Po srogiej klęsce, jakiej doznał w d. 1. lipca r. 1863. pod Radziwiłłowem oddział pułkownika Franciszka Horodyńskiego, przesiedziałem dzień cały nieruchomo pomiędzy trzcinami bagniska — ukryty przed pościgiem kozaków. Opodal leżały gęsto trupy. Nie jestem pewien, ale, zdawało mi się, w jednych ze zwłok poznawać Antoniego Kotarbińskiego, studenta z Petersburga. Około północy wyruszyłem wśród ulewnego deszczu, przemoczony i przeziębnięty, w drogę.
Nagle w debrze — błysk światła. Było to ognisko sześciu rozbitków oddziału Młotka (Gustawa Strawińskiego), którzy nie wiedząc o przegranej pod Radziwiłłowem, dążyli do naszej chorągwi! Głową tych ochotników był kapitan Tadeusz Janowski, ongi podoficer legii polsko-węgierskiej z r. 1848.
Z brzaskiem dnia puściliśmy się razem na dalszą wędrówkę, natknąwszy koło południa na ośmnastu naszych kolegów, z oddziału jenerała Józefa Wysockiego. Borykając się z kilkudziesięciu kozakami, odpierali oni dzielnie ich ataki strzałami, bagnetem, kolbą. Bez namysłu pospieszyliśmy im w pomoc i z okrzykiem: »Za Boga i Ojczyznę!« uderzyli z tyłu na przeciwnika, a ten przerażony niespodziewanym napadem, rzucił się do ucieczki. Tak ocalało 11-tu kolegów zdrowych, 3-ech lekko rannych, podczas gdy 4-ech pokładło się na pobojowisku.
Powiększeni w trójnasób zyskaliśmy wprawdzie na sile odpornej, ale straciliśmy za to możność ukrywania się przed wrogiem.
Linia graniczna, od strony Austryi, była szczelnie obsadzoną, liczne piesze i konne patrole snuły się wokoło, chwytając rozbitków przy pomocy poruszonych chłopów i psów wiejskich..
Dążąc wciąż lasami powiększamy się znów o ośmiu rodaków\ Zbiegli oni przed tygodniem z szeregów rosyjskich. Odziani w mundury, poszukiwali pierwszego lepszego oddziału, iżby zaciągnąć się pod sztandar narodowy. Gromadka więc nasza wynosiła już teraz 29-ciu uzbrojonych ludzi. Potrzeba było tylko przeczekać gdzieś w gąszczach, zanim nie uspokoi się na granicy.
Obliczenie nasze zdawało się teoretycznie dobre, ale robione bez moskali. Zaledwie bowiem jedna noc przeszła w bezpiecznem miejscu, zaledwńe zaczęło świtać, gdy któraś wedeta dała sygnał o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Będzie rozprawa!
Miejscem przez naczelnika wybranem był pagórek /prawd. /, grzązkiemi błotami wokoło otoczony, a gęstym kryty lasem. Znaleziono nas i otoczono. Już z dala brzmiały okrzyki: »Zdaj sia! kryczy pardon! nie ujdiosz!« Położenie wprost bez wyjścia, a poddanie się jedyną możliwością ocalenia życia, ale, niestety, nie dla wszystkich. Biedni dezerterzy skupili się razem, oświadczając, że muszą iść przebojem, nam zaś zostawiają zupełną swobodę ruchu.
Honor zabrania! nam wszakże — z jednej dwie czynie sprawy, więc bez słowa, uściskawszy się wszyscy po raz ostatni, w odpowiedzi na wezwanie do poddania się, stoczyliśmy się jak lawina na ogłupiałych sałdatów. Zanim zaś mogła paść jakakolwiek komenda, rozprysły się rozbite szyki, a my znaleźliśmy się po za obsaczeniem. Nie wszyscy! Chociaż nieregularne, nieliczne, dane z blizka wystrzały, odniosły przecie swój skutek.
Biegnąc tuż przy kapitanie, uczułem nagłe uderzenie w łokieć. Za chwilę dojął mnie ból piekielny. Broń wypadła mi z dłoni. Przyszedłszy do przytomności, ujrzałem się w niewoli, ze związanemi w tył rękami, przytroczonym do siodła kozackiego. W ręce opuchniętej nie czułem ani bólu, ani władzy, tylko palenie w głowie, w którą, jak mi później powiedziano, otrzymałem trzy cięcia. Inni, ocaleli prawie wszyscy!
Ku wieczorowi, razem z rannym towarzyszem, odstawiono nas do Ostroga /prawd. chodzi o Ostrów/. Komendant tamtejszej załogi, stary major, Warchołow, zdjęty litością, kazał nas nie do kazamat, lecz odstawić do »bolni«, czyli szpitala. Zapełniali go zaś ranni i chorzy żołnierze, tak, że zbrakło już dla nas miejsca. Poczciwy major i na to poradził ; kazał pozsuwać tapczany, przynieść jeden dla nas dwóch i ustawić go tuż koło drzwi, gdzie o wiele lepsze było powietrze, przyczem obdarował nas pożądanemi zawsze papierosami.
Po dniach kilkunastu troskliwej opieki naszego dobrodzieja, miałem się o wiele lepiej, rany moje goiły się zwolna, kości ze strzaskanego łokcia wyjął felczer. Mój kolega, 18-toletni student ze Stanisławowa, Ludwik Gorzycki /lub Górzycki/, postrzelony w obie nogi, czuł już również w nich władzę, kiedy zjawia się zacny major i oświadcza, że dziś wieczór maszeruje dalej.
— Opuszczam was moje dzieci — mówił rozrzewniony stary moskal — a na moje miejsce przychodzi wasz, »polaczek«, pies najgorszego gatunku! Radzę wam więc nie czekać na jego przybycie i odesłanie was do kazamat. Dziś wieczór, jak tylko pościągam warty, zanim drugie zajmą stanowiska, zbierajcie siły i uciekajcie co żywo! Do granicy zaledwie 3 mile, możecie próbować dostania się do waszej Galicy i...
Mówiąc te słowa, wcisnął każdemu z nas po parę rubli srebrem i nakreślił jeszcze krzyż nad nami...
Obmyśleliśmy pospiesznie plan ucieczki. Umykać trzeba było w szpitalnej bieliznie. Na dwóch — przypadła jedna para pantofli i szlafrok. Gorzyckiemu więc oddałem te skarby, sam okrywając się kocem.
Kiedy już dobrze zmierzchło, przeprowadzamy zamysł nasz do skutku... Już jesteśmy przy parkanie. Pomagam Gorzyckiemu przeleźć przez deski... Ha, wolność, w dali las gęsty i ciemność dokoła...
Ale przeceniliśmy nasze siły. Ja naruszyłem przy parkanie strzaskaną rękę, jemu otworzyły się rany na nogach. Aż ustał i ze łzami w oczach prosił, aby go zostawić własnemu losowi. Oburzony — chwyciłem go zdrową ręką, usadziłem na ramionach, ruszając ku granicy.
Już tak do niej blisko!... Dobywam więc resztek sił, lecz sam krwawić poczynam... Ot... tam... o kroków kilkanaście zjadą się warty i rozejdą za chwilę. Moment do przemknięcia się jedyny!
Rzucam się więc prawie ku ochronnej stronie. Na nieszczęście spostrzega mnie objeszczyk... Daje już strzał ku mnie... Po strzale uczułem ciało kolegi zsuwające się z ramion bezwładnie. Nie wiedząc, jak rzeczy stoją — przebywam kordon, jestem w gęstwinie leśnej, po tej stronie. Pierwsze promienie słońca... oświecają martwą twarz Gorzyckiego.
W najbliższej wsi pochowano kolegę broni, a w najbliższym szpitalu amputowano mi prawą rękę.
Ale i bez niej można chwalić P. Boga i kochać Ojczyznę!