Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Wspomnienie o dziadku Janie Zajączkowskim

20.05.2008 11:39
[blok][imglewa]http://genealogia.okiem.pl/foto2/albums/userpics/10330/thumb_Jan_Zaj%B1czkowski_Oland_1917%7E0.jpgOjciec mojej Mamy, a mój dziadek, Jan Zajączkowski herbu Prawdzic (1875-1932), z wykształcenia inżynier mechanik (studia w Dorpacie), był zawodowym oficerem armii carskiej w randze kapitana marynarki. W roku 1905 brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej. Po słynnej bitwie morskiej pod Cuszimą, w której flota rosyjska poniosła druzgocącą klęskę, znalazł się w niewoli japońskiej. Jak opowiadał, jeńcy byli bardzo dobrze traktowani przez Japończyków i mieli całkowitą swobodę poruszania się, musieli tylko zaręczyć słowem honoru, że nie uciekną. W owych czasach nikomu nawet do głowy nie przychodziło, by oficer mógł słowa honoru nie dotrzymać! Po odzyskaniu wolności i powrocie do Europy dziadek wkrótce znów wyruszył, tym razem z żoną i dziećmi, na Daleki Wschód, do Błagowieszczeńska nad Amurem. Tam właśnie upłynęło, chyba szczęśliwie, kilka kolejnych lat ich życia.
Z lat tych moja Mama, która była wówczas jeszcze dzieckiem, zapamiętała m.in. Chińczyków z tradycyjnymi warkoczykami, którzy przechodzili przez rzekę na rosyjską stronę oferując swoje przedziwne towary, czasem aż lepkie od brudu, a także dramatyczne chwile, gdy pewnego razu dom został otoczony przez Hunhuzów, a dziadek, jego ordynans, kucharz i stangret, każdy w innym oknie, odpierali atak strzelając z rewolwerów. Hunhuzi to tamtejsze na pół dzikie bandy rozbójnicze.
W domu dziadków zawsze były jakieś zwierzęta - ogromny bernardyn imieniem Ralf podobno uratował życie babci sprowadzając pomoc, kiedy w czasie burzy śnieżnej utknęła w zaspie i prawie zamarzła na śmierć - mrozy dochodziły tam do 40 stopni! Były też dwa osły o oryginalnych imionach: Safanduła i Fajtłapa!
W Błagowieszczeńsku rodzina powiększyła się o piąte i szóste dziecko – Jana, który przyszedł na świat w roku 1910 i Henryka, urodzonego w roku 1912. Dziadek, który był z natury człowiekiem pogodnym i wesołym, zwykł był w owym czasie zabawiać starsze dzieci, tj. Tadzia, Jurka i Wandzię (moją Mamę), niekończącymi się opowieściami o różnych swoich przygodach, na przykład o tym, jak po zatonięciu okrętu przebywał, żywiąc się korzonkami, na bezludnej wyspie. Jeśli dobrze pamiętam, dochodziło tam nawet do jakichś praktyk ludożerczych! Co ciekawe, w tych barwnych i pobudzających dziecięcą wyobraźnię opowiadaniach tkwiło zazwyczaj jakieś ziarno prawdy! Całkowicie zmyślone były natomiast bajki – trzeba przyznać, że niebanalne. Jedna z nich zaczynała się tak: „Byli sobie dwa chłopczyki – Kwek i Mek. Ojciec ich zajmował się rąbaniem drew, a matka – wypruwaniem znaków z cudzych chusteczek…”!
Moja Mama, która chyba nie uczęszczała wówczas do żadnej szkoły, gdyż takowej po prostu nie było, opanowała mimo to bardzo szybko sztukę czytania. W kręgu jej lektur znalazła się niebawem przede wszystkim rosyjska klasyka: Gogol, Turgieniew, a zwłaszcza - Lermontow, który na zawsze pozostał dla niej największą literacką miłością - mając lat niewiele ponad dziesięć znała już całą jego twórczość, w znacznej części - na pamięć! W dobie telewizji takie zafascynowanie poezją romantyczną trudno sobie nawet wyobrazić! Zresztą chyba i wówczas Mama była pewnym wyjątkiem.
W Błagowieszczeńsku były, chyba dwie, przywiezione z Polski służące: Bronka, o której jeszcze wspomnę, i druga, której imienia nie pamiętam, a która wyszła tam za mąż i już nie powróciła do Europy. Oryginalny był prezent, jaki otrzymała od narzeczonego: liczący chyba kilkadziesiąt sztuk komplet szylkretowych grzebieni, różnego kształtu i wielkości! Oczywiście ów narzeczony, prosty żołnierz, zapewne Polak lub Rosjanin, uzyskał przedtem zgodę chlebodawców, oświadczając się o rękę wybranki.
Po powrocie z Syberii rodzina przebywała – chyba niedługo – w Petersburgu. Mieszkali przy Newskim Prospekcie, a Mama miała okazję widzieć na własne oczy przejeżdżającego powozem Mikołaja II. Kolejnym miejscem ich pobytu była Finlandia, miasta Helsingfors i Abo (tu urodziło się najmłodsze, siódme z kolei dziecko – Irena), następnie zatrzymali się – już na dłużej - na wyspie Oland, gdzie dziadek był zastępcą komendanta garnizonu. Mama mówiła wtedy płynnie po szwedzku i była zaprzyjaźniona z córkami miejscowego pastora, o typowo skandynawskich imionach: Greta i Svea.
Wydarzeniem, które szczególnie mocno utkwiło w jej pamięci, była przedwczesna, spowodowana chorobą serca śmierć służącej Bronki, bardzo zżytej z rodziną, zwłaszcza z dziećmi, jeszcze od czasów ich pobytu na Syberii. Podobno konie zaprzężone do bryczki, jakby wyczuwając, że w domu jest osoba zmarła, stanęły dęba i nie chciały przejechać obok ganku.
Mama wspominała też wizyty zaprzyjaźnionych z dziadkiem oficerów, którzy przyjeżdżali na koniach – wytworni, o nienagannych manierach, w białych rękawiczkach! Miejscowość nazywała się Mariehamn. Kiedy w roku 1918-tym i tam dotarła niszcząca fala rewolucji bolszewickiej, dziadek, który zawsze był bardzo dobry dla swoich podkomendnych, uniknął, na szczęście, losu wielu innych oficerów, którzy zostali wówczas zamordowani, i powrócił, wraz z żoną i młodszymi dziećmi, do Polski. Tak zakończyła się – nie tylko zresztą w ich życiu – la belle epoque!
Dwaj starsi bracia Mamy, Tadeusz i Jerzy, którzy byli w tym czasie w petersburskim korpusie kadetów, znaleźli się, można powiedzieć, w samym oku cyklonu. Z ogarniętej pożogą Rosji udało im się wydostać po wielu zabawnych niekiedy perypetiach. Na przykład Tadeusz, nie mając ku temu najmniejszego przygotowania, dał podobno – i to z sukcesem - recital arii operowych dla proletariackiej publiczności, zgromadzonej, a raczej zagnanej na „koncert” przez bolszewickich komisarzy. Do Polski dotarli dopiero w roku 1921 via Konstantynopol. Dodam, że moja Mama miała się kształcić w instytucie dla szlachetnie urodzonych panien (Instytut Błogorodnych Diewic) i gdyby nie wybuch rewolucji, zostałaby zapewne absolwentką tego szacownego zakładu naukowego.
Po powrocie do Polski rodzina mieszkała przez pewien czas w Warszawie, przy ul. Belwederskiej. Wuj Jan Zajączkowski pamiętał, że ich sąsiadem był wtedy późniejszy minister Walerian Sławoj Składkowski, który miał syna w tym samym wieku, co wuj. Sytuacja materialna była wówczas nader trudna i aby przetrwać, wyzbywano się niekiedy co wartościowszych rzeczy. Podobnie działo się w wielu innych rodzinach, które powracając z Rosji, często bez grosza przy duszy, musiały budować swoją egzystencję w niepodległej Polsce od zera. Jeszcze po latach wspominano z uśmiechem, jak to „Henryś sprzedawał Matkę Boską” – Henryś to jeden z synów Eugeniusza Eysymonta, a ów święty obraz był zapewne jedną z ostatnich rzeczy, jakie udało się spieniężyć!
Te wszystkie trudności codziennego bytowania w niewielkim tylko stopniu mąciły radosną i pełną nadziei na przyszłość atmosferę, jaka panowała w społeczeństwie po odzyskaniu niepodległości w roku 1918. Wspomnę tylko, że moja Mama, która w zasadzie nigdy nie lubiła tak zwanych kobiecych robótek, w drodze powrotnej do Polski własnoręcznie haftowała na płótnie – na fali owych patriotycznych uniesień - Orła Białego!
W roku 1920-tym dziadek wziął udział jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Kilka ostatnich lat życia spędził w Ostrołęce, gdzie pracował jako nauczyciel w Szkole Rzemiosł. Osoba taka jak mój dziadek, przybywająca z „wielkiego świata”, nie mogła pozostać niezauważona w małym prowincjonalnym miasteczku, jakim była przedwojenna Ostrołęka. Jego towarzyskie talenty sprawiły, że cieszył się tam dużą popularnością, a nawet autorytetem. Kiedy zmarł w roku 1932, pogrzeb miał bardzo uroczysty charakter.
Lata dwudzieste nie były jednak niestety szczęśliwym okresem w życiu rodziny, która – nim osiadła pod koniec dekady we wspomnianej Ostrołęce, gdzie jej byt nieco się poprawił - musiała nieustannie borykać się z kłopotami materialnymi, repatriując się bowiem w roku 1918 do Polski, utraciła podstawę egzystencji, jaką stanowiły przedtem całkiem niezłe oficerskie apanaże dziadka.
Nie zabrakło i większych zmartwień: głębokim cieniem na życiu całej rodziny położyła się ciężka choroba i śmierć w roku 1926-tym ukochanego syna babci, Jurka, który w wieku 23 lat zmarł na gruźlicę. To tragiczne wydarzenie miało miejsce w Poznaniu, który był kolejnym, po Warszawie, a jeszcze przed Ostrołęką, etapem w peregrynacjach rodziny. Dla mojej Mamy pozostało ono na zawsze bolesnym wspomnieniem. Jurek był dzieckiem bardzo udanym – był chyba najprzystojniejszy z braci, a co ważniejsze, odznaczał się dużą, jak na swój młody wiek, dojrzałością. Cechował go podobno wrodzony arystokratyzm, odziedziczony być może w genach, wraz z urodą, po francuskich przodkach. Moja babcia do końca swego życia, nawet w niemieckim obozie pracy, nosiła kameę z podobizną zmarłego syna.
W latach trzydziestych babcia, już jako wdowa, nadal mieszkała w Ostrołęce, mając przy sobie dwoje najmłodszych dzieci, Henryka i Irenę. Starsze (Tadeusz i Gustaw) zdążyły się usamodzielnić, a nawet założyć własne rodziny. Choć otrzymywana po mężu niewielka renta z trudem starczała na skromne utrzymanie, ciesząca się szacunkiem „pani profesorowa” nadal zajmowała w lokalnej społeczności wysoką pozycję i nie tylko we własnym mniemaniu, ale i w oczach otoczenia uchodziła niemal za „dziedziczkę”, sprawującą swego rodzaju patronat nad zbierającymi się u niej w kuchni kobietami, przeważnie prostymi, a tak prostodusznymi, że kiedy radio transmitowało z Częstochowy bicie kościelnych dzwonów, klękały na kuchennej podłodze, przejęte nabożną czcią!
Cofnę się teraz w czasie do lat 80-tych XIX wieku. Kilkunastoletni Jan Zajączkowski przyjeżdżał wówczas na wakacje do Miniewicz na Grodzieńszczyźnie. Majątek ten należał do wujostwa Kamieńskich – Jana i Leonii z Suzinów. Jak wiadomo, właśnie w miniewickim dworze, położonym malowniczo nad brzegiem Niemna, spędzała letnie miesiące i pisała swą nadniemeńską epopeję Orzeszkowa. Siostra dziadka, Katarzyna Rogowska, opowiadała mi m. in., jak pewnego razu jej swawolny brat Janek zjawił się przed Orzeszkową przebrany za starego Żyda (inspiracja – „Meir Ezofowicz”!), a ta - ku uciesze zebranych - nie poznała się na mistyfikacji, wdając się z rzekomym Żydem w poważną rozmowę. Podobno autorka „Nad Niemnem”, która własnych dzieci nie miała, tak była oczarowana żywą inteligencją chłopca, że chciała go nawet usynowić!
A oto jak swojego wuja Jana Zajączkowskiego zapamiętała Janina z Rafalskich Warnecka - przytoczę fragment jej wspomnień: „Nadchodził rok 1914-ty. W lecie brat Bronek został już wyprawiony do stryjostwa do Łomży, ojciec pojechał służbowo do Londynu w sprawie filtrów pospiesznych, my reszta spędzaliśmy wakacje nad Bałtykiem w renomowanym kąpielisku Połąga. Bardzo blisko w porcie Aleksandra III mieszkał z rodziną kochany mój wuj Jan Zajączkowski, kwintesencja wdzięku i talentów, inżynier marynarz, ongi po Port Arturze jeniec japoński. Któregoś dnia przegrywaliśmy na cztery ręce jakieś stare albumy kawałków salonowych. W pewnym momencie wujaszkowi przestał się podobać dźwięk klawisza „cis”. Nie namyślając się długo rozebrał bebechy pianina, ale na złożenie z powrotem zabrakło energii, wolał ze mną popływać. Kąpaliśmy się w naszych śmiesznych kostiumach i było bosko. – Nagle gruchnęła hiobowa wieść – wojna!”
Powracając jeszcze do siedmiorga dzieci moich dziadków, wymienię, gwoli ścisłości, wszystkie z imienia. A więc: Tadeusz ur. 1900 Lwów; Jerzy ur. 1903 Jenakiewo; Wanda ur. 1905 Połtawa; Gustaw ur. 1907 Mińsk Mazowiecki; Jan ur. 1910 Błagowieszczeńsk; Henryk ur. 1912 Błagowieszczeńsk; Irena ur. 1917 Abo.
Dodam ponadto, że małego Gustawa, który urodził się na krótko przed wyjazdem rodziny na Daleki Wschód, pozostawiono na kilka lat pod opieką babki w Mińsku Mazowieckim, nie chcąc go narażać na trudy tak dalekiej podróży. Być może na tej decyzji zaważyło też stanowisko babki, Marii Gustawy z Suzinów Zajączkowskiej, która miała, jak się wydaje, dość apodyktyczny charakter. Chyba jednak nie była to decyzja trafna, bo kiedy po latach powrócili z Syberii i Gustaw po raz pierwszy zobaczył swoją matkę, zupełnie mu nie znaną, zwracał się do niej per „proszę pani” i do końca życia zachował żal o to, że go wówczas pozostawiła.
Co do mojej prababki Marii Gustawy z Suzinów Zajączkowskiej, tzw. „cioci Guci”, która choć była żoną carskiego pułkownika, prowadziła nielegalną działalność socjalistyczną, to zachowała się anegdota, że kiedy przewoziła „bibułę” i groziła jej rewizja osobista, nie tracąc pewności siebie zwracała się do funkcjonariuszy Ochrany: „To bezczelność! Rewidować mnie, pułkownikową!! Paszli won!” Zmarła na statku, powracając z Ameryki po śmierci swego pasierba Antoniego Zajączkowskiego.
Chyba z czasów socjalistycznej działalności „cioci Guci”, a potem jej córki Katarzyny Heleny Rogowskiej, datuje się znajomość naszej rodziny z Józefem Piłsudskim. Jak mi opowiadano, będąc któregoś razu u moich dziadków, zadał kilkuletniemu wówczas Tadeuszowi, starszemu bratu Mamy, sakramentalne pytanie: „kim chciałbyś zostać, kiedy dorośniesz?”, a ten odpowiedział: „królem Polski”. Piłsudski uśmiechnął się i skomentował: „o, to robisz mi konkurencję!” A był to dopiero rok może 1903-4! W trzydzieści lat później tenże Piłsudski zabierał w Sulejówku na spacer małe córeczki Tadeusza Zajączkowskiego (w Sulejówku mieli willę wujostwo Bronisław i Józefa Jabłkowscy).
Henryk Szymon Wąsowski