Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Karta z Powstania Styczniowego

2.11.2012 21:15
Karta z Powstania Styczniowego
    Zdała od ziemi ojczystej, którą nad życie ukochał, zgasł w dniu 19 sierpnia 1911 r. w Pa¬ryżu w 81 roku życia Jan Nepomucen Korab Rayski, emigrant z r. 1863., adjutant generała Mierosławskiego i spoczął w trzy dni później na cmentarzu w Montmorency, gdzie wśród grobów polskich na obczyźnie nowa wyrosła mogiła. Na miejsce wiecznego spoczynku odprowadzała go rzesza rodaków z emigracyi i wielu Francuzów, wśród których cieszył się ogromną i zasłużoną sympatyą. Wieść o śmierci Rayskiego nie odezwała się szerszem echem po ziemi polskiej i nie znalazła na niej tego oddźwięku, na jaki zasługi¬wała ta pełna szlachetnych i zacnych rysów postać Mierosławczyka.
    Rayski* urodził się w dniu 15 maja 1831 r. na kilka dni przed ostrołęcką rozprawą, w której ojciec jego Teodor czynny brał udział. Wychowywał się w pięknej tradycyi rodzinnej, nawiązanej do walnych zwycięstw napoleońskich, o których młodemu chłopcu w ciche wieczory zimowe przy staroświeckim kominku wiele gwarzył ojciec, oficer ułanów z owej złudnej epoki. W tej atmosferze górnej wzrastał Jan Rayski a oddany z czasem do gimnazyum w Kaliszu, nie ukończył studyów, przerwanych przez wojnę, do której parł go odziedziczony po przodkach zapał dla sprawy i animusz rycerski.
    W r. 1848 przeszedł granicę i zaciągnął się w szeregi Mierosławskiego, walczył pod jego dowództwem, a gdy usiłowania owej kampanii spełzły na niczem, powrócił w progi ojcowskiego domu, unosząc w swem sercu dla generała szacunek, który w późniejszych latach na emigracyi w Paryżu jeszcze bardziej się pogłębił, łącząc obu węzłami szczerej i gorącej, obopólnej przyjaźni.
    Przerwane poprzednio studya ukończył po powrocie i już w r. 1852 złożył egzamin na geometrę przysięgłego klasy pierwszej w Wydziale dóbr i lasów koronnych, a w kilka lat później wyższy egzamin, z uprawnieniem do służby rządowej i praktyki prywatnej. Na tem stanowisku zyskał sobie Rayski sympatyę ogólną i szerokie uznanie. O czasach tych mówi we wstępie do swych wspomnień z powstania styczniowego temi słowy: „Byłem szczęśliwym w przeprowadzaniu rozmaitych spraw między dworem a włościaństwem i to w tym stopniu, że najzawiisze i najtrudniejsze sprawy między dworami a gromadami bywały mi powierzane. Z zacnymi naszymi włościanami umiałem się wzajemnie porozumieć, przekonywać i wpływać na nich i zawsze udawało mi się doprowadzić do obopólnej zgody, wobec tego nie dziw, że mi we wszystkiem ufano i przystawano chętnie na moje projekty..."
    Z czasem przeniósł się Rayski w inne strony ziem polskich i wydzierżawił na lat 12 dobra Studzianki pod Kraśnikiem, w Lubelskiem, składające się z większej włości i pięciu folwarków. Z córką właściciela owego majątku, p. Janiną z Chobrzyńskich Moreau ożenił się niebawem, nabywając wówczas od teścia dobra te za cenę znacznie wyższą od umówionej.
    Rozpoczęła się w ten sposób praca na roli, prowadzona wzorowo i umiejętnie, przyczem Rayski nie zaniedbywał wcale swego zawodu, jednającego mu szerokie koła klienteli. Nabyta majętność liczyła 127 rodzin włościańskich, które nowy tych dóbr właściciel do tego stopnia umiał oświecić i dla sprawy narodowej pozyskać, iż kilkuset włościan, tak ze Studzianek, jak i okolicznych folwarków rzetelne usługi oddawało dla niej, czy w pracach organizacyjnych przedpowstańczych, czy też na polu zbrojnej z wrogiem rozprawy. Serdeczne wspomnienia poświęca Rayski tym zacnym typom włościan obywateli, ludzi tak twardo sprawie na¬rodowej oddanych, do których wśród innych należał Maciej Minut, Andrzej Kot, Maciej Komajda, Studzianieccy, a z sąsiadów najbliższych Sobek Mróz, zacny Paweł Parada, którego hasło bojowe na polu walki: „Społem i zgodą" tworzy tytuł pamiętnika Rayskiego z powstania na następnych kartach z rękopisu wydanego. W organizacyi przedpowstańczej dzielni ci włościanie z wielkiem dla sprawy oddaniem się pełnili obowiązki „setników", gotowi zawsze do największych dla niej ofiar. Wśród ludzi „dworskich" byli też tamtym podobni: woźnica Józef Bylicki z Kocka, brat jego Jan, starszy służący, parobczak Wawrzek Kozica, wielu również rzemieślników z okolicznych miasteczek Kraśnika, Turobina, Szczebrzeszyna i Żółkiewki, oddawało się całą duszą pracy organizacyjnej.
    Wypadki z r. 1863 zastały Rayskiego na szerokiej pracy obywatelskiej wśród ludu i sfer mieszczańskich w Studziankach i w ich najbliższej okolicy. W przededniu wybuchu powstania styczniowego wszedł on jako członek Towarzystwa Rolniczego w wir wypadków i manifestacyi marcowych i kwietniowych z r. 1861, w których niejedno głębsze przejście było jego udziałem. Siedział cztery razy w kazamatach, z czego trzykrotnie w Zamościu, raz był skazany na Sybir, raz na powieszenie. W Zamościu odbywał karę z śp. X. Stanisławem Brzoską, X. Florentym Lickendorfem, kan. Bojarskim i z wielu innymi. Żarliwy zapał dla sprawy kieruje z biegiem wypadków jego kroki na pole orężnej walki. Chwyta tedy za broń i walczy w Lubelskiem pod dowództwem pułkownika Wierzbickiego, przy boku którego sprawuje funkcye oficera sztabu. Z całem zaparciem spełniał Rayski najniebezpieczniejsze zlecenia, które z pomyślnym wynikiem wykonywał wśród trudnych nadzwyczaj warunków, idąc nieraz na śmierć pewną, której jedynie, dzięki przytomności umysłu, uniknąć zdołał. Z wiosną 1864 r. musiał Rayski przejść granicę austryacką, a przytrzymany przez źandarmeryę, osadzony został w twierdzy w Ołomuńcu, następnie w Telczu, skąd zdołał umknąć z innymi towarzyszami wspólnej doli.
    Tak rozpoczął się przed Rayskim nowy okres życia, przeważnie ciężkich przejść na emigracyi, zaprawianych nieraz skrajną nędzą, która twardo go doświadczając, uczyła praktycznej strony życia. Przez Bawaryę i Szwajcaryę dąży Rayski do Paryża, gdzie staje niemal bez grosza, nie upada jednak na duchu, ale chwyta się ciężkiej pracy, wśród której przejścia rodzinne niby taranem uderzają o studzianieckiego dziedzica. Pracuje tedy na życie, spełniając twarde posługi u introligatora, pomocnika palacza w fabryce emalio¬wanych i rytowanych szkieł, do czasu, w którym uzyskuje odpowiednią posadę w „Spółce dróg żelaznych zachodnich", gdzie pracował w charakterze geometry, przeprowadzał pomiary katastralne i niwelacyę gruntu pod budowę linii kolejowych. Zajęcie, licho nagradzane, przerywa wojna francusko-pruska, podczas której Rayski „tułał się na tułactwie" ,a gdy przeminęła, pracuje jako agent handlowy wielkiej fabryki mydła w Marsylii, doprowadzając to przedsiębiorstwo do wielkiego rozkwitu. Przeniósłszy się do Paryża, zakłada wspólnie z żoną najpierw na małą skalę zakrojoną pracownię robót artystycznych i haftów na kanwie, którą-to fabrykę do tego stopnia potrafił rozwinąć, iż stała się ona, z cyfrą 300 pracownic, w niej zatrudnionych, największem przedsiębiorstwem tego typu na całym świecie, zyskała liczną klientelę w pierwszorzędnych magazynach miejscowych i rynki zbytu poza Paryżem. Rozrost tak piękny swej fabryki, która zyskała wiele odznaczeń i uznania światowych wystaw, zawdzięczali Rayscy wspólnej swej pracy: on wziął na swe barki cały ciężar administracyi tak wielkiego przedsiębiorstwa, ona, skrzętna i pilna pracownica, objęła kierownictwo techniczne i w ten sposób wspólnymi zabiegami doprowadzili do tego, iż uważano Rayskiego w Paryżu za pierwszego fabrykanta haftów artystycznych.
    Nie zasklepił się jednakowoż Rayski w swej artystycznej pracowni, przeciwnie, poza swym żmudnym zawodem zdołał rozwinąć ożywioną działalność na polu społecznem i niwie literackiej, przyczem dom jego w Paryżu był płomiennem ogniskiem życia polskiego na emigracyi w stolicy francuskiej.
    Pracę społeczną rozpoczyna w Paryżu już w r. 1864, powołując do życia z kilku innymi „Towarzystwo Pracujących Polaków", któremu przewodniczył przez szereg lat z wielkim dla jego rozwoju wynikiem. W piętnaście lat później w nie łicznem gronie zawiązuje „Towarzystwo Wzajemnej pomocy franc. podróżujących handlowych", które wzrosło z czasem do cyfry około 30 tysięcy członków. W szerokich ich kołach zyskał Rayski, jako zastępca przewodniczącego i długoletni administrator, ogólną sympatyę i szczere, serdeczne uznanie, któremu Rada nadzorcza tego Towarzystwa dała wyraz na uroczystem posiedzeniu w d. 21 maja 1909 r. odznaczając go medalem złotym za zasługi, jakie położył około jego rozwoju. Określał je niejednokrotnie w szeregu artykułów miesięcznik, wydawany przez ten potężny dzisiaj syndykat, pełen wyrazów wdzięczności za pracę emigranta Polaka, drgający nutą serdecznego żalu w chwili jego śmierci.
    Pozostawia po sobie Rayski bogatą spuściznę literacką, na którą się składa długi szereg dzieł, przeważnie powieściowych oraz artykułów dziennikarskich, drukowanych w pismach polskich. Do jednego ze swych przyjaciół tak o nich piszę;
    „Wszędzie charaktery są szlachetne, bez nie prawdopodobnych namiętności, bez anielenia się w obłokach lub tarzania się w wyuzdanych scenach. Bombarduję uczuciami szlachetnemi a zdobywam miłością, bo miłość jest, według mnie, najsilniejszym bodźcem czynów ludzkich, najskuteczniejszym czynnikiem społecznym, najtrwalszym węzłem".
    Powieści Rayskiego są nieprzebraną skarbnicą różnorodnych poglądów, często nadzwyczaj trafnych, zdrowych i rozsądnych. Niby na kanwie, z fabryki swej ujętej, haftuje autor z rzadką misternością swe zapatrywania na rozmaite kwestye, przyczem w każdej niemal myśli dźwięczy głęboka miłość dla tak oddalonej, a tak bliskiej mu Ojczyzny, dla której pragnąłby pozyskać jak najszersze rzesze rodaków na obczyźnie. Powieści swe drukował Rayski w znacznej części w „Zgodzie" amerykańskiej, której długoletnim był współ¬pracownikiem. W tym organie Związku Narodowego Polskiego pojawiła się też najlepsza powieść Rayskiego: „Krwawa zgoda", którą autor nazywa „piastowskim lipcem z polskiego serca". Za płodną ową działalność literacką mianował go Sejm Związkowy członkiem honorowym, a rząd centralny stwierdził ową uchwałę osobnym dyplomem i przesłaniem mu złotej szpilki związkowej, bo jak zaznaczył jeden z mówców:* „nie znam w całej Europie nikogo, który by więcej i to tak bezinteresownie zajmował się sprawą organizacyi naszego wychodźtwa, zrozumiał ją tak dokładnie i pracował dla niej z takim zapałem. Niema związkowego, który by go nie znał z jego pism, któremi bezpłatnie nas wspomaga..."
    Brał Rayski czynny udział w życiu emigracyi polskiej w Paryżu. U siebie w domu dał przytułek emigrantowi z r. 1830, Sylwestrowi Staniewiczowi i domu swego gościnne podwoje na ścieżaj otworzył rodakom, którym nieraz prawdziwą, pomocną był ostoją. Pracował dla sprawy piórem, porywał żywem słowem, przykuwał i jednał ich dla siebie sercem gorącem i wrażliwem, oddanem niepodzielnie wszystkiemu, co wielkie, piękne i wzniosłe. W listach swych z obczyzny marzył ciągle o powrocie do kraju, o gorącej chęci za¬szczepienia na jego gruncie tej gałęzi przemysłowej, którą w warunkach sprzyjających do takiego doprowadził rozwoju.
    1 nie towarzyszył mu ten rozwój do ostatnich dni życia, przeciwnie w ostatnich latach popadł w skrajną nędzę. Złożył się na nią pewien zastój w handlu haftami kościelnymi w chwili rozdziału kościoła od państwa we Francyi i słaby popyt za wyrobami tego rodzaju, nie bez wpływu na materyalną ruinę zacnego emigranta było bankructwo dwóch banków, które go przyprawiły O stratę około stu tysięcy franków, na takąż sumę nadużył jego zaufania „przyjaciel", dyrektor jednego z banków paryskich. „Doszczętna ruina na zgrzybiałe lata wisi ponad głowami naszemi" — pisze Rayski w jednym z ostatnich swych listów z obczyzny, a gorycz wielka przebija z tych słów, które kreśli na kilka miesięcy przed śmiercią — „straty rujnują nas na starość i zagrażają zajęciem i sprzedażą publiczną posiadanych resztek. Chleba może nam braknąć na dzisiaj, na jutro zgrzybiałe!..."
    Te troski i kłopoty ostatnich lat podkopały jego zdrowie, na które coraz bardziej zapadał i gasł stopniowo do chwili, w której śmierć w d. 19 sierpnia 1911 r. położyła kres jego dzielnemu, pracowitemu i zacnemu życiu.
    Emigracya paryska i całe społeczeństwo polskie straciło w śp. Rayskim prawego obywatela, zacnego patryotę, żarliwego a niestrudzonego działacza na tylu różnorodnych polach działalności, na której wybitne jego zdolności, głęboka, do największych ofiar zdolna miłość Ojczyzny, gorąca chęć jej niecenia wśród rodaków na obczyźnie — wybitne, niecodzienne musiały wycisnąć piętno. Czcili posiwiałego w pracy narododowej starca rodacy z tej i z tamtej strony oceanu, szanowali Francuzi, którzy mu rzadkich nie szczędzili odznaczeń.
    Ostatniemu życzeniu tułacza, wyrażonemu często w listach z obczyzny, staje się obecnie zadość. Życzeniem tern było pragnienie, by jego „Karta z powstania styczniowego"* mogła w nie¬zmienionej formie dotrzeć do chat wiejskich, które tak bardzo ukochał, by przyjaciel jego i druh zacny z powstania, Paweł Parada w półwiekową rocznicę ostatniej walki o niepodległość mógł do nich przemówić gorącemi słowy i czynem swoim.
________
» Epizod ten z ostatniej walki o niepodległość pt.: „Społem a zgodą" — Kartka z dziejów ostatniego po¬wstania narodowego 1863/4 — od dłuższego czasu po¬zostawał w rękopisie. Pracę swą odczytał Rayski na Walnym Zlocie „Sokoła" polskiego w Paryżu w styczniu 1910 i poświęcił ją L. Krzemienieckiemu, z którym w dłuższej pozostawał korespondencyi.

* Życiorys osnuty w części z materyału rękopiśmiennego, pozostałego po śp. Rayskim i z jego korespondencyi z L. Krzemienieckim, w części wyjęty z artykułu, pomieszczonego w „Dzienniku dla wszystkich" (1884) pióra jednego z jego przyjaciół. (L. F.).

** Akt Związku Nar Pol. z 27. X. 1887,

Jan Nepomucen Rayski
Spolem i Zgodą
Karta z Powstania Styczniowego
Z rękopisu wydal i wstępem zaopatrzył Aleksander Medński
Krakow 1913
Nakladem Zarządu Głownego T.S.L
Drukiem W.Poturalskiego w Podgórzu

c.d.n.

Komentarze (2)

2.11.2012 21:51
c.d.

    Na wiosnę 1863 roku, jako jeden z oficerów przybocznych naczelnego dowódcy prawego Po¬wiśla tj. województwa lubelskiego i podlaskie¬go, zostałem wysłany z rozkazem ku granicy galicyj¬skiej do wchodzących w powiat zamojski nowo utworzonych oddziałów !ub rozbitków, by czem-prędzej przeszły w miarę możności jak najdalej w głąb lubelskiego województwa. Oddziały po¬wstańcze bowiem, które po przejściu granicy za¬raz rozbijały obozy i wałęsały się w pobliżu niej, łatwo wpadały w ręce Moskali, którzy je wy¬pierali do Galicyi ku pewnemu zadowoleniu nie¬których powstańców, słusznie zwanych „uciekinierami".
    Wojska moskiewskie pod głównodowodzą¬cym generałem Chruszczewem z Lublina rozdzielone były na dwa korpusy, z których jeden pozostawał pod kierunkiem miękkiego a niezbyt uzdolnionego generała kawaleryi Baumgartena w Krasnymstawie, drugiemu przewodził bardzo sprytny, dziarski i wielce ruchliwy generał Emanów, kozak nader uzdolniony do t. zw. party¬zantki. Ci dwaj generałowie mieli pod swymi rozkazami pułkowników: Miednikowa, który pod bitwie pod Zawichostem spalił z rozmysłu duży folwark wraz z licznymi rannymi tudzież służbą religijno-lekarską — oraz tchórza a dzikiego kata Biedraga, wychowanka korpusu paziów carskich, przezwanego przez oficerów i własnych żołnierzy „brodiagą", a przytem jeszcze dwóch — często nietrzeźwych — kozackich pułkowników Enuchina i Utkina.
    Było niestety i dwóch majorów, którzy okryli się wieczną hańbą i przekleństwem całej Polski, Polaków, nie żądających, w myśl zezwolenia rządu rosyjskiego, przeniesienia służbowego w głąb Ro-syi. Zostali też, by mordować w powstaniu swych braci, a zwali się: Władyczyk, Litwin z rodu, oraz Mroczkowski z Wołynia, wreszcie podporucznik Kamieński, który zmienił wiarę, łotr, dobijający rannych, a przytem tchórz wielki i kilku innych. Pierwszy w haniebny sposób umknął wraz z od¬działem, złożonym z batalionu piechoty, sotni ko¬zaków i dwóch armat, gdy mu dzielny pułkownik W. Wierzbicki wydał pod Polichna zaczepną bi¬twę, — drugi taksamo postąpił w bitwach pod Panasówką i Batorzem. Nadmienić należy, że Mo¬skale pogardzali nimi z powodu tej ich służby przeciw własnym braciom.
    Naczelny dowódca prawego Powiśla wysłał mnie w podanym powyżej kierunku z tej przy¬czyny, ponieważ znałem znakomicie całą okolicę tak, że mógłbym nocą bezpiecznie przeprowadzać oddziały, nadto miałem mapy sztabu gene¬ralnego tych województw, w końcu, jako były młodszy adjutant generała L. Mierosławskiego, nawykłem nieco do partyzanckiej wojaczki.
    Dla większej pewności i bezpieczeństwa przy¬byłem w cywilnem ubraniu bryczką pod miasteczko Ooraj, w którego najbliższej okolicy w lesie obo¬zował i zażywał wypoczynku dość duży, nieźle uzbrojony, a i nieco wyćwiczony oddział Czer¬wińskiego, którego zawiadomiłem o mem posłan¬nictwie i rozkazie. Po przeprowadzeniu sądu do¬raźnego na jakimś słudze czy pisarzu sądowym z Kraśnika, przytrzymanym z dowodami zdrady, do której się przyznał i po wykonaniu wyroku, skazującego go na powieszenie, odprawił w obo¬zie mszę św. czcigodny proboszcz z Goraja, X. Chyliczkowski, udzielił ogólnego rozgrzeszenia całemu oddziałowi w chwili, kiedy spodziewano się nowego boju. Wkrótce zwinięto obóz i w bo¬jowym ordynku przez Radzięcin dziedziczną włość p. Krzęciejewskiego i Kuszabiny doszedł oddział do Kątów, gdzie stanął obozem w parku, wokoło pięknego, pysznego pałacu.
    Juliusz Puchała, dziedzic dóbr Kąty pod Fram¬polem oraz Zaklikowa, Ździechowiec, Trzydnika i Ireny pod Zawichostem, potomek wojewodów i kasztelanów, syn sławnego kapitana konnej ar-tyleryi gwardyi Napoleona I., gorący pafryota-oby-watel, ugościł oddział serdecznie wraz ze swą małżonką*, Albiną z Rosenwerthów z nad Buga, a bra¬tanicą dziedzica sąsiednich dóbr Smoryń, Kazi¬mierza, którego dwaj synowie Włodzimierz i Wi¬told po znamienitych pracach w przedpowstańczej organizacyi spiskowej poszli w szeregi, aby speł¬nić obowiązek prawych synów Polski.
    Ponieważ w tej chwili nie miałem wierzcho¬wca, więc zacny Puchała ofiarował mi doskonałą klacz karą „Leopoldowkę", a oddziałowi dwa fur-- gony, z których każdy w zaprzęgu miał dziarską parę koni dla przewozu żywności, wydanej ze spiżarni, a na kilka dni wystarczającej. Puchałowie byli zawiadomieni o nadciąganiu oddziału, przeto przygotowali obiad tak dla szeregowców, jak i oficerów.
    Nadmieniam przytem, że gdyby wszyscy oby¬watele ziemscy podobnymi byli patryotami i takiem owiani poświęceniem, jak zacny Juliusz Puchała, u którego był tajemny skład broni, ładunków i odzieży, to zapewne niejeden zrujnowałby się, jak ów mąż czcigodny — ale powstanie byłoby może pomyślniejszy wzięło obrót. A przecież ten człowiek był mężem i ojcem kilkorga -dzieci, a mimo tego poświęcił wszystko dla ojczystej sprawy.
    Nagle dały znać podjazdy i placówki, że duży oddział nieznanej piechoty zbliża się ku pałacowi wobec czego wyszliśmy wszyscy za naczelnikiem,' który naszemu oddziałowi kazał stanąć pod bronią. Rzeczywiście wśród podziwu ujrze¬liśmy kilkuset chłopów, wchodzących miarowym krokiem czwórkami, uzbrojonych znakomicie w sil¬nie osadzone kosy. Na ich czele szedł dzielny, dziarski, zwinny trzydziestokilkuletni chłop, dzie¬rżąc w dłoni powiewający sztandar z Matką Bo¬ską Częstochowską z jednej strony, a z drugiej Białym Orłem i Pogonią litewską i rusińskim Ar¬chaniołem, a wizerunki te z obu stron umieszczone były na środku tkanin jedwabnych — białej od drzewca i amarantowej, w lewej zaś ręce dzie¬rżył i wstrząsał gołą szpadą.
    Serdecznie zdziwiony, poznałem zacnego pa-tryotę w siermiędze, który w tej chwili wydał mi się Bartoszem Głowackim z pod Racławic, bo też Paweł Parada naśladował istotnie Bartosza w Lu¬belskiem. Gdy dzielny jego batalion zbliżył się do naczelnika Czerwińskiego, gromko krzyknął Pa¬rada:
    - — Zwrot w prawo! w miejscu! broń na ra¬mię! Stój! — GO też doskonale zostało wykona¬ne. Parada natychmiast podszedł do naczelnika, skłonił sztandar oraz szpadę i śmiało przemówił w te słowa:
    — Wielmożny naczelniku! Oto nieco więcej jak czterystu chłopów z ordynacyi zamojskiej sprzysięgło się oddawna i poleciło mi, bym ich przyprowadził przed was, wielmożny naczelniku! Ady! dla Boga rety! toć ja widzę oto tu Bogu dzięki — naszego kochanego sokoła!... na¬szego jegomościa z Raju!,., ady!... Jegomość kończcie ta za mnie tę gwarę tak łacno i gorąco,. jak to wam zawdy przychodzi!
    Kończąc te słowa z wyciągniętemi ramionami i skoczył ku mnie i uściskaliśmy się serdecznie, po¬czerń już ja dokończyłem:
    — Naczelniku! ten zacny gospodarz rolny, nasz brat i prawa ręka przed powstaniem, Paweł Parada, sołtys z Godzisz -pod Janowem, mąż i ojciec czworga drobnych dzieci, wszystko zo¬stawił opiece Bożej, a zebrał ten oto dzielny ba¬talion ze swych zacnych sąsiadów i przyjaciół, aby spełnić święty obowiązek obywatelski dla naszej uciemiężonej Ojczyzny!
    — Ba! ino!... to się wie!... cośwa przyszli karno, aby kosić łby moskiewskie na poczekaniu, aż tam nasze zboża dojrzeją,.— tak mi śmiało i wesoło przerwał Parada, a widząc, że naczelnik się uśmiecha dodał:
    — Jeno co nie ja tu między tymi kosynie¬rami naczelnikiem, ale oto major Władysław X., sławetny nasz dziaduś! — I sztandarem wskaza na silnej budowy a bielutkiego, krzepko z kosą stojącego starca, odzianego w wieśniaczą sukmanę, jak wszyscy inni.
    Czerwiński, nieco zdziwiony, zażądał wyjaśnie¬nia. Otóż ów, dziaduniem zwany Władysław X., był zamożnym właścicielem wielkich
    dóbr i byłym oficerem 4 pułku piechoty Bogusławskiego w ro¬ku 1830. Chociaż wpierw opierał się i odradzał powstania, ale gdy wybuchło, stanął pod bronią, jako prosty żołnierz z trzema już dobrze szpako¬watymi synami i siedmiu wnukami i pomimo ró¬żnych bitew wszyscy po dobrowolnem rozpró¬szeniu prawie dziesięciofysięcznych dzielnych po¬wstańców Langiewicza przeszli na drugą stronę Wisły i tu na prawe Powiśle przybyli wymusztro-wani przez swego ojca i dziadka.
    Dziadek Władysław nie chciał w żaden spo¬sób przyjąć nad nimi dowództwa, lecz zażądał, aby naczelnik Czerwiński w imię Rządu Naro¬dowego zamianował zacnego i dzielnego Pawła Paradę dowódcą batalionu, a jego i synów instru¬ktorami w czterech kompaniach. Naczelnik Czer¬wiński przed czołem całego oddziału stojącego pod bronią, zamianował Pawła Paradę majorem kosynierów i ponowił rozkaz, gdy Parada począł się wymawiać od przyjęcia tej godności. I wów¬czas porwał się wśród szeregów okrzyk 420 ko¬synierów:
    — Niech żyje Polska I Niech żyje Rząd Naro¬dowy! nasz naczelnik! nasz major Paweł Parada! wraz z dziadusiem społem!
    — Stulia se gęby! — krzyknął Parada — boć ta ja przecież nie żaden heretyk, więc po¬trafię chwacko być posłusznym starszyźnie, ale jeno wy baczta se dobrze, jak się patrzy, bo kiedy taki jest rozkaz Rządu Narodowego i po waszej to myśli i gwoli waszego zechcenia, ano toć ta Matka Boża, Królowa Polski społem z na¬szymi orłami są tu moimi świadkami przysięgi, iż was powiodę na Moskali tak harno, jak da¬wniej Bartek Głowacki wiódł ci swoich pod Ra¬cławicami. Społem i zgodą!... to też zszadko-wali ścierwa moskiewskie na kapustę! Myśmy ta przecie z jednej gromady i zgodnie społem po dobrej woli pośliśwa bronić świętej matki, ziemi ojczystej. Przeto juźci, że żaden z nas nie spodli się zdradą, coby tam zemną wszędy nie szedł kupą i zgodą! bośwa przecie wszyscy wierni chłopi-Polacy i mamy szlachtę z nami społem, a ona nas za braci przecież uznała — ręczę wam, a więc to się wie — że wszędy razem pójdziemy harno społem i zgodą! Amen!...
    I zakręcił wartko sztandarem ponad głową a hardo stał i patrzał.
    — Niech żyje nasz komendant Paweł Pa¬rada ! — rozległy się echem liczne głosy, a myś¬my go serdecznie ściskali.
    Czcigodny dziedzic Puchała kazał tymczasem wyjąć ze skrzyń ukrytych 50 czamarek z grana¬towego sukna i tyleż spodni czerwonych, dalej buty z wysokiemi cholewami i małe rogatywki krakowskie także czerwone z pawiemi piórkami, co wszystko, jak i inne wojenne przybory, kazał w skrytości wykonać. Więc dał to wszystko, by rozdać choćby pół kompanii batalionu kosynie¬rów, a zwłaszcza w tej chwili przybyłym kilkunastu dzielnym parobczakom z jego dóbr. Każdy z ko¬synierów pozostałe mundury chciał dla siebie po¬zyskać. Wszczęła się niesforna wrzawa, aż dziaduś Władysław musiał się zająć ich rozdaniem i to dla wybranego przez się plutonu gwardyi kosy¬nierów zamojskich, obowiązanych za to iść na czele do boju — na co chętnie i z zapałem ci wybrani przystali, a nawet zaprzysięgli.
    Byliśmy też tern wszyscy mile zajęci, aż za¬cny Puchała do mnie się zwrócił z oznajmieniem, że już od pół godziny czeka na mnie posłaniec ze Studzianek z listem od żony. Odwróciłem się szybko i ujrzałem Wawrzka Kozicę, syna jednego z naszych gospodarzy, który był nader zręcznym parobczakiem przy naszym dworze. Ten, skoro mnie ujrzał, zbliżył się szybko ku mnie a skło¬niwszy się rzekł:
    - Proszę łaski Dziedzica! mam tu pisanie od jejmości naszej dziedziczki, ale tam u nas wszyscy i obaj mali panicze są zdrowi i mocni, Bogu dzięki, to też się tam nie spieszyłem wści-bić w garść jegorriościną to oto pisanie, bo tam w niem są —- mnie się widzi — też same nowiny, jakie tu z gęby mi wyszły. — Oddał mi list od żony, a zwróciwszy się nagle, uchwycił za kolana zacnego Puchałę tak zwinnie a silnie, iż go omal nie przewrócił i szeptał błagalnie:
    — Niechta już jasny jegomość u mego Pana dziedzica wyprosi pozwoleństwo, cobym już raz przecie kosynierem tu został toć i ja tam też nie kiepski chłop polski! a mam ci silną garść do kosiska, aby szadkować łby tych moskalisków !... A woleć z pozwoleństwem i po dobrej woli mego p. "dziedzica, jak tam sromotnie w :ocy uciekać do obozu, a ino!...
    Puchała zapytał mnie po francusku, co ja na to powiem, odrzekłem, że się zgadzam. Wa-wrzek, chociaż nie zrozumiał, ale z twarzy mej odgadł, więc dziękował serdecznie, zwinnie sko¬czył ku owym mundurom, porwał kilka sztuk i chciał z nimi uciekać do gumien, aby się prze brać. Z trudem prawie odebraliśmy mu mundury. Puchała kazał przymierzyć mu strój i wybrać we¬dług miary, Wawrzek skoczył zatem w gęsto po¬rosły klomb i tam w mgnieniu oka przebrał się i wyszedł dumny, niemal promieniejący; podszedł szybko do małej, kamiennej sadzaweczki, poło żouej w środku dużego klombu i z przyjemnością w zwierciedle jej się przeglądał. Był szczęśliwy... W nocy z Kątów wysłano mój list do żony.
    Nazajutrz wczesnym rankiem od strony czat, od biłgorajskiego lasu, nadjechał oddział obcej konnicy. Był to pluton strzelców konnych i uła¬nów pod dowództwem dzielnego porucznika Wło¬dzimierza Różyckiego, który zebrał rozbitków. a jako człowiek rozważny a ofic-r zdolny, przekradł się z nimi ostrożnie do Kątów, gdyż p. Pu-chałowa była jego stryjeczną siostrą, a sąsiednie dobra Smoryń były dziedzictwem jego ojca Ka¬zimierza. Szczęśliwym więc trafem pluton ten, zło¬żony z 54 koni i już ostrzelany, został przyłączony do szwadronu Czerwińskiego wśród wielkiego zadowolenia wszystkich.
    Po sutem śniadaniu, przygotowanem dla ca¬łego obozu, wyruszyliśmy z tym planem, by przez łasy Kątów i Dylów Sawickiego wejść w okolicę- leśną ordynacyi zamojskiej, położoną poza Biłgorajem i zwaną Zaborszczyzną i w myśl przezemnie przywiezionych poleceń, dążyliśmy w Hrubieszowskie, by po drodze zbierać resztki rozbitych lub rozprószonych oddziałów.
    Kuryerzy, oraz kuryerki przywozili nam roz¬kazy, wskazówki i wyjaśnienia o ruchach nieprzy¬jacielskich. Po drodze zaszedł dziwny wypadek. Oto, gdyśmy wyszli z Kątów, przednia straż na¬sza, wchodząc w Jas, dała kilka strzałów w kie¬runku kilku strzelców, cwałujących szybko ku naszemu oddziałowi. Jeźdźcy ci mieli ogromne czapki z baranich skór tzw. papachy, jakie zwy¬kli nosić kozacy kubańscy na Kaukazie. Z okrzy¬kiem: „Niech żyje Polska!" przypadli do nas osadziwszy konie. Ze zdziwieniem poznałem Za-widzkiego, dziedzica z Maszowa pod Szczebrze¬szynem i Turobinem, syna byłego pułkownika z przed r. 1830. Przybyły, jako oficer moskiewski, tak umundurował swój pluton dzielnej jazdy i czę¬sto wpadał w środek kolumn moskiewskich i dużo dzięki swej niezwykłej odwadze szkody wyrządzał. W tym wypadku omal go nie zabito, parę bo¬wiem kul przeszyło jego kozacki strój. Wcielono przybyłych chętnie do naszej konnicy, poczem oddział wśród wesołego nastroju postępował na¬przód.
W ciszy rozlegała się piosenka:
    Hej, ha! — raźno chłopcy,
    Hej, ha! — hej! mołodźcy,
    Pomyrymsia iz z Laszkami,
    Poktonymsia czapoczkami,*
    Idna dumka — idna sprawa,
    Stolycieju bud' Warszawa.
    i t. d.
    Kto ne z namy — protiw nas,
    Obwisira jeho sejczas...
    Gdy się rozochocono, śpiewano dalej znaną w r. 1831 piosenkę:
    Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara
    Rękami czarnemi od pługa
    Magnaci w stolicy palili cygara
    Nie pomnąc na braci z za Buga.
    O cześć wam... i t. d.
*****************
Jan Nepomucen Rayski
Spolem i Zgodą
Karta z Powstania Styczniowego
Z rękopisu wydal i wstępem zaopatrzył Aleksander Medński
Krakow 1913
Nakladem Zarządu Głownego T.S.L
Drukiem W.Poturalskiego w Podgórzu

c.d.n
-
2.11.2012 22:38
c.d

Potem jeszcze porucznik ułanów i strzelców, W. Różycki ze swymi dzielnymi ułanami śpiewali
moją piosenkę, jaką ułożyłem nieudolnie w kazamatach dla zacnych kolegów księży: Brzoski i Lickendorfa oraz dla sędziego Lubowickiego, dzielnych polskich męczenników:
    Oj! mój Jezu! mój kochany,
    Oj! gdyby te nasze Pany
    Za braci nas raz uznali
    Serca z życiem byśwa dali.

    Lecz nie żartem możne Pany;
    Chłop bo kocha — gdy kochany,
    Chłopska miłość prosta, szczera,
    Bez niej to Polska umiera.

    Chłopska miłość a serdeczna
    Do szczęścia Polski konieczna,
    Bo bez niej szlachta-nieboże,
    Niemców, Moskali nie zmoże.

    Boć to Moskal dziki przecie
    Choć o pokrewieństwie plecie
    Chyba przez to, że w Warszawie
    W naszej krwi się kąpał żwawie. •

    Porąbał nam Jezusieńka!
    Toć i Najświętsza Panienka
    Roztłuczona przez bestyją!
    I bracia w więzieniach gniją.

    Litwini, Rusini, Morawcy i Czechy
    Bułgarzy, Chorwaty, Serby jak i Lechy
    Wszyscy z rodu słowiańskiego
    Nie mają nic moskiewskiego, i t. d.
Potem jeszcze śpiewali znaną i śpiewaną we wszystkich oddziałach powstańczych piosenkę:

    Poszły panny na śliwce 7- na śliwce — na śliwce
    Spotkały ich myśliwce — myśliwce dwa!
Szczególniej wesoło rozlegał się śpiew wśród wywijania czapkami lub bronią, gdy oddział przechodził przez wsie i miasteczka.
    Mieszkańcy wychodzili z domostw, u wielu łzy w oczach było widać, a prawie wszyscy wciskali w kieszenie szeregowców rozmaite dary, jak tytoń, cygara i artykuły żywności, a byli tacy, co i pieniądze w garść wciskali , ale powstańcy mieli surowy zakaz nieprzyjmowania takich datków z tej przyczyny, by się do nich nie przyzwyczajali i by niechętni czy wrogowie nie uważali tego za grabież.
    Wesoły nastrój w oddziale był wprost nadzwyczajny, nikt by też nie przypuszczał, że ci Polacy bez broni i ładunków idą na niezrównany bój śmiertelny dla wyswobodzenia Ojczyzny. To też mnóstwo znanych w całym kraju z piękności Biłgorajanek odskakiwało od tkania sit i przetaków i serdecznie, ze łzą w oku, żegnało najbliższych powstańców — czego zazdrościła im bardzo konnica, której wysokość koni tej miłej chwili pozbawiała. Niedaleko za Biłgorajem pod Krasnobrodem oddział zanocował i tam też przyłączyły się resztki z oddziałów Zielińskiego, Jankowskiego i Żalplachty.
    Wieczorem stanęliśmy obozem pod miasteczkiem Tyszowcami w pogotowiu bojowem, bo mieliśmy wrażenie, że nazajutrz zaczepią nas nadciągający od strony Zamościa nieprzyjaciele. Rzeczywiście też zaraz po polowej mszy Św., odprawionej o wschodzie słońca, gdy kapelan całemu oddziałowi ze skruchą klęczącemu dawał ogólne rozgrzeszenie, nasze pikiety, czaty i placówki zaczęły się ostrzeliwać w kierunku Zamościa, a z lewego naszego skrzydła od razu ze wzgórka z¬grzmiały armaty. Była to druga kolumna nieprzyjacielska, postępująca w tropy za nami i rozporządzająca lekką kozacką artyleryą.
    Musieliśmy się zatem bronić z dwóch stron jak gdyby w prostokącie. Prawe nasze skrzydło bezpieczne opierało się o duży, szeroki staw, podczas gdy piechota tych Moskali, którzy za nami gonili wskutek jazdy wozami, niezmęczona, uszykowawszy się zaczęła na nas nacierać.
    Nagle Czerwiński zwrócił się się do mnie i zażądał, abym pocwałował do kosynierów, zagrzał Paradę i rzucił go z batalionem czołem a pluton konnicy Włodzia i drugi za nim ze skrzydła ukosem na bateryę kozacką i ją w ten sposób, jeżeli nie zabrać, to choćby zniewolić do ucieczki lub zmiany stanowiska, — bo chociaż nam nie szkodziły ich pociski, ale ten piorunujący huk, szybki a nieustanny, połączony z drgnieniem ziemi i echem po rosie nader denerwował naszych rekrutów, a strzały karabinowe, chociaż nieco szkodliwsze, nic ich nie drażniły.
    Oddałem rozkaz kosynierom, którzy przez przezorność dziadunia Władysława leżeli pokotem w szyku bojowym na pochyłości wzgórza. Z polecenia dziadunia Parada kazał im powstać i gdy już mieli ruszyć naprzód w tern zagięciu pola, artylerzyści spostrzegli ten manewr i poczęli ku nim strzelać granatami. Dzielny dziadunio uspokajał ich i zachęcał, by się nie przestraszali, a jednocześnie prawidłowo szykował cztery kompanie do ataku, który miał do przebycia odległość tysiąca kroków. Nagle zadrgało coś na demną i huk przepłynął tuż obok. Klacz moja spięła się i nagle stanęła dęba drepcząc na miejscu. To granat pękł tuż za nami.
    Dziadunio spojrzał ku bateryi i krzyknął: — Kładź się pokotem . Większa część kosynierów przypadła do ziemi w tej chwili, gdy zagrzmiały nowe strzały i wśród huku poczęły pluskać po stawie. Były to granaty, szrapnele i kartacze...
    Nagle dziadunio Władysław chwycił się w pół i usiadł. Był niestety ranny odłamkiem granatu, ale zapewniał, że to nic nie jest, mówił, że to tylko błahe zadraśnięcie. - Major Parada zbliżył się ku mnie i z uśmiechem rzekł te słowa:
    - Ej! Jegomość! panie z Raju! zejdźta ze szkapy, bo widno służycie za cel tym psubratom i oni pragną cię posłać w czeluści wieczne...
    Znowu padły nowe strzały, rozprysły się naokół i padło na ziemię dwóch kosynierów, którzy pomagali synom i wnukom podnieść i przenieść z pod linii rannego ojca i dziadka i wśród jęku grzebało nogami.
    Nagle ustał huk armat, bo pluton porucznika Włodzimierza na nie z boku dziarsko cwałował, mając w tyle w odległości pewnej postępujący drugi pluton. Wobec tych ataków baterya nie miała zasłony ani w konnicy ni też w piechocie, ustąpiła szybko z pagórka i znikła chwilowo.
    Była to pełna tragizmu i rozpaczy chwila. Bohaterski starzec umierał wśród klęczących synów i wnuków tudzież kosynierów, przed którymi stał major Parada ze łzą w oku i pochylał sztandarem nad konającym bohaterem-patryotą. Obok dwaj ranni ciężko kosynierzy oddawali ostatnie tchnienie na ojczystej ziemi, którą tak bardzo chcieli oswobodzić. Dziadunio Władysław słabym, ale jeszcze wyraźnym głosem błogosławił synów, wnuków i cały batalion i zaklinał, by w zgodzie i łączności posłusznymi byli majorowi Paradzie, gdyż tylko przez zgodę i spójność wrócić mogą Ojczyźnie wolność, bo tylko ten sposób wytworzyć może olbrzymią siłę... Zacny starzec coraz bardziej tracił siły i bladł, głos słabł mu coraz więcej. Drżącą ręką szukać począł czegoś wokół szyi i wyciągnął na jedwabnym sznureczku zawieszony złoty krzyżyk i białego, srebrnego orła narodowego. Z drżeniem ucałował je, zakreślił nad otaczającymi go znak krzyża, pocałował nachylony sztandar. Długa, siwa broda oparła się o skrwawione piersi, na zsiniałych ustach ukazała się krwawa piana. Uniósł jeszcze ociężałe powieki, westchnął raz ostatni i zgasł a duch jego uleciał swobodnie nad tak brutalnie ciemiężoną i w dziki sposób nękaną ziemię ojczystą. Po chwilowem milczeniu porwał się wśród szeregów jęk, a jakiś wysmukły młodzieniec zawołał :
    — Jeszcze nie zginęła! — gdy za nią tacy bohaterowie umierają... Bracia pomścijmy ich razem wszyscy!. Naprzód!..
    — Hola — suchym głosem rzekł Parada ~ „pomódlmy się za nich i do tych świętych męczenników I za naszą, świętą wolność!,, pójdziemy w bój, by krwawej zemsty wziąć odwet!..
    Uklękli wszyscy na chwilę, szeptali słowa modlitwy, podczas gdy Parada nakrył swym sztandarem wszystkich trzech obok siebie leżących męczenników narodowej sprawy i stał przez chwile, pochylony nad nimi. Podniósł następnie sztandar, otarł kułakiem załzawione oczy i drgającym- głosem gromko zawołał:
    — Nuże ! teraz za mną chłopy ! i wy szlachta .. biegiem za mną.. A teraz spytajmy Matki Bożej, kula którego z nas położy!..
    Za mną!.. Społem i zgodą!
    Wstrząsnął szpadą i zaczął biedź szybko po wklęsłej roli ku bateryi, którą w tej chwili na przeciwległym pagórku ustawiono. W tej chwili huknęły armaty, nie wyrządziły jednak wśród naszych szeregów żadnej szkody. Kosynierzy na znak bowiem padli pokotem i uszli strzałów. Po małej chwili podnieśli się znowu i niby fala płynęli naprzód i biegli co tchu, raz jeszcze przypadli do ziemi w tej chwili, gdy po sterczących ich kosach oślizły się kartacze i nad nimi zagrały armaty.
    Zerwali się znowu i z żywiołowym wrzaskiem : — „Niech żyje Polska! Jezus, Marya! Śmierć. Moskalom"! — I jak huragan, rzucili się na bateryę. Szczęknęły kosy, a bohaterska odwaga kosynienierów takim strachem przejęła Moskali, że czeni; prędzej z dziewięcioma armatami rzucili się do ucieczki. Po karkach ich jechali dzielni nasi kosynierzy, zabrali trzy armaty i 32 żołnierzy moskiewskich życia pozbawili.
    Straszny był to widok! jęk konających Moskali mieszał się w jedno z okrzykiem kosynierów, u których widać było wzrok iskrzący, oczy krwią nabiegłe i piersi, niby miechy falujące. Ponuro wzrok swój kierowali na nieprzyjaciół i dzikie narzędzia carskiej zbrodni.
    Wśród kosynierów najzawziętszym był właśnie ów smukły młodzian, który w chwili skonu dziadunia zawołał: — „Jeszcze nie zginęła " — Był to Dowgiełło, a wraz z nim Jan Daraszkiewicz, obaj studenci, którzy pochodzili z litewskich oddziałów, jeden z pod pułkownika Bitisa, chłopa żmudzkiego, a drugi służył pod X. Mackiewiczem, ranni w tych oddziałach, po wyleczeniu się wstąpili do naszego. O pierwszym z nich mówił jeden z kosynierów, że jest „lotny i odważny jak orlątko, a odważny i krzepki jak lwiątko".
    Parada tymczasem zatknął tuż obok zdobytych armat swą chorągiew i szpadę, zbroczoną krwią nieprzyjacielską, poczem w te słowa do zebranych przemówił:
    — Widzita gdy kupą a w zgodzie wszystko łatwo, jak sanki po lodzie!
    A i oto na wojnie nie wszystkie kule trafiają... bo i chociaż zabraliśma tym siepaczom te trzy oto harmaciska, a przecież dzięki Bogu i tej Najświętszej Panience, naszej Królowej polskiej, ani jeden z nas przecie żywota nie pozbawion. A chociaż tam kilku z nas ma przedziurawioną skórę lub nieco naruszone gnaty, to się tam to wnet zrośnie prędko, też się o tem i zapomni tak, jak ja zapominam o mojej zadraśniętej nodze i o sukmanie, którą kilka kul przeszyło, bo to iście tak, jakby uszczypło jakie śwarne psisko. A nasz sztandar też wyniósł z tej zwycięskiej przeprawy dwie dziury od kul, jakie przezeń przeszły. Zawdy będę wam prawił, że nic nam nie zaszkodzi, gdy razem pójdziemy i gdy hasłem naszem zawsze będzie i na każdym kroku: „Społem i zgodą".
    — Podobało się — ciągnął dalej Parada —Bogu i Matce Najświętszej powołać do swej chwały tych trzech oto męczenników za naro¬
    dową sprawę, tośmy dla każdego z nich wzięli jedno srogie to harmacisko i za każdego z nich wzięliśmy srogi odwet po tuzinie i zszadkowaliśmy wroga, jak kapustę!.. albo na chwałę Jezusiczka! bo na każdy rok Bożego żywota jednego z nich posłaliśmy na tamten świat i basta!
    Tuż po za leżącymi pokotem trupami nieprzyjaciół spostrzegłem mego Wawrzka, siedzącego na ziemi i spoglądającego smutnym wzrokiem w dal.
    Przypadłem do niego i pytam'.
    — Wawrzek! tyś ranny?
    — Ba! żeby jeno ranny!.. ale te moskaliska !
    — Przy tych słowach ściśniętą pięścią groził w powietrzu.
    — Co tobie jest mój poczciwy chłopcze? czyś ty chory, może ranny?
    — Et proszę jegomości — rzecze Wawrzek — nic tak z tego wszystkiego, przebrzydłe Moskaliska poniszczyły mój strój piękny czerwony.
    — Tu posypały się z ust poczciwego chłopaka wiejskiego przezwiska w stronę sprawcy tak ciężkiej dla Wawrzka przykrości.
    — Panoczku mój, to zdaje się ten, co tu opodal leży, ale też poczęstowałem go porządnie, jednym zamachem kosiska rozpłatałem go wzdłuż jak wieprzka, na dwie połowy.
    — A więc co ci jest chłopcze? — pytałem ciągle w dalszym ciągu.
    — A niech no jegomość spojrzy jaką jamę wyszarpnął pod kolanem w prześlicznych spodniach!
    —i pokazał mi rzeczywiście miejsce, w którem by!y one rozszarpane tuż obok kolana, granat musnął je jedynie, nie powodując żadnej rany.
    — Co ty pleciesz — rzekłem — a jakby granat był zboczył nieco i strzaskał ci kolano?!
    — Ba, toby się ono zrosło, zagoiło wnetka i nikt by nie wiedział, ale ten strój przepiękny jak teraz sromotnie zeszpecony! — Uściskałem poczciwego parobczaka, który tak naiwnie zapatrywał się na całą sprawę.
    Bitwa pod Tyszowcami była przez nas wy¬graną i Moskale szybko znikli, a my, nie mając ładunków dla zdobytych armat, utopiliśmy je w stawie po poprzedniem spaleniu lawety wraz z kołami. W bitwie tej Paweł Parada zadziwiającą okazywał odwagę i roztropność; po spędzeniu bateryi z zajmowanego przez nią stanowiska po czterykroć nacierał na czele bitnych kosynierów, a pędzeni Moskale, wśród głosów błagalnych o pardon, czem prędzej znikali. I wszyscy byli tego zdania, że w tej potyczce złożył Parada dowody roztropnej a męskiej odwagi i że słusznie mu poprzednio godność majora nadaną została.
    Tu kilka nasuwa się refleksyi, skupiających się około tej kwestyi, dlaczego Rząd Narodowy nie dozwolił dzielnemu pułkownikowi Wierzbickiemu na tworzenie kilku albo kilkunastu batalionów kosynierów chłopskich, gdy myśl tę rzucił na ich własne żądanie po bitwie pod Polichna, a potem po Żyżynie. Może by czyn taki zaważył na szali powodzenia ogólnej sprawy.
    Po bitwie w dwóch dużych mogiłach pogrzebaliśmy poległych Moskali tych, których towarzysze nie zdołali unieść w bezpieczniejsze miejsce. Jak później dowiedzieliśmy się, Moskale uprowadzili ze sobą znaczniejszą ilość poległych, których zakopali w okolicy na ornej roli. Wzruszoną jej skutkiem tego powierzchnię tratowała przez czas pewien konnica, by ukryć mogiłę przed wzrokiem naszym, chociaż nie było ku temu żadnego powodu. W trzeciej mogile pochowaliśmy dwóch kosynierów a wraz z nimi i ukochanego dziadunia.
    Po haniebnej ucieczce nieprzyjaciela lekarz oddziału, Dr. Wróbel opatrzył starannie pozostałych pomiędzy nami kilku rannych Moskali i kilku naszych. Pierwszych, mimo że chcieli pozostać w szeregach, wysłaliśmy do Zamościa, naszych za kordon graniczny do Galicyi.
    Maszerowaliśmy dalej w głąb Hrubieszowskiego mimo tego, że w okolicy tej szlachta nieprzychylnie była usposobiona dla ruchu powstańczego, a uczyniliśmy to z tej przyczyny, by nie ściągnąć na siebie nieprzyjaciela, który prawdopodobnie jeszcze w większej sile byłby powrócił na miejsce starcia i porażki i wówczas do szczętu oddział byłby rozbity albo uległby zupełnemu rozprószeniu.
    Zwycięstwo pod Tyszowcami w pierwszej linii zdziałało hasło, które było dla nas przewodniem: „Społem i zgodą". Wyrazy te tworzyły dla nas naczelne wskazania zarówno taktyki, jak i strategii wojennej, by jak najśmielej nacierać na wroga, jak to czynić zwykł pułkownik Wierzbicki, naczelnik dowodzący prawem Powiślem i pułkownik Chmieliński z tamtej strony Wisły. I tu pod Tyszowcami, nacierając śmiało i żwawo, nie tylko przeraziliśmy nieprzyjaciela, który miał zbyt wygórowane pojęcie o naszych siłach, ale z drugiej strony, nieustannie postępując naprzód, wypieraliśmy go w tył, a bądź raniąc go celnymi strzałami, odbierając broń i ładunki, zniewalaliśmy go do cofania się, przyczem zabieranie rannych wielce im pochód utrudniało. Postępowanie tego rodzaju, co prawda, nastręczało wiele trudności, dla nas jednak bardzo było korzystne. Oddział Czerwińskiego w lesie pod Gorajem na 840 ochotników posiadał 300 strzelb myśliwskich przeróżnego systemu, 13 karabinów gwintowanych, dalekonośnych, które były powierzone celnie strzelającym, reszta uzbrojoną była w duże dzidy, okute żelaznymi braniakami.
    Po bitwie pod Tyszowcami zebraliśmy na pobojowisku 173 karabiny obok innej broni i jańczarek kozackich. Dziwić się nie należy, gdy kiedy w czasie boju na tyłach znajdujący się tzw. „pałkinierzy" biegli na wyścigi naprzód, aby po padłym rannym lub zabitym towarzyszu zabrać jego karabin albo strzelbę i zastąpić w ten sposób ustępującego rycerza wolności, nieraz też kilku biegło, jakby na wyścigi, po broń upragnioną. Zarówno, rzemieślnicy jak i włościanie wszędzie, gdzie tylko brali udział w wielkiem powstaniu narodowem, odznaczali się nadzwyczajnem posłuszeństwem, wielką odwagą i poświęceniem, a u niektórych podczas zasadzek zwłaszcza zauważyłem pewien nastrój graniczący z rozrzewnieniem. Moskale niezmiernie obawiali się chłopskiego powstania, które nie przyszło do skutku mimo, że ws'ród tych warstw czekano na tę chwilę z upragnieniem. I to był ten wielki błąd, jaki zabił powstanie, gdyż tylko gromadnym udziałem tych dwóch naszych najliczniejszych warstw społecznych, równouprawnionych i u obywateli onych drogą rozumnej oświaty możemy wywalczyć wolność naszej narodowej sprawie. Z tej też przyczyny najświętszym obowiązkiem każdego prawego Polaka jest jak najszerzej pojęta praca w rzeszach rzemieślniczych i włościańskich, chronienie ich przed wynarodawianiem, wszczepianie staropolskich cnót i zalet umysłu i serca. W ten sposób pojęta robota nie tylko na polu oświatowem, ale także i na ekonomicznem, podciągnięcie tych warstw do rzędu współobywateli, ochron je w przyszłości od niebezpieczeństw, jakie z wielu stron się piętrzą w dążeniu, by warstwy te po¬zbawić wiary i narodowości, a potem, gdy zniszczone zostaną te najważniejsze podstawy jestestwa całkiem je dla siebie pozyskać.
    Dla oswobodzenia ziem naszych iść winniśmy razem i karnie. We wszelkiej choćby najdrobniejszej pracy przyświecać nam winno to hasło, jakie przewodziło kosynierom Pawła Parady : „Społem i zgodą". Te hasła społeczeństwu naszemu a zwłaszcza młodzieży naszej przekazuję, ja stary Mierosławczyk i ostatni z jego przybocznych oficerów.
    Zapewniam, że w ten sposób pracując „Społem i zgodą", szanując dzieje nasze, pełne świetności, wiarę, mowę, cnoty i obyczaje odzyskamy naszą Ojczyznę tak, jak odzyskali Włosi, bo umieli karnie hołdować tym zasadom. Ten okrzyk zwycięski Pawła Parady, dzielnego chłopa kosyniera, jak piękne święcił w przeszłości naszej tryumfy, gdy na czele hufców zbrojnych szły dzielne króle nasze i potężne hetmany, niosąc szeroko po świecie sławę polskiego oręża.
    Weźmy zatem okrzyk Pawła Parady za hasło nasze, z posiewem myśli zdrowej idźmy w lud wiejski i rzeszę rzemieślniczą, pełni braterskiej miłości, a wówczas przy naszych przymiotach, gdy u obywateli my i równouprawnimy wszystkie warstwy, ziszczą się może słowa poety: „że je¬den tylko jeden cud, z polską szlachtą polski lud"!
    W końcu zwracam się do Was, kochany za¬stępie sokoli, na ziemi osiadły dalekiej od ojczystych rubieży. Lećcie chyżo w myśl wskazań chłopa Parady ku obywatelskim obowiązkom i najwznioślejszym celom, niby zaciężni szkoły podchorążych z Listopadowej nocy lub Mierosławczycy lub wreszcie młódź z Cuneo, liczniejsi i pełni zrozumienia sprawy, unikajcie błędów tamtych popełnionych, wyciągajcie myśl zdrową z rzeczy każdej, w bój, który oby był ostatnim!—... zwycięskim, a do tego trzeba przede wszystkiem hasła Pawła Parady:— Społem a zgodą! by udowodnić światu, że „Jeszcze Polska nie zginęła"!
Jan Nepomucen Rayski
Spolem i Zgodą
Karta z Powstania Styczniowego
Z rękopisu wydal i wstępem zaopatrzył Aleksander Medński

Nakladem Zarządu Głownego T.S.L
Drukiem W.Poturalskiego w Podgórzu
Krakow 1913
-