Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rPrzyjechaliśmy do Konar po l w nocy. Był tam dwór staroświecki o niskich, ale obszernych komnatach. Był przepełniony. Gospodarz, typ starego polskiego. szlachcica z pięknym siwym wąsem, uprzejmie wszystkich przyjmował. Roiło się. Byli tam już koledzy z Liège, których, jak to później sprawdziłem, było ze mną razem dwunastu. Było kilkunastu wychowańców znanej szkoły wojskowej w Cuneo (Piemont). Znajdowało się także kilku oficerów różnego pochodzenia: kapitan Buski, pułkownik Raczkowski, śniady z kędzierzawym włosem, typ Kreola, pochodził z wojska brazylijskiego, Edelstein, porucznik kawalerii, który później w listopadzie zginął w pochodzie Chmieleńskiego i Bosaka, między Słupią i Sieńskiem (Jędrzejowskie) i wielu innych, a także Seyfried, późniejszy dowódca oddziału, ale o którym historia niezbyt pochlebnie wspomina. Kilkudziesięciu młodzieży uczącej się, a także ochotników wielkopolskich, powiększało to grono straceńców – między nimi zauważyłem i poznałem 3 braci Czajkowskich; najmłodszy miał 16 lat, wszyscy 3 pełni zapału heroicznego i szczere-go. O spaniu nikt nie myślał.
O 3 w nocy kapitan Buski zgromadził wszystkich w największej sali i zarządził losowanie. Trzy numera przeznaczone były dla tych, którzy mają iść na rekonesans do Królestwa pod Krzywosądz, dokąd miała nadejść partia akademików warszawskich. Było to nierozwagą publicznie takie rzeczy głosić, ale lekkomyślność była charakterystyką tego przedsięwzięcia. Los mi dopisał, bo wyciągnąłem numer, drugi Krosnowski, porucznik z wojska rosyjskiego z familii znanej mi w Kielcach, a trzeci był chłop z Poznańskiego, były pruski ułan z landwery. Ten miał być naszym przewodnikiem jako znający miejscowość, która dla nas dwóch była zupełnie obca. Wyszliśmy bezzwłocznie w noc ciemną i mglistą. Dano nam po dubeltówce nabitej, ale nie było mowy o zapasowych nabojach lub kapiszonach. Dotąd się dziwię, czemu nie upomniałem się o takowe, lecz wówczas fatalizm lekkomyślności czy bezmyślności ogarnął nas wszystkich.
Konary swoim obszarem formują jakby przylądek, wchodzą cyplem w granice Królestwa. Na granicy były rowy dosyć głębokie i szerokie, przez które musieliśmy przechodzić. Zamaczałem się wyżej kolan, a buty nieprzepuszczalne – nalało się w cholewy, które się wydęły. Butów trudno było zdejmować, więc kładłem się na łące, podnosząc nogi do góry i tym sposobem wylała się woda. Moje zdrowie nic na tej operacji nie straciło, było względnie ciepło. Szliśmy dalej. Nasz ułan widocznie miał manierkę, bo był trochę cięty, a niekoniecznie znał okolicę. Informował się ciągle w chatach i młynie, któreśmy spotykali, i tak błądząc dotarliśmy wreszcie do lasku pod Krzywosądz, około 10 rano w dniu 18 lutego. Znużeni i zgłodniali spoczęliśmy w zagajniku na mokrym piasku. Krosnowski jako dowódca oddziału poszedł do dworu, o partii akademików nic się nie dowiedział, wrócił z bochenkiem chleba i kawałkiem sera. Po południu wybraliśmy się z powrotem. Mgła była bardzo gęsta, szliśmy w kierunku Konar spotykając różne furmanki, które korzystając z sytuacji że straż pograniczna skoncentrowała się w dalszych punktach, przemycały towary. Pod wieczór, jeszcze widno było, przybyliśmy na łąki pod Konary. Straż pograniczna dała do nas ognia, my na chybił trafił w tym kierunku, wystrzeliliśmy nasze naboje, a chociaż kapiszony dopisały, nikt szkody nie poniósł, przeszliśmy przez kanał zamaczając się na nowo i za chwil kilka byliśmy w Konarach.
Krosnowski poszedł do dworu zdać sprawę jako dowódca ze spełnionej misji, a ja udałem się do owczarni i na strychu zdjąłem buty, wylałem wodę, zmieniłem pończochy i położyłem się na słomie. Wyjrzałem przez okienko: przez podwórze przejechał jakiś pruski komisarz w mundurze z czerwonym lampasem u czapki i kołnierza, do dworu nie wstąpił i wcale nas nie niepokoił; wiedział, co robi.
Szliśmy w pułapkę jak muchy. Pracowaliśmy pour le roi de Prusse, bo to nasze powstanie wyszło Prusa-kom na korzyść, a dla nas klęską się stało. Lecz nie odchodźmy od przedmiotu. Odpocząwszy trochę na owczarni udałem się do dworu, gdzie zastałem rój ludzi jak dnia poprzedniego. Młodzież się garnęła, a obywatele okoliczni także przyjeżdżali na radę. Między nimi spotkałem Modlińskiego, który emigrował w 1848 roku i kupił posiadłość w Poznańskiem. Był on bratem właściciela Krzywosądzy, a znajomym mego wuja Izydora Czarnomskiego, z którym korespondował. Wiedziałem o tym, więc skorzystałem z tego spotkania i prosiłem, by zanotował moje nazwisko i w danym razie, gdyż nie wiem, co mię czeka, doniósł wujowi o moim losie. Uczynił to, co się później wyjaśni.
O północy wojownicy nasi zgromadzili się w lasku należącym do Konar, położonym nad samą granicą. By-ło ciemno, snuły się postacie jak duchy. Zjawił się Mierosławski ze swoim sztabem, z Kurzyną i tam dopiero dowiedziałem się, że jest naszym wodzem.
Nie piszę historii, więc nie wchodzę w kwestię, na jakiej zasadzie i przez kogo powołany on się tam znalazł – poważni historycy to wyjaśnili, lub wyjaśnią. Chcę opisać, co sam widziałem lub przechodziłem.
Przyznam się, że nie lubiłem tego człowieka i dziwię się, jak mógł mieć wpływ na tyle młodzieży. Pisał poważne książki o powstaniu w 1831 roku i o sztuce wojennej, mimo to miałem go za krzykacza i arlekina, za pyszałka i mąciwodą. Osobiście go dotąd nie znałem. Dzieląc z nim losy tej nieszczęśliwej wyprawy od 18 lute-go do 26, dokładnie opisuję to, com widział, potwierdzam doświadczeniem moją o nim opinię. Później czytając pamiętniki Falkowskiego z roku 1848, w których go wybornie charakteryzuje, utwierdziłem się w moim sądzie o tym niedowarzonym naśladowcy Robespierre'a, Marata, Mazziniego i Garibaldiego.
W lesie odezwały się urywane głosy: „Niech żyje dyktator”, gdyż ogłosił się dyktatorem. Tak go nazywało jego bliższe otoczenie. Zdobyłem jeszcze we dworze kilka naboi do mojej dubeltówki, stanąłem w rzędzie i ma-jąc obok siebie nieznaną osobistość ruszyliśmy w drogę. Widniało. Mijaliśmy kolonie i wioski – było nas około 80 ludzi prócz sztabu. Psy szczekały w całej okolicy, zza chat wyglądali przestraszone kmiotki, ich dzieci cho-wały się za węgły.
Mierosławski na kasztanie – wygolony, w szamerowanym kożuchu i rogatywce na bakier (zgolił brodę dla pewności w przejeździe przez Niemcy), pozując na Kościuszkę jechał na przedzie. Miał mowę za mową, na tle socjalistycznego patriotyzmu, co nie przeszkadzało, że przez wzgląd na włościan mówił ciągle o Polsce Chrystusowej i jej mesjanizmie wśród narodów! Nikogo nie przekonał. Czy wierzył w to, co mówił? ... Nie wiem ... Lecz wierzył w siebie, to rzecz pewna.
Miałem nieszczęście: nie wierzyć w mojego wodza!