wzajemne, kredytowe instytucje uważają ten procent za ekonomiczne dobrodziejstwo. Adwokat Kręcińskł był pierwszym mężem znanej w Kielcach do niedawna pani Sołtykowej, wdowy po trzecim mężu. Umarła mając 106 lat – a zawsze wedle mody ubrana, wyglądała młodo i strojnie, jak wdówka na wydaniu w dojrzalszym wieku.
Dziadek Czarnomski miał czterech braci, wszyscy byli żołnierzami polskimi za Legionów i Księstwa Warszawskiego. On jeden musiał pozostać w domu przy matce, chociaż gorąco pragnął zaszczytu służenia z nimi wojskowo. Imiona braci były: Franciszek, Antoni, Piotr, Józef. Historia każdego z nich byłaby ciekawa, ale szczegóły zatarły się w mej pamięci, a zresztą zabrnąłbym za daleko na bezdroża szczegółów, wspomnę tylko, że pan Józef za mojej pamięci gospodarzył w Wiewcu w pobliżu Dubidz jako stary weteran; w 1831 r. był plac-komendantem Radomska, jak mój dziad Antoni w Pławnie, o czym na początku mojego opowiadania pisałem. Pan Piotr bił się pod Grochowem, gdzie był ranny, o panu Franciszku wyżej wspomniałem. Wszyscy ci ludzie silnej budowy – zdawało się, że to rasa niespożyta. W chwili, gdy to piszę, nie ma nadziei, by zostawili potomków płci męskiej, bo żyje wprawdzie dwóch wnuków pana Józefa, ale ci mają tylko córki, bo potomstwo po kądzieli bardzo jest liczne. Syn wuja Stanisława, Franciszek, jedynak, miał wielkie zdolności do nauk ścisłych i przyrodniczych – pełnił jakiś czas funkcję asystenta przy profesorze fizyki Dorem w Uniwersytecie Berlińskim, później gospodarował w Dubidzach. Po sprzedaniu tychże został profesorem rolnictwa w Uniwersytecie Krakowskim, przed kilkunastu laty umarł w celibacie.
Tym sposobem w naszej połaci kraju zaginie nazwisko rycerskie Jastrzębców Czarnomskich i tych kilka słów zaszczytnego wspomnienia poświęcam ich miłej dla mnie pamięci.
Po tragedii krzywosądzkiej w Dubidzach żyłem kilka dni epopeją wspomnień dziecinnych. Każde drzewo, każdy budynek, każdy że tak powiem kamień, których tam obfitość, przypominały miłe chwile. Serdecznie i gościnnie podejmowany odżyłem na nowo – i wreszcie wuj mnie odwiózł na pół drogi do Świętej Anny około Przyrowa, gdzie zjechaliśmy się z kochaną matką moją. Przenocowaliśmy w oberży, a nazajutrz pożegnawszy się, jak przystoi ludziom, którzy się już nie spotkać w tym życiu, wróciłem z matką do Jaronowic, gdzie zastałem całą rodziną i kilkunastu, rannych spod Małogoszcza. Nikt nie wiedział, co go jutro czeka. Koniec marca był wspaniały, wiosna w całej pełni radośnie świeciła; wieśniacy orali, nie troszczyli się o Langiewicza, a rok ten zaznaczył się nadzwyczajnym urodzajem.