Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rTak się skończyła historia 15 dni mojego życia, którą tu wiernie opisałem. Wysokie – to oaza, na której na-brałem sił do odwrotu w rodzinne strony. Zajechaliśmy przed wspaniały dworek o piętrze o czerwonym dachu, który w otoczeniu bardzo porządnych zabudowań gospodarskich, pokrytych dachówką, bardzo dodatnie robił wrażenie. Właściciel, pan Wiktor Lalewicz, przyjął nas z całą uprzejmością. Na moje przedstawienie się odrzekł: „Znam ojca pańskiego z opinii i stosunki, jakie mię przez siostrzenicę łączą, i cieszę się, że mogę pana przyjąć w mym domu – Opatrzność go zsyła, abym się wywdzięczył za przytułek, jakiego w roku 1831 z ojcem moim doznałem w Ciężkowicach pod Radomskiem u Olszowskiego, wuja pańskiego ojca – po spaleniu naszej wioski pod Kałuszynem w walkach ówczesnych. Miałem wtenczas lat 13”. Uściskał mię serdecznie i prosił, byśmy się rozgościli w jego domu jak u siebie.
O rozkoszy! po 12 dniach umyłem się za pośrednictwem błogosławionego mydła i włożyłem świeżą koszu-lę! Zjadłem talerz rosołu, co już z drugiego pokoju łechtał smak i powonienie, a po dobrym obiedzie wypiłem szklankę wina, którego by się Rakoczy nie powstydził!
Jak większa część Polaków jestem idealistą, przekonałem się jednak, że ideały o głodzie są smutne, a Ojczyzna – to dążenie do wolności i udoskonalenia społecznego, a także do dobrobytu i dobrego rosołu. Tragedia głodu to rzecz okrutna, doświadczyłem jej w czasach szkolnych i w tej kilkunastodniowej epopei i przy-znam się, nie budziła we mnie bohaterskich uczuć, ale przygnębienie i apatię. Dlaczego wypadki Robinsona Krusoe są tak interesujące? Budzą w czytelniku tyle zainteresowania, bo czytelnik na każdej stronicy razem z autorem troszczy się o to, co Robinson będzie miał na obiad i czym się odzieje. Dlaczego historia Ugolina jest tak straszną i wstrząsa duszą czytelnika? Bo człowiek ma wstręt do głodu. Więc nie przesadzam, jeżeli apoteozuję ucztę u Palewicza, przy której na nowo zdobyłem prawa normalnego człowieka i ożyły uczucia rodzinne-go ogniska, które utraciłem w tej kilkunastodniowej przeprawie. Odżyłem fizycznie i moralnie, a Lalewicz z żoną i córką przedstawiali typ rodziny bardzo sympatycznej. Wieniawski w swych pamiętnikach notuje szczegóły o tej zacnej rodzinie, więc nie powtarzam – ciekawych tam odsyłam.
Po obiedzie zrobiliśmy naradę, co dalej czynić. Pragnąc się dostać do Krakowa przez Księstwo Poznańskie postanowiliśmy dążyć ku granicy i ze względu na kręcące się patrole nie odkładać naszego projektu. Tegoż sa-mego wieczora pan Lalewicz odesłał nas do Piorunowa, do pana Ludomiła Puławskiego, gdzie stanęliśmy za parę godzin, przeprawiwszy się promem przez Wartę. Przed odjazdem pan Lalewicz rozłożył przed nami pugilares, ofiarując pomoc pieniężną.
Krzemiński skorzystał z oferty i wziął 60 rubli, ja zaś ośm, gdyż nie miałem krajowych pieniędzy, a talarów niewiele. Miałem sposobność porachować się z nim dopiero w kilkanaście lat, w roku 1890 w Warszawie, gdzie urządziłem dom handlowy, a pan Lalewicz po sprzedaniu majątku, podrujnowany przez komisję włościań-ską, wziął się ze swoim zięciem Wacławem Lebrun do handlu węglem i mieliśmy ze sobą; dosyć ożywione stosunki.
Pan Ludomił Puławski, człowiek bardzo dystyngowany, przyjął nas gościnnie. Na drugi dzień odesłał do pana Koszutskiego (nie pamiętam nazwy jego siedziby) i tak dalej jechaliśmy rzemiennym dyszlem przez Biskupice do Łukani, gdzie elegancki właściciel, pan Chełmski, odesłał nas dalej. Koło Biskupic ciągną się obszerne rządowe lasy. Tam spotkaliśmy oddział ochotników, może do stu ludzi wynoszący, który błąkał się bez dowódców i bez żadnej organizacji. Wobec znajdującego się tamże nadleśnego rządowego, ci biedacy dowiedziawszy się, że jedziemy od Mierosławskiego, chcieli jednego z nas ogłosić swoim dowódcą. Nie byłem zupeł-nie wykwalifikowany na tę godność, więc odmówiłem, Krzemiński jako uczeń szkoły wojskowej w Cuneo był może odpowiedniejszy, ale i on się zrzekł tego ciernistego zaszczytu, znajdując się w otoczeniu zupełnie obcym. Fakt to jednak znamienny, dowodzący braku organizacji i lekkomyślności, z jaką, to nieszczęsne powstanie poczęto.
Nie pomnę wszystkich miejscowości, przez które przejechaliśmy, dosyć że na drugi dzień znaleźliśmy się w Rudzie Wieczyńskiej u państwa Gątkiewiczów. Wioska ta leżała na samej granicy Księstwa. Tu się dłużej zatrzymam, bo przyjęcie, jakiego tam doznałem, zostało na całe życie w pamięci i sercu. Tak dobrych ludzi mało w mym długim życiu spotkałem. Powołałem się na rodziny mi pokrewne przez matkę, które w Kaliskiem były znane. I to było przyczyną, że od razu pozyskałem względy tych szlachetnych osób. Rodzina Gątkiewiczów składała się wtedy z 6 osób. Starzy państwo, ich syn, który się sposobił do powstania, fabrykując ładunki do pięknego sztucera, i urocza ich córka – typ idealnej Polki, zamężnej za Feliksem Murzynowskim, który się tam-znajdował. Swoistą osobistością był pan Piotr Gątkiewicz, brat gospodarza, stary weteran z 1831 roku. Jak to już poprzednio zaznaczyłem, matka moja była synowicą generała Franciszka Czarnomskiego, do rewolucji – pułkownika jazdy, naczelnika w szkole podchorążych, do których pan Piotr należał. Z tego tytułu, gdy się tym pokrewieństwem, pochwaliłem, byłem, przedmiotem owacji i serdeczności starego weterana, który się entuzjazmował dawnymi wspomnieniami przytaczał zdarzenia wojenne, między innymi opowiadał, jak Czarnomski ze swoim oddziałem podchorążych i młodych ochotników akademików, stał pod Grochowem w asekuracji armat. Zadanie to, które w sztuce wojennej obecnie do przeszłości należy – nie było ani łatwe, ani przyjemne. Stać i czekać, a tu rwą się konie i nerwy grają – a kule świszczą nad głową. Akademicy pierwszy raz w ogniu: zaczęli głowy schylać, co nie podobało się staremu weteranowi. Wypadł więc przed front i z pistoletem w ręku zaczął kląć piorunującym głosem. „Do stu milionów fur, beczek, batalionów, okrętów – nie kłaniać się kulom! Stać! bo kulą w łeb! Ja w Honoratce nie bywałem, tra, la, la, la nie śpiewałem, ale tu stoję i wymagam, by stać!” I biedne chłopaki przestali się kłaniać, nabrali odwagi, a przeszedłszy chrzest ognia stali się dobrymi żołnierzami.
Honoratka, tak się zwała kawiarnia na Podwalu warszawskim, gdzie w roku 1831 zbierał się klub gorętszej młodzieży, czerwonych, zagorzałych rewolucjonistów. Bywał tam Mochnacki, Lelewel – sejmikowano hałaśliwie, krytykowano działania armii polskiej i ich przywódców – byli tam ludzie poważni, ale i dużo bezwzględnych krzykaczy, co się starym weteranom nie podobało. Pan Franciszek miał ich na wątrobie i wynurzył swój żal w towarzystwie kul grochowskich.
Dodam tu jeszcze mimochodem, że stojąc tam w asekuracji armat koń jego niecierpliwiąc się, wygrzebał w ziemi obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, malowany na blasze, który zdobi jego pomnik na Powązkach.
Wracam do rzeczy. Po naradzie z pp. Gątkiewicz dowiedzieliśmy się, że przejście przez granicę było na razie niemożliwe, a dłuższy pobyt w Rudzie Wieczyńskiej nie bardzo bezpieczny. Wobec tego postanowiłem wewnętrzną krajową drogą kierować się w Piotrkowskie. Była obawa rewizji i przyjazdu nadgranicznego patrolu, dlatego położyliśmy się spać ubrani, gotowi na wszelką ewentualność. Zacna pani Gątkiewicz z synem także się nie rozbierali, by czuwać nad naszym bezpieczeństwem. W razie alarmu mieliśmy się schronić przez oranżerię do ogrodu, a za ogrodem schować w łozinie gęsto rosnącej nad brzegiem granicznej rzeczki.
[cen]Aniołom swoim każę cię piastować,
Gdziekolwiek stąpisz, którzy cię pilnować
Na ręku będą ...
(Jan Kochanowski)
Noc przeszła szczęśliwie. Na drugi dzień wyrobiono mi paszport w gminie na imię Leona, noszącego moje nazwisko, gdyż taki był w księgach ludności zapisany, oddano nas pod opiekę sąsiada, przyjaciela domu pana Jana K. Licząc na moją pamięć tak go zaznaczyłem w moich notatkach, lecz mimo usiłowań przypomnieć sobie nazwiska nie mogę, a chociaż to nie ma znaczenia, robi mi to pewną przykrość! Po obiedzie z naszym towarzystwem i przewodnikiem ruszyliśmy w drogę, błogosławieni i żegnani przez szanownych mieszkańców Rudy Wieczyńskiej. Już ich nigdy nie spotkałem w życiu, po tylu latach tęschnię za nimi. Niech to wspomnienie bę-dzie światłem, które w mej duszy na ich cześć zabłysło!
Młody Gątkiewicz wkrótce wziął udział w powstaniu. Wieniawski opisał w swych pamiętnikach czyn jego bohaterski, gdy w walce z oddziałem generała Kostandy rzucił się na niego pojedynczo, lecz posiekany przez huzarów, byłby życiem przypłacił, gdyby nie generał, który zbudowany jego odwagą, zasłonił go swym mieczem i ciężko rannego odesłał do domu, dając mu glejt bezpieczeństwa.
Nasz towarzysz p. Jan K. był człowiekiem pełnym zacności. Misję opieki nad nami wziął zupełnie na serio i przewodniczył w podróży od domu do domu z całą troskliwością wiernego towarzysza – i tak dojechaliśmy aż do Tykadłowa na wschód od Kalisza. W Tykadłowie był obszerny dwór o piętrze – rodzaj pałacu – właściciel był nieobecny. Gospodyni i rządca przyjęli nas gościnnie, mieliśmy dalej jechać ku południowi, wtem nagle zajeżdża przed pałac niby deus ex machina bryczką brodzką o długim wasągu okazały szlachcic, parą wspaniałych siwków. Był to pan Chrzanowski. Po co on tam przyjechał, nie pamiętam, ale to wiem, że nas od razu wziął w opiekę. Odradził jechać na południe, że niebezpiecznie, z przyczyny ruchu wojsk i że nie zostaje nam nic innego, jak powracać z nim w kierunku Rychwału, do jego wioski, gdzie on o dalszym naszym losie pomyśli. Po podwieczorku siedliśmy czterech, prócz furmana, na jego wygodną brykę i popędziliśmy na północ szosą. Siwosze parskały, rzucając głowami wesoło, a szosa dudniła. Pędziliśmy jak na jarmark lub kulig. Chrzanowski pełen fantazji, wymowny do zbytku, zabawiał nas anegdotami i dodawał animuszu. Tak zajechaliśmy do Rychwału, mając jeszcze wiorst kilka do wioski naszego przygodnego opiekuna. Ciemno już było w Rychwale, na rynku spotykamy z 4 kozaków. Broni nie mieliśmy, ciarki nas przeszły ... Chrzanowski nie traci fantazji, każe zajechać przed burmistrza. Kozacy nas nie zaczepiali, widocznie i oni nie byli bardzo odważni, więc zamiast przed burmistrza skręciliśmy w bok szosy. Za pół godziny mniej więcej byliśmy w majątku Chrzanowskiego, którego nazwi-ska nie pamiętam. Domek był bardzo skromny, a wewnątrz urządzenie jeszcze skromniejsze, chociaż czyściutko i skrzętnie. Zastaliśmy tam przeszło dwunastu powstańców, których Chrzanowski poprzednio pozbierał w okoli-cy. Żona jego, kobieta od niego starsza, zacna gosposia, pełna w obejściu prostoty i dobroci, była przerażona tą dziwną manią mężowską. Zrobiła mu wymówkę: „Przecież i ja jestem patriotką, z przyjemnością gotowa jestem przyjąć bojowników polskich, ale zwozić ich tu bez celu to niebezpiecznie, bo wiesz, że okoliczni koloniści Niemcy są nieprzyjaźni ruchowi, naszemu i trudnią się szpiegostwem”. Miała zupełną słuszność, ale Chrzanowski nic sobie z tej reprymendy nie robił, przyniósł flaszkę wódki na cytrynowych skórkach, był chleb i masło, dzień postny, więc przyniesiono barszcz i kartofli okraszonych przypiekaną cebulką, bardzo słonych śledzi i mimo wszystko uczta była bardzo wesoła, bo Chrzanowski nie tracił wymowy, a wódeczka dodawała animuszu wiarusom z różnych stron świata i różnej kondycji.
Dotąd sobie nie mogę wytłumaczyć, po co ten błędny ognik zwrócił nas z właściwej drogi i o 3 dni przy-najmniej opóźnił cel podróży. Może Opatrzność nas w ten sposób ochroniła od jakiego niebezpiecznego spotkania, a nasz opiekun nie mógł się połapać w sytuacji.
Trudno – stało się – posłano nam pokotem w skromnym saloniku, rozłożono siano, poprzykrywano nas ko-cami i derkami, mnie i Krzemińskiemu dostały się nawet poduszki – i tak medytując o tych niemieckich kolonistach przespaliśmy do rana. Nazajutrz po herbacie nasz lekkoduch gospodarz po serdecznym wycałowaniu ode-słał nas na obiad do Grzymiszewa do pana Czesława Puławskiego, brata Ludomiła z Piorunowa. Dwór w Grzymiszewie był świetnie urządzony, a przyjęcie eleganckie i gościnne, właściciel szlachetnej postawy i miłego obejścia. W parę miesięcy od naszego, z nim poznania zginął marnie. Wracając na wspaniałym ogierze od gospodarstwa był zaaresztowany w Grzymiszewie przez grasujący oddział moskiewski z Kalisza, generała (Brun-nera ?). Wieziony na podwodzie w drodze do Kalisza srodze zamordowany, co szczegółowo opisuje Wieniaw-ski, a także o całej rodzinie Puławskich, która w Kaliskiem miała duże znaczenie i poważanie.
Cześć pamięci zacnego męczennika!
W Grzymiszewie rozstałem się z Krzemińskim. Ruszył osobno ku Warszawie, nie spotkałem się z nim więcej, chociaż podobno mieszkaliśmy później równocześnie w Warszawie.
Tam też pożegnałem czcigodnego pana Jana K. chowając o nim miłą pamięć i wdzięczność w sercu za przysługę pełną życzliwości i dobrej woli. Ruszyłem samotny ku południowi. Od dworku do dworku, które mnie rzemiennym dyszlem odsyłały. Było rozmaicie, wygodnie i niewygodnie, jedni radzi, drudzy nie bardzo, stosownie do zapatrywań uważano mię za męczennika i ofiarę lub za mąciwodę i zawalidrogę, nie doznałem jednak żadnej przykrości i przejechałem przez Turek, Wartę, Dobrą, Sieradz lub w pobliżu; tych miast. Przypominam sobie, że byłem w większym majątku pana Nowickiego, gdzie nocowałem, a także u Pstrokońskiego pod Sieradzem – aż szczęśliwie dotarłem do pp. Ostroróg-Sadowskich bliżej Wielunia, Tam byłem gościnnie przyjęty. Zatrzymałem się 2 dni dla odpoczynku i chwilowej niedyspozycji. Tam mi było łatwo się parantelą wylegitymować, bo pan Sadowski, sędzia pokoju, znał moich wujów Czarnomskich i Gołębiowskiego. Pan Sadowski był starszy człowiek, obywatel poważny, ubolewał nad położeniem kraju i miał słuszność.
Dowiedziałem się od Sadowskiego, że w jego okolicy dowodził oddziałem Drohomirecki, typowy Ukrainiec, zwolennik Mierosławskiego. Mieszkał długi czas w Liège i tam czekał na powstanie, doczekał go się nie-stety! i zginął odważnie i po bohatersku.
Pan Sadowski odesłał mię pięknymi końmi do Osjakowa, gdzie jest most na Warcie, do Psarskiego, pożyczył mi swojego sędziowskiego płaszcza z peleryną i przydały się te powierzchowne znaki, dające mi wygląd poważny, spotkałem bowiem patrol żandarmski na drodze, który mię nie zaczepił.
Pan Psarski odesłał mię do Biały Szlacheckiej pod Pajęcznem, do Gołębiowskich – ona cioteczna siostra mojej matki – więc byłem jak w domu, doznałem wszelkich względów rodzinnych i w tej dawnej siedzibie kronikarza Bielskiego zabawiłem tydzień cały, po czym odesłano mię do Dubidz pod Brzeźnicą, do rodzonego wuja mojego Stanisława Czarnomskiego.
Zajeżdżam przed ganek. Ciotka wyszła na moje spotkanie; ujrzawszy mię zbladła, przeżegnała, się i drżą-cym od wzruszenia głosem wyrzekła: „Wszelki duch Pana Boga chwali”! Uściskałem serdecznie kochaną ciotkę odpowiadając: „I ja Go chwalę, ale mi się bardzo jeść chce”. Wkrótce podano obiad i zjadłem 16 baranich kotletów! Mieli mię stanowczo za nieżyjącego, należałem już do cieni, bo Modliński, którego w Konarach poznałem, napisał do mojego drugiego wuja Izydora Czarnomskiego, mieszkającego pod Radomskiem, żem zginął pod Krzywosądzą, że mnie pochowano w jednej z czterech mogił, ale nie wiadomo w której. Dopiero moja ciotka długo się uspokoić nie mogła, patrząc na siostrzeńca, który wrócił z tamtego świata, a miał apetyt za 4 żyjących. Była ona nie tylko moją wujenką, ale i ciotką, gdyż wuj się ożenił ze swoją stryjeczną, córką generała Czarnomskiego.