Ratowały, choć za to groziła śmierć (cz. 4)
Siostra Teresa Antonietta Frącek RM
Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat.
Dla ratowania życia prześladowanych Żydów siostry używały wszelkich sposobów, aby zapewnić im bezpieczeństwo. W wypadkach szczególnie ciężkich przebierały ich w habit zakonny.
W habit zakonny przebierano w Płudach Stanisławę Juszczak, gdy na teren zakładu przyjeżdżali Niemcy, m.in. osobnik zwany "rudym krzykaczem". W habicie zakonnym przewiozła s. Janina Kruszewska z Warszawy na Białołękę Dworską ks. Tadeusza Pudra (1908-1945), pochodzenia żydowskiego, który - aresztowany przez Niemców w zakładzie sióstr w Białołęce, przebywał w więzieniu, a następnie wykradziony przez ludzi podziemia ze szpitala więziennego św. Zofii (7 XI 1942) zatrzymał się u matki w Warszawie. Gdy jego pobyt okazał się niebezpieczny, zabrały go siostry na Białołękę, gdzie do końca wojny ukrywano go w pokoiku za westiarnią w całkowitej dyskrecji. W momentach szczególnie niebezpiecznych kilkakrotnie przebierano go w habit zakonny, po raz ostatni 18 września 1944 r. podczas ewakuacji zakładu do Płud, kiedy na terenie płudowskim znajdowali się Niemcy. W piwnicach tegoż zakładu ukrywano księdza do przejścia frontu (Relacje, VII 41, III 53 s. Fr. Liebthal).
W czasie Powstania Warszawskiego wśród ewakuowanych dzieci z Anina przybyła na Białołękę 16-letnia Żydówka Janina Sosnowska, która wcześniej ukrywała się wśród pielęgniarek w Warszawie przy ul. Nowogrodzkiej, dzięki dokumentom wyrobionym przez ks. Zygmunta Kaczyńskiego. Podczas ponownego przesiedlenia z Białołęki do Płud ubrano ją dla bezpieczeństwa w habit zakonny (Relacja, VII 101 s. K. Dobrońskiej).
W Puźnikach (dystrykt Galizien) przebierały siostry w habit aptekarkę z Buczacza ukrywaną na plebanii. Podczas jednej z rewizji, kiedy Niemcy sprawdzali dokumenty sióstr, Żydówka stała na końcu jako siódma zakonnica. Na szczęście Niemcy sprawdzili dowody 6 sióstr, a przy niej zrezygnowali z dalszej kontroli. Dzięki temu została uratowana (Relacje, VII 192, 214 s. M. Placuszek i s. Fr. Stańkowskiej).
Klauzura zakonna, skrupulatnie przestrzegana przez siostry, w krytycznych sytuacjach dawała bezpieczne schronienie Żydom we Lwowie, Brzezinkach, Międzylesiu i Warszawie. Jeden z charakterystycznych wypadków spotykamy w Puźnikach. Wspomniany już profesor z Buczacza, ukrywający się na plebanii u ks. Kazimierza Słupskiego, na początku 1944 r. ocalał tylko dzięki umieszczeniu go w klauzurze sióstr. Kiedy Niemcy niespodziewanie zajęli plebanię, Żyd ukrył się w łazience, przesiedział tam zamknięty do późnego wieczora, a w tym czasie przygotowano mu w pokoju sióstr, które mieszkały na plebanii, odpowiednią skrytkę, odsuwając od ściany szafy biblioteczne sięgające do sufitu. W tej skrytce za szafami pozostał profesor do wycofania się Niemców (Relacja, VII 214).
Niosły też siostry pomoc pielęgniarską Żydom działającym w konspiracji, którzy z powodu odniesionych ran podczas potyczek oddziałów partyzanckich potrzebowali pomocy sanitarnej. Siostra Stefania Miaśkiewicz pielęgnowała rannego Gustawa Alef-Bolkowiaka, ps. "Bolek", gdy został ranny w potyczce pod Osą w pow. opoczyńskim i ukrywał się w okolicach podwarszawskich. A kiedy groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Niemców, przeprowadziła go na inne miejsce ukrycia, przebierając go nie w habit zakonny - jak sam zainteresowany świadczył - ale w sutannę pożyczoną od ks. Jana Gałęzy (Relacja, VII 162; Gustaw Alef-Bolkowiak, ps. "Bolek", Podnoszę głos protestu "Ekspres Wieczorny", 23 (1968), nr 74, Warszawa).
Sprawy religijne
Z ukrywaniem Żydów łączy się bardzo delikatna sprawa religii. W zasadzie do zakładów sióstr przychodziły dzieci już ochrzczone z metrykami. Przykład taki podaje Małgorzata Mirska, która po wyprowadzeniu z getta w Warszawie została ochrzczona w parafii św. Teresy na Tamce i z tamtego urzędu parafialnego otrzymała metrykę (1940). U sióstr były chrzczone tylko małe dzieci za zgodą rodziców, względnie bardzo małe, które nie miały rodziców ani opiekunów, a otrzymywały metryki. Metryka była podstawowym dokumentem dziecka, często jedynym.
Dzieci starsze, 8-10-letnie, znały już swoją sytuację i te chrzczono tylko wyjątkowo, w porozumieniu z rodzicami, względnie na prośbę samych wychowanek. Wiele dziewcząt z Płud i zakładów warszawskich przeszło na katolicyzm. Chrzty tych dziewcząt zachowywano w ścisłej tajemnicy, zarówno wobec dzieci polskich, jak i żydowskich, a nawet personelu zakonnego i świeckiego. Szczegóły znały tylko siostry bezpośrednio odpowiadające za te dzieci.
Dzieci żydowskie, by nie odróżniać się od polskich, chodziły na religię, uczestniczyły we wspólnych modlitwach i nabożeństwach. Niektóre z nich, nawet nieochrzczone, znały dobrze katechizm, ochrzczone przygotowywały się do I spowiedzi i Komunii Świętej i często przystępowały do sakramentów, a w Pustelniku nawet do bierzmowania (Relacja, VII 42 s. F. Kuchty). Jak wspomina Małgorzata Mirska, nie była to tylko forma zewnętrzna, ale podbudowana głębokim przeżyciem wewnętrznym.
Janina Ronis wspomina: "W 1942 roku zostałam ochrzczona w klasztorze Marianek we Lwowie, jako Janina Glińska". Jedynym jej dokumentem z lat wojny jest metryka: "to jedno, co mi pozostało". "Ten akt spowodował, że jestem całe życie na przełęczy między pochodzeniem żydowskim a uczuciem chrześcijańskim". W Izraelu utrzymuje kontakt z klasztorem milczących sióstr w Beit Jamal, w którym są siostry z całego świata; każdego roku spędza tam kilka dni i to daje jej spokój (List, 6 I 2003).
Obok dzieci, które odznaczały się nawet pobożnością: w Aninie, Lwowie, Podhajcach, spotykamy także wypadki innych postaw. W Pustelniku niektóre dzieci w kaplicy nawet oczu nie podniosły na ołtarz (Relacja, VII 42). Zadziwia natomiast postawa innej dziewczyny, ukrywanej w zakładzie przy ul. Chełmskiej w Warszawie (po wojnie porwali ją Żydzi), która zachowała wiarę i po 20 latach napisała z Francji do przełożonej Olgi Schwarc: "Tarli mi czoło, chcąc ze mnie zmazać znamię chrztu, ale mi Boga z duszy nie wydrą" (Relacja, VII 53).
Wiele starszych dziewcząt, 14-16-letnich, ukrywanych w Płudach i w internacie warszawskim przy ul. Hożej, przeszło na katolicyzm. Barwny opis przeżyć religijnych, związanych z nauką katechizmu, przygotowaniem do chrztu, I spowiedzi i Komunii Świętej oraz stosunku do niej zakonnic zamieściła Janina Dawidowicz w swoich powojennych wspomnieniach "A touch of earth" (Londyn 1966, s. 33-45; Listy J. Dawidowicz do s. Tekli Anny Budnowskiej i s. Zofii Olszewskiej, 1974-1984; por. List z 11 stycznia 1975, ARM AZ II 313).
Dla setek dzieci metryka chrztu (bez względu na to, czy były rzeczywiście ochrzczone), znajomość prawd wiary, modlitwy "Ojcze nasz" czy "Zdrowaś", uczestniczenie w nabożeństwach stanowiły szansę przetrwania. Tu nie chodziło Zgromadzeniu o przysporzenie Kościołowi katolickiemu wyznawców, ale o ratowanie ludzi. A o tym, że tak rzeczywiście było, świadczą fakty. Maria Baczkowska z Bóbrki (córka dr. Blayna), aresztowana jako Żydówka podczas łapanki w Warszawie, dostała się do więzienia. Kiedy Niemcy zobaczyli, że się modli, przesuwając paciorki różańca, przeprosili ją za pomyłkę i odprowadzili do internatu na Hożą. Innym razem aresztowana wychowanka sióstr we Lwowie Helena Astman (ochrzczona przed wojną) została zwolniona, gdy Niemcy sprawdzili jej dane metrykalne w parafii św. Antoniego. Wcześniej jednak m. Janina Wirball wraz z proboszczem zamazała atramentem w księdze kilka rubryk, gdzie między innymi był zapis o przejściu Heleny z religii mojżeszowej na katolicyzm (Relacja, VII 172 s. M. Neugebauer).
W relacjach znajdujemy informacje, że także starsi Żydzi przyjmowali chrzest. Na plebanii w Puźnikach ks. Kazimierz Słupski ochrzcił aptekarkę z Buczacza, a w Pistyniu proboszcz Józef Grzesiowski - 40-letniego Żyda. W obydwu wypadkach matkami chrzestnymi były siostry zakonne, w pierwszym s. Stefania Micek, w drugim - s. Agnieszka Siwiec. Wiadomo, że kilku starszych Żydów (50-60-letnich) ochrzcił w domu sióstr przy ul. Żelaznej (w zakrystii) ks. Aleksander Plater, proboszcz parafii Matki Bożej na Lesznie, włączonej do getta (Relacja, VII 188 s. K. Pietrzykowskiej).
Kilka wyjątków z korespondencji pozwoli wczuć się w psychikę dzieci żydowskich i w atmosferę tamtych lat, pełnych lęku i nieustannego zagrożenia, a zarazem przeżyć religijnych w środowisku katolickim, które niosły pokój, dobro, miłość.
"Uwierzyłam... bez tej wiary nie mogłabym... przeżyć". Czym było włączenie do społeczności religijnej, ukazuje Janina Dawidowicz, ukrywana w Płudach pod nazwiskiem Danuta Markowska, a następnie w zakładzie "Łomna" w Warszawie przy ul. Wolność 14, mieszkająca obecnie w Londynie. Sakramentu chrztu udzielił jej "ksiądz staruszek" mieszkający w Warszawie, do którego - po odpowiednim przygotowaniu - udała się Janina wraz ze swą wychowawczynią s. Zofią Olszewską. Swoje przeżycia po przyjęciu chrztu świętego opisała w słowach: "Przez całą drogę powrotną gadałam jak nakręcona, rozglądałam się po ulicy. Było słonecznie, pogoda była wiosenna, a ja nie odczuwałam absolutnie żadnego strachu, że ktoś może mnie pozna i zaaresztuje. Gdyby to się stało, gdyby mnie teraz złapali i zabili, myślałam sobie, poszłabym do nieba jak rakieta, bo będąc właśnie ochrzczona i po spowiedzi, jestem bez grzechu, więc nie mam się czego obawiać" (1974).
Po latach wychowawczyni s. Zofia Olszewska miała wątpliwości, czy dobrze zrobiła, pozwalając Janinie na przyjęcie chrztu, na co zainteresowana odpisała: "Moim największym pragnieniem wtedy, w Warszawie, było właśnie przyjęcie mnie do waszego grona. Było to konieczne, aby ocalić mi nie tylko życie, ale także umysł. Straciwszy wszystko i wszystkich, w tak młodym wieku potrzebowałam bardzo tej należności i cierpiałabym ogromnie, gdybym nie została wtedy przyjęta z jakiegokolwiek powodu. Miałam na to zresztą pozwolenie rodziców".
A oto jej dalsze zwierzenia: "Poza tym, po wyjściu z piekła [z getta], gdzie straciłam wiarę w ludzi i istnienie jakiegokolwiek dobra na ziemi, weszłam w otoczenie, gdzie uczono mnie o istnieniu miłości i to miłości Boga do ludzi. Było to dla mnie absolutnym objawieniem. Uwierzyłam, bo bez tej wiary nie mogłabym była w ogóle przeżyć tych następnych lat. I mimo moich późniejszych wątpień i załamań coś przecież zostało mi z tych lat wiary, choćby to, że do dziś rozumiem i mam wstęp do tego innego świata, który inaczej pozostałby kompletnie zamkniętym dla mnie. Kilkoro spośród moich najbliższych przyjaciółek to katoliczki (wychowane w szkołach klasztornych), Irlandki czy Angielki, z którymi mam dużo wspólnego właśnie dlatego, że sama byłam kiedyś w tym otoczeniu" (List z 1975 r.).
W liście do swej byłej przełożonej, m. Tekli Budnowskiej, wspominając także s. Zofię, Janina pisała: "Nigdy nie zapomnę, ile wam obu zawdzięczam i nie potrafię odwdzięczyć się za opiekę i ciepło, które mi wtedy Czcigodna Matka okazała" (1976).
W 1979 r. Janina odwiedziła Polskę, siostry i miejsca swego ukrycia w okresie okupacji hitlerowskiej: Płudy, Warszawę, Kostowiec, o czym wspominała: "Ogromnie wzruszyło mnie to spotkanie po tylu latach... dużo rzeczy odżyło w pamięci, dużo uczuć i wrażeń i słów, o których od dawna już nie myślałam. Raz jeszcze przekonałam się, że wszystko, co złe, przemija, ale prawdziwe dobro nigdy nie ginie. Jestem za to ogromnie wdzięczna". O latach spędzonych w Zakładzie "Łomna" w Warszawie (ul. Wolność 14) często wspominała: "Moje lata w 'Zakładzie' były ogromnie cenne i zawsze będę Bogu wdzięczna za to, że mnie tam zaprowadził i że właśnie w ten sposób przeżyłam te lata wojenne". Innym razem wyznała: "My, dawne wychowanki, zawdzięczamy Matce więcej, niż mogłybyśmy to wyrazić. Nigdy nie zapomnę tego, co Matka dla mnie uczyniła. Nie zapomnę ogromnej dobroci, zrozumienia i poświęcenia w tak ciężkich warunkach" (Listy, 1979, 1983, 1984).
Janina Dawidowicz jest autorką wspomnień z lat okupacji, które opublikowała w trzech tomach: tom 1. dotyczy pobytu w getcie, w tomie 2. opisuje swój pobyt w klasztorze w Płudach, w Zakładzie "Łomna" w Warszawie i w Kostowcu, tom 3. obejmuje lata powojenne. Na podstawie tych wspomnień nakręciła w 1979 r. z telewizją zachodnioniemiecką film, nie zawsze obiektywny w ocenie sytuacji i faktów.
Dawidowicz-Markowska była jednym z 40 Żydów ukrywanych przez siostry Rodziny Maryi w Płudach, a następnie wśród 26 Żydówek w Zakładzie "Łomna" w Warszawie.
Posiadamy także relacje świadczące o wielkim szacunku m. Getter do przekonań i religii Żydów. Ani ona, ani siostry nie działały w tym kierunku, by skłonić Żydów do zerwania ze swą religią. Eckerling w swojej relacji napisała: "Któregoś dnia Matusia Getter ofiarowała mi maleńki medalion, mówiąc: 'Ja wiem, że ty w to nie wierzysz, to nic nie szkodzi, bo ja w to wierzę, trzymaj go przy sobie'. Mam go jeszcze do dzisiaj...". Od s. Janiny, która z polecenia m. Getter opiekowała się nią, dostała książeczkę do nabożeństwa ze słowami: "Naucz się tych modlitw na pamięć, to ci się może przydać". "Wiedziałam, wspomina Mary, że dyrektywy pochodzą od Matusi Getter, wiedziałam więc, że w tym klasztorze nie szukano więcej owieczek do trzody chrześcijan, ale znajomość religii katolickiej mogła czasem pomóc przy ukrywaniu się pod fałszywymi papierami. W tym czasie każde słowo, każde pytanie bez odpowiedzi, każde zająknięcie się mogło spowodować więzienie, torturę albo śmierć" (Relacja z 1983, VIII 108).
Z tego, co wiemy, poza nielicznymi wypadkami, Żydzi wrócili do swej pierwotnej religii, ale z lat pobytu w otoczeniu sióstr Rodziny Maryi pozostał im szacunek dla chrześcijan, dla katolików, dla zakonów.
Trzykrotnie uratowały mi życie
W Domu Sierot w Brwinowie przy ul. Szkolnej wśród 15 dzieci żydowskich siostry ukrywały Rysia Nowińskiego (ur. 1941) i malutką Alinę Herla, rodem z Ostrowca Świętokrzyskiego, która po aresztowaniu ojca i śmierci matki w nieznanych okolicznościach dostała się pod ich opiekę. Ona to w swej relacji oświadczyła: "Siostry trzykrotnie ocaliły mi życie". Raz, gdy przyjęły ją do swego zakładu, drugi raz, gdy ukryły w koszu podczas niespodziewanej rewizji gestapo, po raz trzeci - gdy w czasie Powstania Warszawskiego siostra na rękach zaniosła Alinę do odległego punktu sanitarnego, ponieważ z powodu zakażenia ręki groziła jej niechybna śmierć.
Po wojnie Alinka nie chciała iść do ojca, który po obozie w Oświęcimiu schorowany i opuchnięty pragnął ją zabrać. Nie pamiętała ojca i dopiero po długim przekonywaniu opuściła dom sióstr. Moment, kiedy zabierała ją ciotka, wspomina tak: "Powiedziałam, że najpierw musimy pójść do kaplicy, podziękować Panu Jezusowi, że mogłam tu przebywać; lubiłam kaplicę, półmrok, ciszę, bo tu czułam się bezpiecznie. Pomodliłam się i razem z ciocią opuściłam dom i siostry, które mnie przygarnęły" (Relacja z 1984, Jerozolima, VIII 102).
"Bóg jest jeden. A Bóg jest miłością"
Po zakończeniu wojny ani matka Matylda Getter, ani siostry nie pisały na temat ukrywania Żydów. Oni sami - zarówno starsi, jak i dzieci - opuścili klasztory i zakłady zakonne. Były wypadki, że niektóre dzieci nie chciały wrócić do swoich dalszych rodzin. Siostry jednak uważały, że powinny to uczynić. Zofia Szymańska zanotowała słowa m. Getter skierowane do wychowanki, która chciała pozostać w katolickim zakładzie: "Twoje miejsce jest w tej chwili nie przy mnie, lecz przy osamotnionym, osieroconym staruszku (dziadku). Jeżeli tego nie rozumiesz, nie masz Boga w sercu". Ciekawa jest jej argumentacja: "Nie ma katolickiego lub żydowskiego Boga, Bóg jest jeden. A Bóg jest miłością". Z relacji Szymańskiej wiadomo, że: "Człowiek ten stracił całą rodzinę, wnuczkę odnalazł przez Czerwony Krzyż. Helenka, przechowana przez m. Getter, wyjechała do Jerozolimy" (Relacja, II 60).
Milczenie powojenne i wspomnienia
W 1947 r. władze kościelne zbierały informacje na temat strat wojennych. Na ankietę w sprawie ratowania Żydów nie odpowiedziała m. Getter ani też inne siostry ratujące Żydów. Uznały ten straszny okres w ich życiu za zamknięty, nie chciały wracać do tych spraw ani rejestrować swej pomocy udzielonej dla ratowania zagrożonego życia ludzkiego. Zachowały się jedynie krótkie relacje z czterech domów Rodziny Maryi: z Płud, Izabelina, Woli Gołkowskiej i Podhajec (ARM AZ III 53).
Siostry w zasadzie milczały. To, co zrobiły dla Żydów, a także dla innych osób zagrożonych śmiercią, uważały za swój najbardziej ludzki odruch przyjścia z pomocą prześladowanym, za święty obowiązek, wypływający z zasad chrześcijańskiego miłosierdzia, za kartę zamkniętą.
Milczeli też Żydzi, nie chcąc wracać myślą ani wspomnieniami do dni grozy, strachu i śmierci. Wielu z nich opuściło Polskę. Większość pozostała w kraju i nie zdradzała swego pochodzenia. Siostry, szanując ich przekonania, zachowują dyskrecję, nie podają nazwisk. Tylko nieliczni utrzymywali kontakty z siostrami. Kontakty te najczęściej zostały zamknięte wraz ze śmiercią sióstr, a ich korespondencja w większości nie przetrwała do naszych czasów.
Przy opracowaniu dziejów zgromadzenia w latach II wojny światowej kwestia ratowania Żydów zarysowała się bardzo wyraźnie. W tym celu udało się zebrać w latach 1973-1978 kilkaset relacji i wspomnień, przeważnie ze strony polskiej. W następnych latach kwerenda została rozciągnięta na uratowanych Żydów, nawiązano kontakty z niektórymi wychowankami przebywającymi za granicą w Jerozolimie, Ramat Gam, Tel-Awiwie, w Antwerpii, Paryżu, Mediolanie, Londynie, w różnych miastach Australii i Stanów Zjednoczonych, a także w Polsce, co wzbogaciło zebrany wcześniej materiał o nowe ciekawe relacje.
Niektóre wychowanki po latach nawiązały kontakt z siostrami wychowawczyniami. Jedna z nich skończyła studia we Wrocławiu, wyjechała do Izraela, a po 13 latach do Stanów Zjednoczonych. Ojciec jej przeżył wojnę i odnalazł ją. Natomiast jej "matka i reszta rodziny została zamordowana w czasie wojny". Do przełożonej zakładu "Łomna", m. Tekli Budnowskiej, pisała w grudniu 1983 r.: "Przez tyle lat, które minęły niepostrzeżenie, wracam myślami do tych strasznych czasów wojny. Jestem wdzięczna Bogu, że nawet w okresie tak tragicznym spotkałam Siostry, które nie tylko uratowały mi życie, ale dały mi dom, uczucie i bazę moralną. Wydaje mi się, że wyszłam z tego okresu bez większych psychicznych skaz. Jeszcze dzisiaj w okresie wielu krzyżów życiowych czerpię z zasad moralnych, które wszczepiła we mnie Siostra Zofia. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że Łomna była moim domem".
Warto zacytować kolejny list tej samej wojennej wychowanki, z grudnia 1985 r.: "Droga i kochana Matko. Minęło wiele lat od czasu, gdy otworzyła Matka swoje gorące serce, aby przygarnąć do niego skazane na śmierć dzieci. Często zastanawiam się, czym zasłużyłam u Boga na ten dar życia. Mam jeszcze żywo przed oczami jasny dom w Łomnie, kaplicę z obrazem Świętej Rodziny nad ołtarzem, naszą salę jadalną z podłogą froterowaną na 'wysoki połysk' i okres Bożego Narodzenia - choinkę i kolędy, i Siostrę Zofię, Siostrę Blankę i Kochane dobre oczy Siostry Przełożonej.
Dzisiaj, mając już za sobą większą część życia, ze wzruszeniem myślę o Siostrach i zdaję sobie sprawę, jak bardzo ten okres mego życia zaważył na mnie. Wspominam 'Łomnę' z rozrzewnieniem i miłością. Siostry wpoiły we mnie podstawy moralne i siłę we wszystkich przeciwnościach życiowych".
W 1983 r. Maryla Wołoszyńska była proszona, by szerzej opisała swe wojenne wspomnienia, lecz odpowiedziała, że nie jest w stanie wracać do szczegółów tamtych tragicznych lat. W kolejnych jednak listach często wspominała chwile spędzone pod opieką sióstr w latach wojny, zwłaszcza przy życzeniach na Boże Narodzenie i na Nowy Rok, "które zawsze wnoszą radosny nastrój".
W jej liście z grudnia 1986 r. znajdujemy słowa: "Dawno temu w Łomnie ze zniecierpliwieniem czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę - pierwszą kolędę i naturalnie wigilijną kolację, która smakowała jak żadna inna później w życiu. Po Pasterce - starsze dziewczynki - te odważniejsze wykradały się, aby znaleźć kwiat paproci. Ja swój znalazłam, gdyż patrząc wstecz - życie było dla mnie bardzo łaskawe - widocznie Pan Bóg patrzy na mnie przychylnym okiem". Swojej dawnej opiekunce życzyła: "oby Anioł nad Matką czuwał tak jak Matka czuwała nad nami w tym ciemnym okresie historii".
Rok później Maryla dodała: "Jest mi zawsze Matka najdroższą osobą" (1987). Zawsze tęskniła za Polską. W grudniu 1988 r. napisała: "Bardzo chciałabym w lecie wyskoczyć do Polski i zobaczyć Matkę i stare progi, które wydaje mi się, że opuściłam dopiero wczoraj". Jesienią 1990 r. spędziła dwa dni w Warszawie i spotkała się z matką Teklą Budnowską.
W 1986 r. odwiedziła Marylę w Stanach Zjednoczonych inna wychowanka Zakładu "Łomna", mieszkająca w Londynie Polka - Barbara. O tej wizycie Maryla pisała do m. Tekli: "Z rozrzewnieniem wspominamy drogich nam ludzi i te czasy, w których spotkałam się z dobrocią i szlachetnością Sióstr. Mówiłyśmy o Siostrze Zofii, która wpajała w nas samo dobro, wspominałyśmy Siostrę Blankę, kochaną i szlachetną, która zostawiła na nas niezatarte piętno. Tyle uczuć napływa do serca, których niestety nie umiem przelać na papier".
O swym pobycie w Łomnie Maryla pisała do innej wychowanki tegoż zakładu, Józefy "Wiśni", zamieszkałej wówczas w Warszawie: "Gdy Siostra Blanka przywiozła mnie do Łomny w 1942 roku, miałam 10 lat i paczkę przeżyć, których do dzisiaj nie mogę spokojnie wspominać. Łomna była dla mnie bezpieczną wyspą na głębokim morzu nieszczęść. Dzięki gronu szlachetnych osób, które wyciągnęły pomocną dłoń do mnie i wielu innych, przeżyłam wojnę. Czuję głęboką miłość i wdzięczność dla Matki Tekli, Siostry Zofii i Siostry Blanki za ich opiekę, dobroć i zrozumienie i dla moich współtowarzyszek w Łomnie, gdyż były wtedy moją rodziną" (List z 1993, VIII 106).
Jak wielką troską otaczały siostry swe wychowanki i jak znaczący wywierały na nie wpływ duchowy, świadczą losy 7-letniej Reginy Kateganer, córki kupca z Kańczugi, powiat Jarosław, która w czasie wojny mieszkała w Brzeżanach, woj. tarnopolskie (obecnie Ukraina). W 1942 r., gdy Niemcy zamordowali jej matkę, a ojciec ukrywał się, dziewczynkę wzięła na wychowanie 19-letnia Czesława Kisielewicz (obecnie zamieszkała we Wrocławiu). Na życzenie ojca dziewczynka została ochrzczona w Brzeżanach i otrzymała metrykę na nazwisko Maria Szkolnicka.
Ukrywanie małej Żydówki w ówczesnych warunkach w rodzinie okazało się trudne i niebezpieczne. Toteż Czesława Kisielewicz, w porozumieniu z Polskim Komitetem Opiekuńczym, oddała Marysię do sierocińca w Podhajcach, powiat Brzeżany, w którym pracowały siostry Rodziny Maryi, pod opiekę tamtejszej przełożonej siostry Heleny Chmielewskiej. Ojciec dziewczynki nie przeżył okupacji niemieckiej, zginął rozstrzelany.
Natomiast Marysia przetrwała wojnę, dzieląc trudne losy dzieci, sióstr i całego zakładu dla sierot, który w końcowym etapie wojny przeszedł długą tułaczkę z Podhajec do Lwowa, gdzie tymczasowo zatrzymał się w domu generalnym sióstr Rodziny Maryi przy ul. Kurkowej 45, następnie został ewakuowany do Staniątek pod Krakowem, potem do Nysy, gdzie dotrwał do uwolnienia, aż wreszcie zakład osiadł w Kopernikach na Śląsku. Po wojnie Marysia ukończyła szkołę podstawową, gimnazjum i studia medyczne we Wrocławiu, pozostając przy swym wojennym nazwisku i utrzymując stały kontakt z s. Heleną Chmielewską. Jako lekarz pracowała w Trzebnicy. Później wyjechała do wujka do Ameryki Północnej. W Stanach Zjednoczonych doznała niesamowitych przykrości od Żydów z powodu chrztu i ukrywania się w klasztorze.
Po wojnie s. Chmielewska napisała krótką relację o Marysi; przekazała też do archiwum 10 jej zdjęć, a 27 września 1993 r. Czesława Kisielewicz-Strąg na prośbę Marii Szkolnickiej przybyła do Warszawy i podała bliższe informacje o jej wcześniejszych dziejach, które zostały utrwalone na taśmie magnetofonowej (Relacja, VIII 79).
"Nie przeżyłabym... bez waszej... pomocy" - wspomina Halinka Herla, uratowana przez siostry w Brwinowie, ul. Szkolna, obecnie Lea Balint, mieszkająca w Jerozolimie. W jednym ze swych listów zamieściła słowa wdzięczności za uratowane życie.
"W moich rozjazdach po świecie pamiętam o was zawsze. Nie przeżyłabym przecież bez waszej serdecznej i bezinteresownej pomocy, bez waszego drogiego Klasztoru, nigdy bym nie ujrzała szerokiego świata. Dlatego z wielką wdzięcznością przesyłam te pocztówki, upamiętniające świątynie chrześcijańskie w miejscach, które zwiedziłam. Wesołych Świąt i Światowego pokoju życzę. Lea Balint" (List z 2002, Jerozolima).
"Uratowały mi życie" - mówi "wystraszone, czarne żydowskie dziecko". Wyjątkowo trudne losy okupacyjne były udziałem dziewczynki (ur. w 1930), o wybitnie semickich rysach, Małgorzaty Frydman-Mirskiej, obecnie Acher, zamieszkałej w Paryżu. Z matką i siostrą Ireną przebywała Małgorzata do sierpnia 1942 r. w getcie w Warszawie. Wyprowadzona w sierpniu 1942 r. z getta, ukrywana przez różne osoby, przeżyła okupację wraz ze swą siostrą Ireną w Domu Dziecka sióstr Rodziny Maryi w Płudach. Ich matka Łucja Frydman pracowała w Warszawie, korzystając z pomocy m. Getter i s. Anieli Stawowiak. Ojciec, adwokat, Roman Frydman-Mirski, oficer wojsk polskich, przebywał w czasie wojny na Węgrzech. Małgorzata z siostrą wyjechały po wojnie do Anglii, później do Francji, natomiast ich rodzice pozostali w Polsce.
W 1960 r. na wiadomość o śmierci Anieli Stawowiak Małgorzata napisała: "Nie mogę uwierzyć, że już nie zobaczę Matki Anieli na tym świecie. Jej, która była przez lata wojny dla mnie ostoją. Nigdy nie zapomnę, jak w momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się bałam, Matka Aniela położyła mi rękę na głowę i powiedziała: 'w domu, gdzie jest kaplica, nic ci się stać nie może'. Siła w jej głosie i piękne spojrzenie dodały mi otuchy" (List z 1960, AZ II 60, VIII 99).
W 1983 r. Małgorzata, będąc w Warszawie z okazji 40. rocznicy powstania w getcie, nawiedziła dom generalny Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi przy ul. Żelaznej 97. Jej wspomnienia z minionych lat wojny zostały wówczas utrwalone na taśmie magnetofonowej. Do Księgi Pamiątkowej wpisała znamienne słowa: "Z wielkim wzruszeniem i miłością wspominam postacie m. Getter oraz siostry przełożonej Anieli Stawowiak, które mi uratowały życie, gdy mnie przyjęły do swego domu w Płudach w początkach września 1942 r., gdzie jako wystraszone, czarne żydowskie dziecko znalazłam ratunek i azyl. Małgorzata Frydman-Mirska - Acher, Warszawa 20.04.83".
Małgorzata Maria Acher wydała swoje wspomnienia w języku polskim pt. "Niewłaściwa twarz. Wspomnienia ocalałej z warszawskiego getta", Częstochowa 2001, ze słowem wstępnym ks. Zygmunta Zielińskiego. Na wstępie książeczki pani Margaret zamieściła słowa: "Wspomnienia dedykuję Matkom Przełożonym Sióstr Rodziny Maryi: Siostrze Marii Matyldzie Getter z klasztoru w Warszawie i Siostrze Marii Anieli Stawowiak z klasztoru w Płudach, którym zawdzięczam swoje życie". cz.4Nasz Dziennik, 2008-03-19
c.d.n