Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Wspomnienia gen. Kazimierza Pławskiego.

8.03.2010 00:00
Poniżej publikuję pierwszą część wspomnień generała Kazimierza Pławskiego, przepisanego przez Jacka Łowińskiego. Mam nadzieję otrzymać drugą część za jakiś czas.
Aby przybliżyć postać generała, oto jego krótka notka biograficzna:

"Kazimierz Fryderyk Pławski, inżynier (ur. 5 marca 1877 w Jedwabnie, zm. 12 listopada 1969 w Warszawie) – generał dywizji Ludowego Wojska Polskiego, generał brygady Wojska Polskiego, pułkownik rosyjskiej artylerii.

Kształcił się w Korpusie Kadetów w Moskwie. Od 1898 oficer zawodowy rosyjskiej artylerii. W 1905 w stopniu kapitana ukończył Akademię Artylerii w Petersburgu. W stopniu pułkownika w l. 1914 - 1917 walczył na froncie austriackim i niemieckim, ostatnio jako pomocnik szefa artylerii frontu. Od listopada 1917 - lutego 1918 dowódca I Brygady Artylerii i inspektor artylerii w I Korpusie Polskim na Wschodzie (w Rosji), odcięty od Korpusu w czasie walk.

Od listopada 1918 w Wojsku Polskim, do stycznia 1919 pomocnik szefa Departamentu Artylerii Ministerstwa Spraw Wojskowych (MSWoj.), styczeń - marzec 1919 pomocnik kierownika MSWoj., marzec - maj 1919 oficer do specjalnych zleceń MSWoj., , maj - listopad 1919 inspektor artylerii III Korpusu Polskiego na Wschodzie (w Rosji). generał brygady z 1 czerwca 1919.. grudzień 1919 - marzec 1920 w Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu., marzec - październik 1920 dowódca II brygady Artylerii, październik 1920 - grudzień 1921 na kursach dla wyższych dowódców, wykładowca i dyrektor nauk. Grudzień 1921 - listopad 1922 szef Wydziału Artylerii Departamentu III MSWoj., listopad 1922 - kwiecień 1924 zastępca szefa Departamentu Artylerii i Uzbrojenia MSWoj., kwiecień 1924 - październik 1926 szef Departamentu Artylerii MSWoj.. Październik 1926 - marzec 1927 w dyspozycji MSWoj..

Od 17 marca 1927 w stanie spoczynku. Osiadł w Warszawie. W sierpniu 1939 powołany do MSWoj., pozostał bez przydziału.

W 1945 zgłosił się do służby w Ludowym Wojsku Polskim i został wyznaczony na szefa Departamentu Uzbrojenia Ministerstwa Obrony Narodowej. W 1947 w stanie spoczynku. Do 1949 pracował w Wojskowej Akademii Technicznej i w Instytucie Mechaniki w Warszawie."
-------------------------------------------------------------------------------------------------------

gen. dyw. inż. KAZIMIERZ Fryderyk Pławski
Wspomnienia z lat 1877-1969
Pamiętnik
„To co pozostało w Pamięci”
K. Pławski
(rozpoczęto 6 lipca 1960 r.)

Niejednokrotnie zwracano się do mnie, bym opisał swoje przeżycia w ciągu 83 lat mojej ziemskiej podróży. Lecz zawsze coś stawało na przeszkodzie. Obecnie opisuję różne okoliczności mego życia, które pozostały mi w pamięci.
Urodziłem się dn. 5 marca 1877 r. w małym miasteczku Jedwabno, ziemi łomżyńskiej, ojciec mój był majorem Białozierskiego pułku piechoty rosyjskiej w tym czasie kiedy Polska była częścią carskiej Rosji i nosiła oficjalną nazwę „Kraj przywiślański” i była rządzona przez generał-gubernatora. Z mego dzieciństwa przypominam sobie między innymi, że miałem bardzo dobrą nianię, która często brała mnie na ręce i chodziła ze mną do swych rodziców, mieszkających w pobliskiej wsi; przypominam sobie że przy każdej takiej wizycie wymieniałem swoją bułeczkę na razowy chleb, który mi lepiej smakował u rodziców mojej piastunki, chłopów mieszkających bardzo blisko miasteczka. Po skończeniu wojny Rosyjsko-Tureckiej, ojciec mój wrócił do Jedwabna, lecz po paru latach umarł. Została matka, która była córką znanego w tym czasie aptekarza Szwarce we Włocławku. Z pogrzebu ojca pozostał w pamięci tylko jeden fakt: była zima, był duży mróz i kiedy kondukt pogrzebowy przechodził mimo okna, na którym ja siedziałem, orkiestra pułkowa nie mogła grać, co mnie bardzo zdziwiło, a przyczyną tego był silny mróz i wargi muzykantów przymarzały do munsztuków instrumentów dętych.
Po śmierci ojca, matka moja Jadwiga, zabrała mnie i młodszą ode mnie siostrę Czesławę do Włocławka. Z tej podróży pozostał mi w pamięci jeden fakt, a mianowicie przejazd przez most Pontonowy z Pragi do Warszawy, który został swego czasu zastąpiony przez most Kierbedzia. Pamiętam tylko że z tego mostu trzeba było bardzo powoli wdrapywać się na górę przez krętą ulice, która wychodziła na „Krakowskie Przedmieście”; w pobliżu kościoła Św. Anny. Potem już pociągiem „Kolei Wiedeńskiej” (dworzec której stał na rogu Alei Jerozolimskiej i Marszałkowskiej) dojechaliśmy do Włocławka. Dziadek wynajął i kompletnie umeblował mieszkanie dla matki. Siostra moja wkrótce umarła i pochowana została na cmentarzyku we Włocławku; cmentarz wtenczas był w śródmieściu miasta. Matka zaczęła chorować, widocznie nie mogła odpowiednio zająć się moim wychowaniem, i dziadek zabrał mnie do siebie. Wtenczas dopiero zaczął się dla mnie piękny okres mego dzieciństwa. Dziad był bardzo cierpliwym pedagogiem, zwrócił uwagę na moje zdolności do rysowania i do matematyki. Bardzo prędko nauczył mnie języka nienieckiego. Pamiętam jak co wieczór, po pracy, przychodził do domu i zmuszał mnie do rozmowy po niemiecku; oczywiście odpowiadałem jak umiałem: na przykład mówiłem – bitte szklankę wasser -; ale dalej szło coraz lepiej i mając 8 lat mówiłem poprawnie po niemiecku, ta znajomość obcego języka, jak będzie widać dalej, odegrała bardzo ważną rolę w moim życiu. We Włocławku w tym okresie było prywatne tak zwane progimnazjum profesora Kornackiego; prócz tego we Włocławku była szkoła realna w której dyrektorem był Rosjanin Papon, inspektorem niejaki pan Mazurkiewicz – Ukrainiec, niemieckiego języka uczył Rosjanin, a polski język wykładał Niemiec, jednym słowem była to szkoła „rusyfikacyjna”. Lecz niestety po niedługim czasie dziad zabrał mnie ze szkoły Kornackiego. Przyczyną tego był bardzo przykry dla mnie incydent. Podczas nauki religii prowadzonej przez młodego księdza, nie pamiętam z jakiego powodu, ten ksiądz uderzył mnie po ręku tak zwaną kantoczką (linijka o przekroju kwadratowym) i rozciął mi dwa palce do krwi; pamiętam że dziad natychmiast poszedł do dyrektora Kornackiego i zabrał mnie do domu i już do tej szkoły nie wróciłem, a przychodził do domu uczeń ze starszej klasy szkoły realnej i dawał mi lekcje prywatne. Nie było więc innej rady jak wstąpienie z czasem do rządowej szkoły realnej. W międzyczasie druga córka dziada Paulina, po śmierci swego męża rotmistrza armii rosyjskiej Pieluchowa, też wróciła do Włocławka i przywiozła ze sobą siedmioro swoich dzieci. Dziad też pomógł jej się urządzić we Włocławku, leczy by jej nieco ulżyć, jedną z jej córek wziął do siebie i nadal opiekował się mną i jej córką Lubą. Dziad zauważył pewne moje zdolności do nauk ścisłych i zawsze mówił, że jak tylko przyjdzie czas odda mnie do niemieckiej szkoły technicznej, t. zwanego „Technikum Mitwajda” w Niemczech, lecz niestety ten jego projekt nie został wykonany. Dziad zaczął chorować na serce, nie mógł dalej prowadzić aptekę, sprzedał ją swemu prowizorowi i dalej żył ze swego uciułanego kapitału, rozproszonego na hipotekach domów lub zakładów swych dłużników. Musiały to być spore sumy, gdyż procenty wystarczały jemu na życie i na pomoc swym dwóm owdowiałym córkom. Kiedy ukończyłem 11 lat wstąpiłem do szkoły realnej we Włocławku, gdzie do trzeciej klasy włącznie byłem pierwszym uczniem i przechodziłem z klasy do klasy z nagrodami. Jednym z najsympatyczniejszych nauczycieli był wykładowca matematyki Liszka. a także i nauczyciel języka polskiego był bardzo sympatyczny, jak już wspomniałem, Niemiec Kenel. Miałem także bardzo sympatycznego księdza, który dbał o nasze wychowanie religijne; w tym czasie zostałem bierzmowany imieniem Bolesław (było to imię mego ojca) przy chrzcie świętym już miałem dwa imiona: Kazimierz, Fryderyk (to ostatnie nadane mi było swego czasy na cześć dziada). W r. 1890 umarł dziad. Babka z córką Anielą wyjechały do swego rodzinnego kraju, a ja przeniosłem się do swej ciotki Pauliny. Przed śmiercią dziad w testamencie zapisał mi 5000 rubli, a opiekunem moim, do mej pełnoletniości, wyznaczony przez niego, został pan Ludwik Bauer, znany i ceniony obywatel Włocławka, dyrektor banku wzajemnego kredytu. Ciotka Paulina, która jak już wspomniałem, przez dłuższy czas mieszkała w Rosji, zaproponowała mi bym wstąpił do któregoś z Korpusów Kadetów, gdzie jako syn zmarłego majora armii Rosyjskiej, miałem prawo na bezpłatne wychowanie i kształcenie. Pojechałem więc z ciotką do Moskwy na egzamin do 4-go Moskiewskiego Korpusu Kadetów. Zdałem wstępny egzamin do 4-ej klasy i zostałem przyjęty do tej uczelni. Przy oględzinach lekarskich okazało się, że jestem słabego zdrowia i lekarz Dr Lepieszyński długo kiwał głową, czy warto mnie przyjąć do Korpusu Kadetów, lecz na szczęście dyrektor korpusu generał Chotjińcew, po przejrzeniu moich stopni otrzymanych na egzaminie wstępnym zdecydował że należy mnie przyjąć do Korpusu Kadetów. A więc zostałem przyjęty do 4-ej klasy i zacząłem tam swą karierę wojskową. Pierwszy rok mojego pobytu w korpusie był dla mnie bardzo ciężki. Byłem słaby fizycznie, więc nie jednego tumaka odebrałem od swych nowych kolegów. Uczyłem się bardzo dobrze, byłem pierwszym uczniem w swej klasie, lecz z powodu małej siły fizycznej czułem się źle. Zacząłem więc pracować nar powiększeniem swego rozwoju fizycznego. Co dzień wstawałem o ½ godziny wcześniej i uprawiałem gimnastykę na przyrządach w tak zwanym „gimnasticzeskim gorodkie” czyli inaczej mówiąc Sali gimnastycznej zaopatrzonej w przyrządy dla gimnastyki. Co wieczór, kiedy moi koledzy już spali szedłem znowu na ½ godziny na gimnastykę. Rezultaty niedługo kazały na siebie czekać. Po roku, już żaden z kolegów nie mógł mnie uderzyć bezkarnie. Zdobyłem sobie popularność w klasie. Wychowawca klasy zwróciło uwagę na moje zdolności do nauki i często prosił mnie bym pomagał słabszym kolegom w nauce. To podniosło mój autorytet w klasie i od tego czasu czułem się bardzo dobrze. Na jednej ławce ze mną siedział niejaki Dymitr Kolokolcow, syn bardzo bogatego właściciela majątku w guberni Riazańskiej, bardzo slaby uczeń, któremu dużo pomagałem przy odrabianiu lekcji. Co tydzień miałem prawo wyjścia na miasto i zawsze byłem bardzo gościnnie przyjmowany przez rodziców Kolokolcowa, którzy mieli własną willę na ulicy Powarskiej (powar po polsku kucharz) w arystokratycznej dzielnicy Moskwy. Bardzo dobrego księdza Bobziewicza mieliśmy dla nauki religii. Podręcznik katechizmu był w języku rosyjskim, lecz nasz ksiądz zawsze dawał nam katolikom, katechizm w języku polskim, który podczas nauki religii leżał pod ksiązką w języku rosyjskim. Podczas tej nauki, jeden z nas stał przy drzwiach do korytarza by pilnować czy nie idzie inspektor klasowy generał Gutor, który miał zwyczaj kontrolować czy czasem nasz ksiądz nie uczy nas po polsku. Wtenczas znowu tekst rosyjski leżał na górze. Tutaj muszę wspomnąć że cały nasz personel t. znaczy dyrektor, inspektor, wychowawcy i nauczyciele mieszkali w gmachu korpusu. Często przy odrabianiu lekcji, przychodzili do nas wykładowcy i pomagali uczniom w odrabianiu lekcji. Moim wychowawcą był pułkownik Stromistow, bardzo dobry i sympatyczny człowiek.
Jedna z kompanii korpusu, składająca się z chłopców klas 4, 5, 6 i 7mej nazywała się „strojewaja rota” (rota po polsku – kompania) i po ukończeniu roku szkolnego, w pierwszych dniach maja wychodziła do obozu w Kołomnie (pod Moskwą) na jeden miesiąc, wtenczas kiedy młodsze klasy ma ferje letnie jechały do domu rodziców. Obóz ten był w pobliżu Moskwy na rzeką Moskwą, gdzie były zbudowane odpowiednie baraki i inne budynki gospodarcze. Tam odbywały się ćwiczenia wojskowe i przede wszystkim nauka pływania. Karabiny mieliśmy stare „Berdana”, a dopiero w roku 1897 otrzymaliśmy nowe karabiny „Mosina”, które dotychczas pozostały (z niewielkimi zmianami) na uzbrojeniu piechoty rosyjskiej, no i oczywiście piechoty polskiej (zamiast karabinów Mausera, w które była uzbrojona piechota polska od 1926 roku). Co niedziela nasza kompania z muzyką (orkiestra składała się z kadetów, kapelmistrzem był kolega Jabłonowski) maszerowała do pobliskiej miejscowości w której przeważnie mieszkali latem mieszkańcy stolicy i tam odbywały się tańce, na otwartym powietrzu z pięknymi Moskwiczankami. Po odbyciu tego ćwiczebnego obozu zaczynały się dla nas prawdziwe ferje, które mogliśmy spędzać w Polsce. Tutaj muszę wspomnąć że w czasie mego pobytu w Korpusie udało mi się nawiązać korespondencję z członkami rodziny Pławskich. Okazało się że dwóch braci mojego ojca Czesław i Michał byli pułkownikami, jeden w artylerii w Białymstoku, a drugi w piechocie w Łomży (w tym samym pułku w którym kiedyś służył mój ojciec). Pierwsze moje wakacje spędziłem we Włocławku, a już w starszych klasach przeważnie u stryja Michała, który był komendantem t. zw. stacji sanitarnej w Ciechocinku.
Były to czasy kiedy Ciechocinek jako miejscowość kuracyjna, był przeznaczony dla leczenia reumatyzmu, był rozsadnikiem tej choroby, gdyż nieosuszone błota wcale nie pomagały przy leczeniu tej choroby. Pamiętam że park w Ciechocinku był wtenczas bardzo wilgotny, co raz odczuwałem na sobie; przesiadując często na koncertach w parku w kamaszkach, zacząłem odczuwać bóle w nogach. Doktor powiedział mi żebym chodził do parku tylko w wysokich butach, to te bóle się skończą i miał rację – to pomogło. Jeden rok wakacje spędziłem u stryja Michała w obozie pułkowym pod Małkinią, gdzie nauczyłem się wędkarstwa, bo i stryj był wielkim amatorem tego sportu. Raz kąpiąc się w Bugu p mało co nie utonąłem. Nad rzeką zwykle łapałem ryby z ordynansem stryja. Pewnego dnia odesłałem ordynansa, a tam zabrałem się do kąpieli. Wiedziałem że Bug ma wiry, ale pływałem nieźle, więc bez obawy wszedłem do wody. Sprawa od miejsca kąpieli był bród gdzie stado krów przechodziło przez rzekę, naraz napadły mnie t. zw. „Końskie muchy”, instynktownie rzuciłem się w lewo i wpadłem w wir, który, wyrzucał mnie dwukrotnie ale na szczęście przy trzecim wyrzuceniu, zdążyłem uchwycić się zwieszających nad wodą gałęzi przybrzeżnego drzewa i w ten sposób się uratowałem. Widocznie musiałem już krzyczeć „ratunku” gdyż jakiś rybak siedzący niedaleko na łódce już podjechał do mnie i pomógł mi wyleźć z wody. Przy ukończeniu Korpusu Kadetów otrzymałem stopień kaprala, co odgrywało wtenczas pewną rolę przy wyborze wakansów do szkół wojskowych. Wybrałem szkołę inżynieryjną w Petersburgu. 1 września 1895 r. zameldowałem się w szkole (Wojenno inżynierskie ucziliszcze – tak brzmiała ta nazwa w języku rosyjskim), i zacząłem uczęszczać na lekcjach, lecz po kilku dniach, zawołał mnie dyrektor tej szkoły i powiedział mi że niestety ja nie mogę pozostać w tej szkole gdyż t. zwanych „wakacji katolickich” szkoła już nie ma. Wtenczas poprosiłem żeby on mnie odesłał do szkoły artyleryjskiej, lecz on sam nie ma prawa tego zrobić, a może tylko odesłać mnie do szkoły piechoty, a jedyną taką szkołą w Petersburgu była szkoła piechoty imienia imperatora Pawła (po rosyjsku nazywała się Pawłowskoje ucziliszcze) i była znana jako sroga. Na szczęście przypomniałem sobie że jeden z kolegów mego ojca, pułkownik Fiodorow, służył w Głównym sztabie armii rosyjskiej w Petersburgu. Napisałem do niego list, a sam pojechałem do szkoły Pawłowskiej. Okazało się że taki sam los spotkał mego kolegę taż „katolika” Michała Godlewskiego. Obydwóch nas naczelnik szkoły inżynieryjnej odesłał więc do wyżej wspomnianej szkoły piechoty. Kiedy myśmy zameldowali się do szkoły piechoty, gdzie przyjął nas dowódca batalionu pułkownik Nikonow, powiedziano nam że to chyba nieporozumienie, gdyż mieliśmy wysoką lokatę przy wyborze szkoły, ale nic na to nie można poradzić i musimy w tej szkole pozostać. Przesiedziałem w tej szkole piechoty około dwóch tygodni, kiedy pewnego dnia zostaliśmy wezwani do dowódcy batalionu, który oznajmił nam że zostaliśmy przeniesieni do szkoły artyleryjskiej (Mikołajewskoje artilerskoje ucziliszcze) i mamy natychmiast się tam zameldować. Naczelnikiem szkoły artylerii był generał Demjanienków, był on według tamtejszych pojęć „liberałem”. Pierwszego dnia pobytu w tej szkole generał, który miał zwyczaj, podczas zbiórki, przemawiać do junkrów, kazał nam obydwóm wyjść przed front i przedstawił nas naszym nowym kolegom jako dobrych uczni, których on wyciągnął z piechoty. Szkoła Michałowska wtenczas była jedyną szkołą artyleryjską i miała trzy kursy i po ukończeniu pierwszych dwóch kursów można było zostać podporucznikiem, lecz był i trzeci kurs t.zw. „dopełniający” na który można było się dostać tylko lepszym uczniom, przy czym, tym którzy pozostali nadal w _______ zaliczano ten 3 rok jako pierwszy rok w stopniu oficerskim; ten dodatkowy kurs miał specjalny program który przygotowywał junkrów do dalszego wstępu do Artyleryjskiej Akademii t. j. uczelni wyższej. Ja pozostałem na ten trzeci kurs. Pośród kolegów tego kursu było dwóch wielkich książąt t. j. brat cesarza Mikołaja II, Michał i stryjeczny brat cesarza wielki książę Andrzej, którzy przyjeżdżali w ciągu roku szkolnego tylko na wykłady, ale w przeciągu obozu letniego t. j. na miesiące letnie (maj, czerwiec i lipiec) mieszkali razem z nami w obozie ćwiczebnym w Krasnym Siole pod Petersburgiem, gdzie na lato zbierały się szkoły junkrów piechoty, kawalerii i artylerii. Szkoła artyleryjska odbywała tam ćwiczenia i strzelanie ostre, a w pierwszych dniach sierpnia wychodziliśmy na kilkudniowe manewry, po ukończeniu których otrzymywaliśmy pierwsze stopnie oficerskie. Obóz ten miał piękne okolice i duże jezioro, mieliśmy do swego rozporządzenia różnego typu żaglówki, między innymi trzymasztowiec; ja miałem swoją własną łódkę na której często wyjeżdżałem na jezioro i łapałem ryby na wędkę. Tam też nauczyłem się gry w tenisa.
Podczas zawodów strzeleckich z rewolweru otrzymałem drugą nagrodę. Wtenczas na uzbrojeniu armii był ciężki pięcio- strzałowy bębenkowy rewolwer Smith & Wesson.
Moi koledzy z familii cesarskiej, jak to będzie widać w dalszych wspomnieniach, odegrali dużą rolę w mojej przyszłej karierze wojskowej. Kiedy mój „katolicyzm” stawał się przeszkodą.
Po dokończeniu manewrów, 8 sierpnia 1898 r. zostałem podporucznikiem. Muszę teraz jeszcze powrócić do czasów przebywania w szkole artyleryjskiej. Co rok w sezonie zimowym szkoła artyleryjska urządzała wielki bal, na który każdy z junkrów miał prawo zaprosić 2 osoby z pośród swych znajomych.
Bale w szkole artyleryjskiej cieszyły się wielkim powodzeniem, ilość zaproszonych gości dochodziła do 4-5 tysięcy. Rozchody na urządzenie bufetu (bez alkoholu oczywiście) pokrywali junkrowie. Orkiestry opłacała szkoła. W gmachu szkoły było dwie piękne sale mogące pomieścić ponad tysiąc tańczących par. W szkole uczył nas tańców baletmistrz opery cesarskiej. Ulubionym tańcem był mazur, kadryl, kotylion, pas de quantre, pas de pastineur, no i oczywiście walc na dwa pas, a walc na trzy pas dopiero wchodził w modę. Z pośród nas junkrów nauczyciel tańca wybierał odpowiednich tancerzy, którzy prowadzili te tańce, a była to sztuka nie lada – utrzymać porządek przy kadrylu czy kotylionie.
Przy ukończeniu szkoły, ja jako dobry uczeń miałem prawo przy wyborze do gwardii. Lecz niestety wakans w Warszawie do mnie nie doszedł. Ponieważ ja chciałem koniecznie służyć w Warszawie, więc wybrałem baterię lekką przy artylerii fortecznej w Warszawie. Kiedy będący wtenczas t. zw. „Generał feldceich majster” stryj cesarza wielki książę Michał, zapytywał każdego z junkrów do jakiej jednostki artylerii wybrał on wakans, bardzo się zdziwił że ja mając dobrą lokatę wybrałem jakąś tam baterię, która ma tylko cztery działa (bateria w brygadach polowej artylerii miała wtenczas osiem dział), odpowiedziałem że zależy mi na Warszawie. Jedyną polową baterią przy artylerii fortecznej była t. zw. bateria wycieczkowa (po rosyjsku – wyczazocznaja bateria). Była to jak się potem okazało bateria typu rezerwowego, która w razie wybuchu wojny, rozrastała się w dywizjon składający się z trzech baterii, czyli miała 24 działa na etat stanu pokojowego składający się z 10 oficerów. Zamieszkałem na Pradze płacąc za dwupokojowe mieszkanie 12 rubli miesięcznie, na ul. Wileńskiej, naprzeciwko dworca kolejowego, który wtenczas nazywał się „Dworcem Petersburskim”. Miesięczne moje pobory składały się z t. zw. „żałowania” (czyli pensji podporucznika) 65 rubli, mieszkaniowych 14 rubli i 8 rubli na furaż dla konia. W Włocławku miałem złożone swego czasu przez dziada kilka tysięcy rubli, procenty z tej sumy zasilały moje dochody, a te kilka dodatkowych rubli razem z wyposażeniem zupełnie mi wystarczały. Na czasie może będzie kiedy przypomnieć ceny na niektóre towary konieczne do życia: bułka (kajzerka) kosztowała 2 kopiejki; funt szynki (450 gramów) 30 kopiejek, funt mięsa od 3 do 10 kopiejek, buciki (kamaszki typu oficerskiego) 5 rubli, cały mundur oficerski 45 rubli, kąpielisko 50 kopiejek i t. p. Obiady jadałem w domu prywatnym – u matki mego kolegi podporucznika Prikłońskiego na Pradze. Bateria zajmowała koszary na forcie Śliwickim1, w pobliżu mostu kolejowego. Co rano ordynans przyprowadzał mego konia i ja konno dojeżdżałem z Pragi na służbę. Po południu, kiedy dopisywała pogoda, ulubionym moim zajęciem była przejażdżka konna do Łazienek. Czasem jeździłem tramwajem na Krakowskie Przedmieście, się spotkać ze znajomymi a szło się do cukierni, lub na bilard. W Warszawie miałem dużo znajomych, między którymi byli i moi dawni koledzy ze szkoły realnej we Włocławku.
Byli to przeważnie studenci z Uniwersytetu i Politechniki Warszawskiej. Tramwaje w Warszawie były wówczas konne, a wjazd z „Mostu Kierbedzia” (obecnie Śląsko-Dąbrowskiego) na Krakowski Przedmieście był bardzo stromy. Nieraz wagon tramwajowy zaprzężony w 2 pary koni stawał po środku zjazdu i pasażerowie musieli wysiadać, gdyż konie nie były w stanie dociągnąć wagonu do placu Zamkowego. Każdy oficer w tych czasach miał prawo do dwumiesięcznego urlopu wypoczynkowego. W r. 1900 poprosiłem o urlop zagranicznym by pojechać podleczyć wątrobę, która dawała mi się we znaki, gdyż jeszcze podczas mojego pobytu w szkole artyleryjskiej zachorowałem na zapalenie wątroby i te bóle zaczęły się odnawiać. W ciągu tygodnia otrzymałem paszport zagraniczny do Niemiec i Francji. W Niemczech był znany kurort Neuenahr w Westfalii, którego wody działały jak Karlsbadzkie a prócz tego chciałem zwiedzić Paryż w którym była w tym czasie wystawa wszechświatowa. Mój opiekun pan Ludwik Bauer wystarał się dla mnie t. zw. bilet okrężny (po niemiecku nazywał się „Rundreise fahrkarte”) przez Berlin, Kolonię, Paryż, Neuenahr i z powrotem do Warszawy, pożyczył mi ubranie cywilne i pojechałem przez st. Aleksandrowo (wtenczas była to stacja graniczna między Rosją i Niemcami) do Berlina w którym zatrzymałem się tylko kilka godzin, a dalej przez Kolonję do Paryża. W Kolonji zatrzymałem się jeden dzień zwiedziłem tam miasto i znaną katedrę. W Paryżu zatrzymałem w hotelu północnym (Hotel du Nord) tuż obok dworca kolejowego (Gare du Nord) i wynająłem pokój za 4 ½ franka (1 frank na pieniądze rosyjskie = 32 kopiejki). Obiad w Paryżu z winem i kawą w dobrej restauracji kosztował też 4 ½ franka. Do obiadu podawano albo butelkę wina „ordinaire” (zwykłego) lub ½ butelki wina „supreriere” (lepszego). Pamiętam że po pierwszym obiedzie z całą butelką wina poczułem szum w głowie i nie bardzo pewnym krokiem wyszedłem z restauracji. Miałem przy sobie 300 rubli w złocie. Codziennie w banku zmieniałem jedną pięciorublówkę i zawsze otrzymywałem cała garść franków, które wystarczały mnie na zwiedzanie co dzień wystawy, na teatr, na Montmarte (lokale nocne i restauracje). Wystawa zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Teren wystawy był bardzo duży zajmował kilka hektarów w pobliżu wieży Eiffla i pałacu Trokadero. Na całym obszarze wystawy był ruchomy chodnik na który można było bezpiecznie wejść i zejść w tym miejscu które interesowało zwiedzającego. Wejście kosztowało 50 centymów.
Francja, która wtenczas miała bogate kolonie, pokazała wszystko „en naturek”.
Całe wsie murzyńskie, marokańskie i inne zostały sprowadzone na wystawę, z ich ludnością, domostwami i miejscami rozrywek. Zwiedziłem między innymi arabską kawiarnię, gdzie na Sali były stoliki przy których popijało się kawę lub wino, a na otwartej scenie piękne arabki tańczyły t. zw. taniec brzucha, który zaczynały owinięte w przezroczyste kolorowe szale, a kończyły prawie nago. Po skończeniu tańca, zbierały pieniądze od każdego widza który rzucał kilka franków do jej ___________. _________ ______2 - wystawy była t. zw. „Marcorama”, czyli panoram wybrzeża morza Śródziemnego. Wchodziło się na pokład dużego statku, z obydwu stron była woda, statek odbijał od brzegu, w rzeczywistości stał on na miejscu, a ruchomą była panorama z obydwóch stron. Podróż zaczynała się w Marsylji, były piękne widoki wybrzeża, zatrzymywał się między innymi w Neapolu, gdzie podjeżdżały łodzie na których podpływały piękne włoszki i wchodziły na pokład, sprzedawały pomarańcze. Ciekawą atrakcją była burza no morzu – statek zaczynał się bujać, padał rzęsisty deszcz, tak że pasażerowie musieli ukrywać się pod teintem, biły pioruny, a wichura zrywała kapelusze z głów pasażerów. Podróż kończyła się w Konstantynopolu. Po zejściu ze statku pozwolono mi obejrzeć całe urządzenie mechanizmów podziemnych które pozwalały na zmianę ruchu pokładu statku, składało się ono z ogromnych pomp hydraulicznych. Cudem techniki była wtenczas wieża Eiffla, z wierzchołka której widać było cały Paryż. Do każdej dzielnicy Paryża dojeżdżało się elektryczną koleją podziemną. Na przystankach zawsze panował tłok, ale tłum oczekujących pasażerów zachowywał się bardzo kulturalnie, nikt się nie pchał a tylko czasem słyszało się głośno wypowiedziane dowcipy – jednym słowem to była Europa. Przy wsiadaniu do autobusów także zwróciłem uwagę na kulturalne zachowanie się oczekujących pasażerów. Konduktor stojący na tylnym pomoście podjeżdżając do przystanku pokazywał na palcach ilość wolnych miejsc i wpuszczał tylko tą ilość, a reszta oczekujących pasażerów cierpliwie oczekiwała na następny autobus. Taksówki były to stare samochody. Na postojach miały specjalne oznaki pokazujące do której dzielnicy Paryża miały obowiązek zawieść pasażera.
Po tygodniowym pobycie w Paryżu, pojechałem do Neuenahr na kurację, gdzie urządziłem się bardzo tanio, płaciłem za pokój z rannym śniadaniem 1 markę i 40 fenigów, czyli około 60 kopiejek. Kuracja polegała na piciu wody i spacerach. Wynajmowałem sobie od czasu do czasu rower i zwiedzałem piękne okolice Nadrenii. Niestety kuracji nie zakończyłem, gdyż otrzymałem depeszę z Włocławka o śmierci mojej matki. Musiałem wyjechać by zdążyć na jej pogrzeb. Poleciłem tylko mojej gospodyni wysłanie do Włocławka jednej skrzynki (40 butelek) wody leczniczej, już tam zakończyłem moje leczenie. Tu muszę zaznaczyć że leczenie wodą Heuenharwową pomogło mi bardzo i nigdy już na wątrobę nie chorowałem. W roku 1902 po przesłużeniu w linii trzech lat miałem prawo zdawania egzaminów do Akademii Artyleryjskiej w Petersburgu. By wstąpić do tej Akademii trzeba było zdawać egzaminy wstępne przy Okręgu Wojskowym Warszawskim. Egzamin ten zdałem i pojechałem na egzamin do Akademii do Petersburga. Akademia Artyleryjska przyjmowała rocznie tylko 25 kandydatów, a ponieważ chętnych było bardzo dużo, więc na egzaminach przy okręgach wojskowych mocno przesiewano kandydatów.
Po zdaniu egzaminów przy okręgu, zostałem wysłany do Petersburga, gdzie też egzaminy wstępne zdałem, lecz tu czekała mnie przykra niespodzianka. Naczelnik Akademii powiedział że niestety on niema ani jednego wakansy „katolickiego” i przyjąć mnie nie może; poradził mi żebym przyjechał na przyszły rok, gdyż wtenczas może będzie miał parę miejsc dla „katolików”. Wróciłem więc z powrotem do artylerii, i w r. 1903 powtórnie zdałem egzamin i zostałem zaliczony w poczet słuchaczy tej wyższej uczelni. Tutaj przypominam, że słowo „katolik” było synonimem słowa „Polak”. A słowo „Polak” oznaczał wroga Rosji carskiej i niejednokrotnie dawało mi się we znaki.
Wspomnę tutaj o zdarzeniu które miało miejsce na początku moje służby w armii rosyjskiej. Kiedy ja wyszedłem ze szkoły Artyleryjskiej i jak już wspominałem dostałem się do artylerii fortecznej do Warszawy, po kilku miesiącach służby zostałem wezwany do Naczelnika artylerii fortecznej, który zakomunikował mi że otrzymał z Ministerstwa Wojny rozkaz o usunięciu mnie z Warszawskiej artylerii fortecznej i przeniesienia mnie do jakiejś innej jednostki artylerii polowej w głębi Rosji, ponieważ ja jako „katolik” czyli inaczej mówiąc „polak” nie mam prawa służyć w Warszawskiej fortecy.
Poprosiłem o danie mi urlopu na kilka dni i pojechałem do Petersburga, gdzie zwróciłem się do mojego byłego kolegi ze szkoły artyleryjskiej, Wielkiego Księcia Andrzeja. On zatelefonował przy mnie do generała Kuropatnika, który w tym czasie był Ministrem Wojny i powiedział żebym spokojnie wracał do Warszawy. I rzeczywiście po powrocie do Warszawy dowiedziałem się że dowódca artylerii fortecznej otrzymał depeszę od Ministra Kuropatnik takiej treści: „Nie w primier proczka astawić podporucznika Pławskowo na służbie w Warszawie”. Oznaczało to cofnięcie przedtem wydanego rozkazu, i pozostawienie mnie w baterii w Warszawie. W r. 1902 po nieudanej próbie dostania się do Akademii Artyleryjskiej postanowiłem się ożenić. Pozwolenia na ślub każdy oficer armii rosyjskiej mógł otrzymać tylko wypełniając warunki następujące: musiał przedłożyć jakieś zabezpieczenie pieniężne, musiał otrzymać pozwolenie od sądu oficerskiego, że przyszła żona należy do sfery inteligenckiej. Dla mnie jako „polaka” główną przeszkodą znowu okazał się moja religia, ponieważ według praw wojskowych oficer służący w Warszawie nie miał prawa ożenić się z „katoliczką” Znowu musiałem skorzystać z pomocy kolegi – Wielkiego Księcia. Po otrzymaniu pozwolenia od Ministra Wojny odbył się mój ślub w Petersburgu, w kościele św. Katarzyny, na Newskim Prospekcie. A ślub to był nie zwykły, gdyż na ślubie był jeden z Wielkich Książąt, były przedsięwzięte różne środki ochrony, a kazanie podczas mszy świętej wygłosił w języku francuskim mnich. Ożeniłem się z jedną z córek wysokiego urzędnika Ministerstwa Komunikacji, który swego czasu ukończył Akademię Sztabu Generalnego ale zrezygnował ze służby wojskowej, ze względów politycznych Jana Dmochowskiego. Jeszcze jako junkier Szkoły Michajłowskiej bywałem w jego domu gdzie poznałem swą przyszłą żonę Ludmiłę. Rodzina p. Jana składała się z 5ciu córek i 2ch synów. Często bywałem gościem tej rodziny w czasach mego pobytu w szkole artyleryjskiej. Była to więc poniekąd stara znajomość. Pamiętam że wtenczas moja przyszła małżonka pracowała po ukończeniu gimnazjum w Ministerstwie Komunikacji gdzie zarabiała 25 rubli miesięcznie, co wystarczało jej na ubranie.
Od r. 1903 do r. 1905 byłem słuchaczem Akademii; którą ukończyłem z dobrą lokatą. W czasie mojego pobytu w Akademii urodził się najstarszy syn Bolesław.
Po ukończeniu Akademii, w randze kapitana zostałem wysłany już jako inżynier-technolog do fabryki prochu do Kazania, gdzie pracowałem w bardzo ciężkich warunkach, byłem zatruty gazami i natychmiast po skończeniu wojny Japońsko-Rosyjskiej porzuciłem fabrykę i wróciłem do służby w linii do swojej baterii w Warszawie.
W roku 1905 pod koniec roku, zostałem odkomenderowany do oficerskiej szkoły strzelniczej w Carskim Siole na wydział artylerii polowej. Po ukończeniu tego kursu wróciłem do Warszawy, lecz nie na długo, gdyż w r. 1906 powtórnie zostałem wysłany do wyżej wspomnianej szkoły strzeleckiej na wydział artylerii fortecznej, po ukończeniu którego znowu powróciłem do Warszawy. W r. 1909 zostałem przeniesiony do Władywostoku, gdzie objąłem stanowisko zastępcy dowódcy 1 pułku artylerii fortecznej. Wielki Książę Sergiusz był wówczas generałem Feldcejmistrzem i dał mi ogromne pełnomocnictwa, otrzymałem tajny szyfr i prawo na bezpośrednie się zwracanie do niego. Zlikwidowałem meble, ale wysłałem do Władywostoku żelazne łóżka i materace drogą morską przez Odessę, gdyż opowiadano mi że te sprzęty bardzo trudno kupić na dalekim wschodzie. Na podróż otrzymałem tak zwane „progonnyje diengi”, które wtenczas obliczani na ilość przebytych wiorst, co wyniosło około 1500 rubli., Ta suma, razem z pieniędzmi otrzymanymi przy sprzedaży mebli, okazało się zupełnie wystarczającą na podróż i zagospodarowanie się na nowym miejscu służby. Pamiętam że bilety kolejowe z Petersburga do Władywostoku dla żony, dwojga dzieci, guwernantki francuski i służącej kosztowały około 300 rubli. Podróż trwała 14 dni, przez Syberię jechaliśmy w bardzo wygodnym przedziale sypialnego wagonu. Droga syberyjska miała wtenczas tylko jeden tor. Zima była ostra, na stacjach nie było bufetów, ale w zamian tego okoliczni mieszkańcy, tuż przy stacjach mieli ustawione żelazne piecyki, na których przygotowywali gorące strawy, ceny były wyjątkowo niskie; na przykład pół pieczonego prosiaka kosztowało 30 kopiejek, - bułeczki z serem kosztowali kilka kopiejek. Więc wyżywienie w drodze było bardzo tanie. Mieliśmy ze sobą małą podróżną apteczkę. Pasażerowie zaczęli chorować na tak zwaną wtenczas „influencę” (obecnie zwaną grypą) i już w Kursku (na połowie drogi do Władywostoku) zabrakło leków, musiałem wysiąść z pociągu i przy 400 mrozu poszedłem do apteki, by zakupić potrzebne lekarstwa, ponieważ nie tylko cala moja rodzina ale i inni pasażerowie już nie mieli aspiryny. W dalszej drodze powróciliśmy do zdrowia. Władywostok już wtenczas był wielkim portem handlowym, było tam t. zw. „Porto Franko” czyli wwóz towarów zagranicznych „bez cła”.
Władywostok jest to piękne miasto zbudowane na górach, podobnie jak Neapol we Włoszech. Miało ono wtenczas około 70 tysięcy mieszkańców z których europejczyków była tylko połowa, resztę mieszkańców stanowiły różne narody Azji: Koreańczycy, Japończycy, Chińczycy. Koreańczycy zajmowali się ogrodnictwem, w rękach chińczyków był drobny handel i t. zw. „bazar” czyli rynek gdzie nabywało się mięso, ryby i owoce. Raz w tygodniu przyjeżdżał statek który przywoziło owoce południowe: banany, pomarańcze, mandarynki (kosztowały 30 kopiejek 100 sztuk), orzechy kokosowe i t. zw. „mangostany” rodzaj olbrzymich śliwek o bardzo dobrym smaku, których już nigdzie nie spotkałem. Wina były bardzo tanie: skrzynka „Chateau Ylikiem” (40 butelek) kosztowała 16 rubli, szampan „Nawe Cricot” 1 rubel 50 kopiejek, a natomiast piwo z browaru moskiewskiego kosztowało 90 kopiejek butelka i było bardzo kiepskie. Już wtenczas były 2 „Domy towarowe” jeden niemiecki „Kunst i Alberts” a drugi moskiewski „Czuring”, gdzie można było kupić wszystko, począwszy od mięsa a kończąc na brylantach i wyrobach ze złota. Można w tych domach towarowych dostać i wyroby warszawskie: buciki, rękawiczki skórzane, platery i inne towary sprowadzane z Warszawy. Główną ulica była t. zw. „Swietłanka”, na której były piękne sklepy i restauracje. Specjalnością jednej z nich było to że tam płaciło się tylko za napoje. Na przykład kieliszek koniaku kosztował tylko 50 kopiejek, inne trunki były stosunkowo niedrogie, a zakąska zimna lub gorąca nie kosztowała nic. Lecz ta restauracja jak można było przewidzieć w niedługim czasie splajtowała. Często d Władywostoku przyjeżdżały teatry z Petersburga i Moskwy, i różni znani śpiewacy. Wśród żołnierzy pułku było bardzo dużo Polaków, orkiestra pułkowa składała się z samych polaków a i prawie cały korpus podoficerski. Jeden z dowódców batalionów był polak podpułkownik Marecki. Pułk do którego zostałem wyznaczony, stał w koszarach, były to drewniane baraki, zbudowane z desek oraz budynki z falistej blach, w budynkach tych w zimie panował mróz, a latem było brak powietrza ponieważ szczególnie ściany i dach z blachy strasznie się nagrzewały. Klimat we Władywostoku jest niezdrowy, zimą panują duże mrozy bez śniegu, a latem, pomimo wysokiej temperatury, panują mgły, tak że niema czym oddychać. Wilgotne powietrze z morza Japońskiego osiada na górach tak że letnią porą panuje ciągła mgła. W powietrzu jest wilgoć, nasycona parami jodu, szuflady w biurku na przykład trzeba było trzymać wysunięte, gdyż drzewo pęczniało i zamknąć szuflady nie było można. A ubranie wiszące w szafach po pewnym czasie były nie do użycia, gdyż tkaniny rozłaziły się w palcach.
Pierwszy rok pobytu zachorowałem, lekarze nie mogli określić mojej choroby, cały miesiąc miałem podwyższoną temperaturę, już przepowiadali mnie suchoty, lecz potem organizm przyzwyczaił się i w ciągu następnych czterech lat na nic nie chorowałem. Pracy miałem bardzo dużo prowadziłem zajęcia z oficerami pułku, wykonywałem z nimi ostrz strzelania. Uzbrojenie północnego frontu fortecy, składającej się z budowanych wtenczas 9 fortów, podlegało mnie. Opracowałem nowy plan uzbrojenia tego fortu, wysłałem go Rady wojennej do Petersburga, i miałem ogromną satysfakcję kiedy mój plan został tam zatwierdzony bez żadnych zmian. Niestety już przy pierwszy ostrym strzelaniu musiałem skorzystać z danych mi przez Wielkiego Księcia pełnomocnictw. Podczas pierwszego ostrego strzelania, kiedy przyjechałem na stanowiska baterii panowała cisza, żadna z baterii nie odkrywała ognia, na bateriach nie znalazłem oficera, a na moje zapytanie „gdzie są panowie oficerowie?” żołnierze odpowiedzieli że oficerowie są pod „górą Popowa”, tak brzmiał nazwa jednego ze szczytów gór. Podjechałem na wskazane miejsce i tam zobaczyłem, że tam rozłożył się bufet oficerskiego klubu, a dowódcy baterii popijali sobie beztrosko, pomimo że mgły nie było i nic nie stało na przeszkodzie dla odbycia strzelania. Kazałem zwinąć bufet i odesłać go do sztabu pułku, który znajdował się w dolinie t. zw. pierwszej rzeczki. Jeden z dowódców batalionu był już dobrze pijany, poprosiłem go by wsiadł na konia i zameldował się u dowódcy pułku. Przeprowadziłem ostre strzelani, przetrzymałem oficerów kilka godzin dłużej, a wróciwszy do sztabu nadałem szyfrogramem depeszę do Wielkiego Księcia o natychmiastowym zwolnieniu ze służby tego pułkownika. Oczywiście ten fakt przysporzył mi wrogów wśród oficerów starszych ode mnie rangą, ale oficerowie młodzi do kapitana włącznie odnieśli się do mnie z sympatią. Pewnego dnia, kiedy znowu prowadziłem ostre strzelanie, przyjechał na ćwiczenia komendant fortecy, zatrzymał się na punkcie obserwacyjnym, ja zaś byłem na jednej baterii. Komendantem Władywostoku był wtenczas znany obrońca Portu Artura, generał Irman (który potem zmienił swe nazwisko na Irmanow, gdyż jego pierwotne nazwisko trochę pachniało Niemcem.) Moi wrogowie, starsi oficerowie, zdążyli coś nagadać o mnie, gdyż generał Irmanow spotkał mnie i z bardzo surową miną, a kiedy jemu zameldowałem o przyczynie która zmusiła mnie do opuszczenia punktu obserwacyjnego i przebywania na baterii, zauważył na moim mundurze znak Akademii Artyleryjskiej, podziękował mi za prowadzenie ćwiczenia i powiedział „nu Wam i katy w ruki”, czym wypowiedział swoje do mnie zaufanie. To jeszcze bardziej podniosło mój autorytet w pułku.
Dzieci moje zaczęły podrastać, trzeba było pomyśleć o szkole. Jazda do miasta po niezbędne zakupy też była uciążliwa i dlatego wynająłem mieszkanie w mieście i dojeżdżałem codziennie do pułku. Po przesłużeniu w pułku 3 lat miałem prawo do 6 miesięcy urlopu, z którego skorzystałem i pojechałem z rodziną do Petersburga. Po roku służby w Władywostoku zostałem awansowany na podpułkownika. Zgodnie z prawem mogłem co rok korzystać z dwumiesięcznego urlopu, ale ponieważ na przejazd z Władywostoku do Petersburga i z powrotem trzeba było zużyć cały miesiąc więc korzystać z urlopu można było tylko po przesłużeniu 3 lat. Po przesłużeniu 5 lat, miałem prawo na powrót do Rosji, z czego skorzystałem. W Drugiej Szkoły junkierskiej artyleryjskiej w Odessie. Lecz kiedy zwróciłem się do naczelnika głównego zarządu artylerii o przydział, okazało się że znowu mój „katolicyzm” stoi na przeszkodzie. Naczelnikiem tego zarządu był generał Czerniawski, który znał mnie z czasów przebywania w szkole artyleryjskiej, spotkał mnie ze słowami „zdrastwujtie, poprodawszij za wieru otcow waszych”, nie mogę pana naznaczyć dowódcą szkolnej baterii, ale w zamian proponuję panu objęcie stanowiska w szkole oficerskiej w Carskim Siole jako kierownika wydziału artylerii fortecznej. Dowódcą tej szkoły był wówczas generał Sinicy, też akademik artyleryjski. Który powiedział mi że będę miał do czynienia tylko ze starszymi oficerami, a wiec i mój „katolicyzm” nie stoi na przeszkodzie. Każdy z oficerów artylerii przed wyznaczeniem go na dowódcę baterii lub dywizjonu musiał ukończyć tą szkołę. Szkolenie polegało na przejściu pewnego kursu teoretycznego, a następnie oficerowie kursanci wyjeżdżali na ostre strzelanie na poligony, między innymi do nadmorskiej fortecy Oczkowo lub do Sewastopola, gdzie przeprowadzali ostre strzelanie z dział ciężkich, a także odbywali ćwiczenia z baterii nadbrzeżnych do celów ruchomych na morzu. Wyjeżdżali oni także na pancerniku na pokazowe strzelanie marynarki wojennej.
Podczas moje służby na stanowisku kierownika w szkole oficerskiej w Carskim Siole, które było letnią rezydencją cara Mikołaj II, niejednokrotnie byłem zapraszany na przyjęcia do pałacu Cesarza. Pamiętam z jakimi ceremoniami takie przyjęcia się odbywały: stoły były nakryte obrusami zwisającymi do podłogi, przed każdym z gości stały piękne kryształowe kieliszki, a za każdym z gości stał lokaj, który nalewał wino a także zmieniał talerze, a wszystko to robił tak błyskawicznie że nie zawsze można było zjeść potrawę, bo talerz znikał i na jego miejscu stał już nowy dla następnego dania.
1913 i początek 1914 roku przeszedł dla mnie spokojnie. Kiedy wybuchała I wojna światowa która, jak dalej będzie widać, odegrała w moim życiu ogromną rolę. Szkołą strzelecka artylerii została zamknięta, oficerowie rozjechali się do swoich oddziałów macierzystych, a ja wróciłem do Petersburga, Giza natychmiast zostałem wezwany do Wielkiego Księcia Sergiusza i z jego rozkazu objąłem odcinek obrony stolicy. Rząd rosyjski powziął decyzję ufortyfikowania Petersburga, obawiając się niemieckiego ataku. jak się potem okazało Niemcy wcale nie mieli tego zamiaru. Artylerii rosyjskiej brakowało nowoczesnych ciężkich dział a artylerii przeciwlotniczej wcale nie było. Były zamówione działa przeciwlotnicze w Niemczech, zostały one zatrzymane przez Niemców na początku wojny w zakładach Kruppa, kiedy już były przygotowane do wysyłki do Rosji, a i ciężkich nowoczesnych dział brakowało artylerii rosyjskiej; francuska firma „Schneider” otworzyła tutaj dział budowy dalekonośnych dział na Putiłowskiej fabryce, były to znakomite działo 6cio calowego kalibru z donośnością do 16 kilometrów. Lotnictwo niemieckie było też nieco silniejsze od lotnictwa rosyjskiej armii, lecz był to czas kiedy lotnictwo rosyjskie było „w powijakach” i służyło głównie jako organ wywiadu oraz używane było dla korektury ognia artyleryjskiego. Specjalnych bombowców Niemcy nie mieli, a lotnik wychylający się z kabiny rzucał bombę trzymaną w ręku, to też nie zawsze bomby osiągały swój cel. Postrachem natomiast były „Zeppeliny”, które często pojawiały się na tyłach armii rosyjskiej i tam wyrządzały pewne szkody. Nie będę opisywał przebiegu tej wojny, gdyż zostało to wykonane przez specjalnych historyków wojennych.
Polecono mnie formowanie ciężkiego dywizjonu ze wspomnianych wyżej dział 6cio calowych, ciągnionych przez traktory, które zakupiono w Ameryce; były to traktory typu rolniczego na szerokich kołach o żelaznych obręczach, miały one prędkość od 4-6 km. na godzinę i dość dużą siłę pociągową. Żołnierze i oficerowie do formowanych baterii zostali przysłani z fortecznej artylerii z Władywostoku; część z nich nawet służyła w tym pułku, gdzie ja byłem swego czasu zastępcą dowódcy pułku. W pierwszych dniach lutego 1915 r., pierwsza bateria została załadowana na platformy kolejowe i wysłana na front. Ja jako dowódca dywizjonu wyruszyłem tym samym pociągiem towarowym, który miał kilka wagonów osobowych dla oficerów i żołnierzy. Był to okres kiedy wojna już przyjęła formę „okopowej” t. zn. że obydwie armie stanęły przeciwko sobie, zajmując tysiąc kilometrową liniię okopów, lecz inicjatywa ciągle była w ręku armii niemieckiej, która zdążyła już zająć większą część ówczesnej Polski. Na stacji kolejowej Małkinia otrzymałem rozkaz dowódcy armii o wyładowywaniu baterii i wyruszyłem z baterią, ciągnioną przez traktory na linię frontu, która przechodziła w 16 km. od Łomży. Był silny mróz (około 200 Reumira) i okazało się że traktory ślizgały się po zlodowaciałej szosie, a w dodatku niektóre części silnika, jak na przykład koła rozpędowe żeliwne pękały pod działaniem niskiej temperatury, trzeba było zatrzymywać się w marszu i reperować maszyny. 74 kilometrów bateria przeszła w 3 doby. Ze sztabu armii otrzymałem rozkaz o zajęciu stanowiska bojowego w odległości około ½ kilometra od własnej linii piechoty. Stanowisko to zostało zbudowane przez saperów według wszystkich praw fortyfikacji i przeciwnik już przedtem wiedział, gdzie będzie stać bateria, gdyż od strony niemieckiej sylwetka jej była dobrze widoczna. Przewidując że po pierwszych strzałach, bateria dostanie się pod ogień niemieckiej artylerii, postawiłem tylko 2 działa. Przewidywania moje spełniły się i ja natychmiast w nocy zmieniłem stanowisko bojowe i zająłem pozycję w odległości około 3ch kilometrów od linii piechoty. mając dalekonośne działa mogłem wykonywać każde polecone mi zadanie. Pociski moich 6cio calówek były ładowane trotylem, to też każdy taki pocisk trafiał w schron niemiecki, grube belki okopów niemieckich fruwały w powietrzu. Przypomniało mi się że w Łomży mieszkała kiedyś moja ciotka wdowa po stryju Michale. Odnalazłem ją i zastałem w dość opłakanym stanie, mieszkała w nieopalonych pokojach, więc natychmiast zaopatrzyłem ją w drzewo opałowe i zamieszkałem u niej. Dojeżdżając codziennie samochodem na linję bojową. Po kilku dniach, kiedy dowódca tej pierwszej mojej baterii oswoił się z prowadzeniem ognia, wróciłem do Petersburga, by ukończyć tam formowanie drugiej baterii mojego dywizjonu. Po zaopatrzeniu tej baterii w inny typ ciągnika już dużo lżejszego i szybszego (prędkość jego dochodziła do 20 kilometrów na godzinę) miał już ogumione koła i większą siłę pociągową. Dostałem rozkaz udania się z nią na front galicyjski, gdzie przeciwnikiem armji rosyjskiej była armia austriacka. W jednej z przerw w działań bojowych, które jak wiadomo trwały tygodniami, pojechałem samochodem do Kijowa, gdzie odwiedziłem moją siostrę cioteczną i miałem możność zwiedzić to piękne miasto. Tutaj muszę wrócić jeszcze do wspomnień z okresu mojego przebywania na froncie z baterią 1szą. Kiedy linia frontu stała jeszcze na linii rzek Rawki i Bzury, Niemcy użyli pierwszy raz gazów trujących, był przez nich użyty chlor w butlach stalowych umieszczonych w okopach. Pewnego dnia przy słabym wietrze zachodnim ciężkie chmury (chlor jest cięższy od powietrza) tego gazu ogarnęły okopy rosyjskie na froncie kilku kilometrów3 .Armia rosyjska, która wtenczas jeszcze nie miała masek ochronnych poniosła bardzo duże straty, a jej duch bojowy ucierpiał na tym bardzo. Tutaj wspomnę także o dużych stratach w korpusie oficerskim w pierwszym okresie wojny. Już w r. 1915 armia rosyjska straciła więcej niż połowę swoich oficerów kadrowych. Niektóre pułki piechoty straciły ponad 80% stanu oficerów. Chociaż duża ilość oficerów, po wyleczeniu się z ran wracało na front, kecz większość oficerów w pułkach piechoty pochodziła z rezerwy i nie miała odpowiedniego przygotowania. Było gorące i bardzo suche lato, tak że na wsiach powysychały studnie, był brak wody i przypominam sobie że pojechałem raz swym samochodem do pobliskiej stacji kolejowej gdzie zabrałem beczkę z wodą (ze straży pożarnej) na 2ch kołach, przyczepiłem ją z tyłu mego samochodu i przywiozłem wodę dla żołnierzy, gdyż nasza kuchnia polowa nie mogłaby nawet ugotować obiadu. bateria został wycofana z frontu, załadowana na platformy i odesłana na remont ciągników w głęboki tył.
Pod koniec zimy r. 1915 ja byłem ze swoją drugą baterią na froncie galicyjskim, gdzie brałem udział w walkach w okolicach Tarnopola. Wiosną 1916 r. zostałem wezwany do sztabu zachodniego frontu przez generała Szychlińskiego ówczesnego naczelnika artylerii frontu. Sztab ten był w Mińsku. Dowódcą tego frontu był wtenczas generał Ewert. Objąłem obowiązki sztabowego oficera do specjalnych poruczeń. rangę pułkownika otrzymałem jeszcze w r. 1913, kiedy byłem w Carskim Siole w szkole oficerskiej, jako kierownik działu fortecznego tej szkoły. W tej nowej swej roli zostałem wysłany na linię frontu w okolice Stacji kolejowej „Budy” i otrzymałem zadanie, za wszelką ceną zniszczyć baterię niemiecką, której dużego kalibru pociski trzymały ciągle pod swym ogniem stację kolejową i przerywały od czasu do czasu tory kolejowe przeszkadzając dowozowi amunicji i innego rodzaju przedmiotów zaopatrzenia frontu bojowego. Po przybyciu na linię frontu, przede wszystkim wykopałem z ziemi nierozerwalny pocisk niemiecki i stwierdziłem że był to pocisk z ciężkiej haubicy 9cio calowej Kruppa, która mogła strzelać tylko z platformy kolejowej, a w dodatku była dobrze zamaskowana, gdyż ze zwykłych punktów obserwacyjnych nie udało mi się odkryć. Wysłałem więc rozkaz o przygotowaniu balonu obserwacyjnego. Dowódca batalionu balonowego, bardzo sędziwy pułkownik nie chciał wypuścić balonu, twierdząc że gaz (wodór) jest już bardzo słaby (zmieszany z powietrzem) i balon nie będzie mógł się podnieść z dwoma ludźmi a zwykle w koszu balonu znajdowało się normalnie dwóch ludzi, obserwator i pilot. Ja wtenczas powiedziałem jemu że ja sam jeden się podniosę, wszedłszy do koszyka i balon wzniósł się ze mną na kilkaset metrów, Z tej wysokości bardzo prędko znalazłem stanowisko tej baterii i kierując ogniem kilku baterii rosyjskich zmusiłem baterię niemiecką do zaprzestania ognia. Bateria ta już więcej się nie odzywała, a wywiadowcy donieśli że została ona zniszczona. Będąc w koszyku balonu zostałem zaatakowany przez lotnika niemieckiego, który zrzucił rakietę zapalającą, lecz na szczęście nie trafił w balon, Jednak moje nerwy nie wytrzymały, gdyż kiedy po spuszczeniu balonu wyszedłem z koszyka upadłem na ziemię i zemdlałem. Kiedy wróciłem do Mińska, do sztabu frontu, zostałem zaproszony na obiad do dowódcy frontu generała Eberta, który pogratulował mi mojego sukcesu, zdjął ze swojej piersi order św. Włodzimierza IV klasy z mieczami i przypiął mi do mojego munduru. Była to nagroda nadzwyczajna, gdyż według praw wojennych, oficer pracujący w sztabie nie miał prawa do odznaczenia orderami z mieczami. Za czas mego pobytu na froncie ja już miałem 2 ordery z mieczami Św. Stanisława i Św. Anny drugiej klasy, noszonych na szyi. Wypadki potoczyły się teraz błyskawicznie. Car abdykował, zaczął się „sezon” socjaldemokracji, rozkład moralny armii rosyjskiej, a następnie okres bolszewizmu. Pojawił się Kiereński, objął dowodzenie armii, przyjeżdżał on na front i próbował podnieść moralny stan armii; zarządził koncentrację na froncie zachodnim. Przygotowanie do przerwania fronty niemieckiego miała wykonać artyleria, przysłano na front dużą ilość ciężkich dział, do 11 calowych haubic włącznie. Trzy dni tysiące dział ostrzeliwało okopy Niemców, podczas których Kiereńskiemu udało się namówić piechotę do natarcia. Okazało się że pierwsze dwie linie okopów niemieckich zostały zniszczone. Piechota rosyjska posunęła się naprzód, nie napotykając na żaden opór, doszła do trzeciej linii okopów i tam zastała magazyny z odzieżą, kocami i spirytusem, żołnierze zabrali co się dało, popili się i wrócili z powrotem na swoją linię okopów. Po kilku dniach Niemcy na nowo zajęli swoje porzucone linie okopów. W lecie 1917 r. rząd rosyjski pozwolił na formowanie Polskiego 1go Korpusu generała Dowbora Muśnickiego. Naczelnikiem artylerii armii Dowbora został wyznaczony generał Antoni Kaczyński. Ja zostałem wyznaczony na dowódcę tej brygady artylerii tego korpusu, a pułkownik Jastrzębski objął 2gą brygadę tej artylerii.

(cdn.)

Komentarze (2)

8.03.2010 21:30
Zacząłem formowanie swej brygady w Witebsku; mając znajomości w główny zarządzie artylerii w Petersburgu, udało mi się dostać nowe szybkostrzelne działa polowe i sprzęt optyczny i telefoniczny. W okolicach Witebska było dużo majątków polskich, właściciele tych majątków zaoferowali większą ilość pięknych koni, tak też moja brygada w bardzo krótkim czasie była gotowa do wymarszu. Korpus Dowbora w tym okresie został przesunięty na południe, a generał Kaczyński wydał rozkaz o objęciu mojej gotowej brygady przez pułkownika Rodziewicza, a mnie pozostawił nadal w swoim rozporządzeniu dla formowania dalszych jednostek artylerii korpusu. Pozostałem więc ze swoim sztabem w majątku Wysoczany. Wojna trwała nadal: Niemcy na zachodzie naciskani przez armię francuską, użyli ostatecznego środka dla pokonania swojego wschodniego wroga, umożliwili Leninowi, Trockiemu i innym działaczom przedostanie się do Petersburga, i w zimie 1917 r. podpisali układ pokojowy z bolszewikami. Pod koniec lata 1917 wysłałem swą żonę z dziećmi do jej rodziców, pod opieką ordynansa, dokąd szczęśliwie dojechała. Z Wysoczan, gdzie udało mi się zebrać kilku żołnierzy i oficerów ruszyliśmy na saniach, dotarłem do linji kolejowej i jakimś pociągiem towarowym dojechałem do Mińska, gdzie jeszcze działał komitet polski z Raczkiewiczem na czele. Podrobiłem sobie czerwony paszport i jako zwolniony ze służby żołnierz pojechałem do Petersburga. Od czerwca 1918 r. do końca października byłem w Petersburgu, gdzie z rodziną przeżyłem 5 miesięcy. Był to jeden z najcięższych okresów mego życia. W tym czasie w Petersburgu było przedstawicielstwo _____________, wziąłem zajęcie w biurze tej rady, a ponieważ dobrze władałem językiem niemieckim objąłem posadę łącznika między biurem a poselstwem niemieckim. W Petersburgu był straszny głód, ceny żywności były astronomiczne: na przykład kartofle – 3 ruble funt, kostka cukru też kosztowała 3 ruble, ludność otrzymywała po kilka gramów czarnego chleba w którym było więcej otrębów niż mąki, czasem można było kupić puszkę szprotów w oliwie. Czasem można było dostać kawałek mięsa na bazarze, lecz tam grasowały bandy uzbrojonych marynarzy, którzy zwykle okrążali bazar, strzałami z karabinów (oddawanych w powietrze) spędzali kupujących wygłodzonych ludzi, do środka bazaru i zabierali od nich zakupione przez nich środki żywności. Ja u bolszewików byłem podwójnym przestępca: byłem oficerem rosyjskim i polskim. Wychodząc z domu nie miałem nigdy pewności czy wrócę, otrzymywany „na kartki” chleb oddawaliśmy dzieciom, a ja z żoną zamiast chleba jedliśmy placki z mieszaniny wysuszonych obierek kartoflanych z mąką razową pieczonych na bardzo podejrzanym oleju, który przy smażeniu dawał tak przykry zapach że trzeba było zatykać nos. Herbaty nie można było dostać za żadne pieniądze, zamiast tego naparzało się w imbryku wysuszone skórki jabłek. Żona moja straciła na wadze 30 kilogramów i ledwo mogła chodzić, tak była osłabiona. Polska i kraje Bałtyckie były okupowane przez Niemców. W poselstwie niemieckim poznałem adiutanta generała Beslera porucznika Hoffmanna, którego poprosiłem o załatwienie mi powrotu do Polski, przyznałem się że jestem oficerem polskim. „Dlaczego pan nie powiedział mi tego wcześniej?” powiedział on do mnie. Teraz co pewien czas wysyłamy tak zwane „pociągi repatryjacyjne” do Polski. Jeden z takich pociągów odjeżdża dziś z dworca Warszawskiego niech pan się tam stawi. Z ilu osób składa się pańska rodzina? Odpowiedziałem że muszę zabrać ze sobą 8 osób (w rzeczywistości było nas tylko 4 osoby), ale pomyślałem że uda mi się zabrać ze sobą kilka bliskich na osób, co też nam się udało. W tej liczbie okazał się brat mojej żony pułkownik carskiej armii Jan Dmochowski. Nasz bagaż składał się z dwóch dosyć ciężkich kufrów. Jeden z tych kufrów miał podwójne dni, na jego spodzie ukryłem albumy fotograficzne, aparat fotograficzny i inne cenne pamiątki. Przetrząsnęli staranni zawartość tych kufrów przy czym urzędniczka celna bezwstydnie wyjmowała części garderoby mojej żony, a w zamian wkładała stare szmaty z pod lady, lecz na to nie był żadnej rady. Nareszcie ukazaliśmy się na peronie i zajęliśmy miejsce w t. zw. po rosyjsku (tiepłuszce” czyli wagonie towarowym, w którym pośrodku stał żelazny piecyk z fajerką. Wzdłuż ścian wagonu pasażerowie poukładali swój bagaż, a było ich razem z nami ponad 20 osób, któryś z pasażerów wyciągną ze swego bagażu dość duży kociołek emaliowany w tym kociołku gotowaliśmy wspólny obiad. Pociągiem tym jechaliśmy do Pskowa, który wtenczas był w rękach Niemców, ten odcinek podróży przejechaliśmy w ciągu 3 dni. Zapasy nasz a też i innych pasażerów wyczerpały się. Razem ze swoim starszym synem Bolesławem poszedłem do pobliskiej wsi by zdobyć jakiegoś jadła. Gdy doszliśmy do jakiejś chaty, gospodyni tej chaty powiedziała nam że i chłopi nie mają chleba, ale pozwoliła nam udać się do jej ogrodu warzywnego, gdzie możemy sobie narwać kapusty i buraków.
Było to pod wieczór, nie mieliśmy łopaty, więc rękoma wykopaliśmy trochę kapusty i po powrocie do wagonu ugotowaliśmy kapuśniak. Nareszcie 1 listopada pociąg nasz spotkali Niemcy. Pamiętam że wszedł do wagonu żołnierz niemiecki i podał nam dużą bułkę i butelką koniaku. Niemcy spotkali nas z orkiestrą, lecz umieścili nas w obozie, gdzie mieliśmy odbyć kwarantannę. Jednym z lekarzy tego obozu okazał się Polak z Poznańskiego, a dowiedziawszy się kim ja jestem umieścił mnie z rodziną w oddzielnym pokoju. W rozmowie ze mną powiedział mi że „Wiluś” (cesarz Wilhelm II) niedługo będzie „kaput”. Resztę naszej podróży do Włocławka odbyliśmy już w wagonie osobowym, a dwa nasze kufry okazały się w wagonie bagażowym. 3 listopada wylądowaliśmy we Włocławku. Mój opiekun pan Ludwik Bauer, był wówczas prezydentem miasta, oddał do naszego rozporządzenia parę pokojów w swoim domu i przyjął nas na całkowite utrzymanie. Procenty z mego kapitału zostały mi wypłacone e markach polskich. Razem z żoną i dziećmi poszliśmy do cukierni, ciastko wówczas kosztowało 8 fenigów, więc można był osobie pozwolić na taki luksus. 11 listopada Brałem udział w rozbrajaniu Niemców we Włocławku, zbadałem stan mostu pontonowego na Wiśle, gdyż obawiano się czy nie został on podminowany; na szczęście most okazał się w porządku. Objąłem posadę w banku wzajemnego kredytu, gdzie na początku zająłem się otwieraniem kasy pancernej. To mi się udało, w tej kasie okazała się duża suma pieniędzy papierowych i nawet pewna ilość w złotych monetach dewiz zagranicznych i carskich rublach. Po tygodniu zostałem wezwany do Warszawy i w stopniu pułkownika objąłem obowiązki zastępcy Ministra Wojny, drugim takim zastępcą był pułkownik Wroczyński. Naczelnikiem Państwa i zarazem Ministrem Wojny był wtenczas, po powrocie z Magdeburga Józef Piłsudski. Urzędowaliśmy w pałacu „pod Blachą”. Pomijam okres historii Polski: 1szy Sejm, walki partii politycznych, wybór 1go Prezydenta Narutowicza i jego światowej otrzymaliśmy część wybrzeża i t. zw. „korytarz” włącznie z Gdańskiem. Francja przyznała Polsce długo terminowy kredyt w sumie 400 milionów franków na zakup uzbrojenia i będący wówczas ministrem wojny generał Sosnkowski, zaproponował mi wyjazd do Paryża, gdzie wtenczas była nasza t. zw. Misja Zakupów której szefem był generał Pomiwkowski, bym w tej misji uporządkował przyjmowanie sprzętu uzbrojenia, ponieważ ten sprzęt, a szczególnie amunicja przychodziły do Polski nie zawsze w dobrym stanie. Okazało się że odbiorcami sprzętu uzbrojenia byli przeważnie ludzie nie mający żadnego pojęcia o technice. Zacząłem objeżdżać składy amunicji i sprzętu. Zapraszałem naczelnika takiego składu na śniadanie po którym już mogłem wybierać w składzie co mi było potrzebne. Mniej więcej co 2 tygodnie odchodziły t. zw. „pociągi amunicyjne” którymi odprawialiśmy armaty, amunicję karabinową, samochody i. t. p. W maju 1920 r. kiedy polsko-rosyjska wojna przyjęła krytyczny dla nas obrót: cofanie się naszych wojsk po niszczącym pochodzie na Kijów, uporczywe walki pod Radzyminem, i na przedpolach Modlina, marsz Budionnego z jego „taczankami” na Zamość, porzuciłem Misję Zakupów i jednym z pociągów amunicyjnych wróciłem do Kraju, gdzie natychmiast _________ __________ ______________ brygady legionów, która wchodziła do składu 2 Dywizji Legionów, którą dowodził pułkownik Michał Żymierski. Brygada została skierowana na Dęblin, gdzie po uzupełnieniu amunicji i umundurowania, szczególnie butów, wyruszyła na północ, biorąc udział w kontrofensywie. Po skończeniu wojny z bolszewikami wróciłem do Warszawy’ w r. 1921 ukończyłem kurs dla wyższych oficerów w Rembertowie, prowadzony przez wojskową misję francuską, a następnie kurs strzelania w Toruniu. W r. 1921 zostałem zastępcą szefa Departamentu artylerii i uzbrojenia w miejsce odchodzącego w stan spoczynku generała Grotowskiego. Szefem tego departamentu był podówczas generał Dzierżanowski. Latem tego roku, o ile sobie przypominam miał miejsce wybuch składu z amunicją w Cytadeli Warszawskiej, który spowodował dość duże straty wśród mieszkańców cytadeli i zniszczenia pobliskich budynków. Pamiętam że w momencie tego wybuchu byłem na Krakowskim Przedmieściu, skąd zobaczyłem ogromny słup ognia unoszący się nad Cytadelą; wstrząs był tak silny że w mieście powylatywały szyby, szczególnie na wystawach sklepowych. Pojechałem natychmiast do Cytadeli, gdzie zbadałem na miejscy szkody wywołane przez wybuch. Na szczęście przy wybuchu prochowni nie wyleciała w powietrze amunicja (właściwie pociski) złożone niedaleko od prochowni. Wybuch ten najprawdopodobniej został wywołany przez iskrę podczas przesuwania skrzynek. Przy badaniu terenu w pobliżu tej prochowni znalazłem kabel prowadzący w miejsce gdzie była ta prochownia, co wywołało u mnie przypuszczenie, że tak samo dobrze wybuch mógł być wywołany przez elementy przestępcze. W r. 1922 zostałem szefem departamentu artylerii i uzbrojenia. Tekę Ministra Wojny objął generał Sikorski. Utworzony został specjalny zarząd przemysłu wojennego, któremu podlegały fabryki i zakłady pracujące dla wojska, a więc między innymi, fabryka karabinów na Woli (przeniesiona później do Radomia) fabryka prochu w Zagożdżonie. Tylko dwa arsenały: warszawski i krakowski podlegały bezpośrednio Szefowi Departamentu artylerii. Na dyrektora przemysłu wojennego został powołany inż. Krzyżanowski. W tym okresie fabryka karabinów zaczęła dostarczać karabiny, których moi odbiorcy przyjmować nie mogli z powodu różnych wad tych karabinów. Jeszcze gorzej pracowała fabryka prochu, całe partie tego prochu zostały zatrzymane przez moich odbiorców, co spowodowało duże straty fabryki. Pan Krzyżanowski, jak się okazało wielki spryciarz, pewnego dnia zaprosił, nie zawiadamiając mnie, generała Sikorskiego na zwiedzanie tej fabryki i dał generałowi próbkę dobrego prochu bezdymnego, niby wyrabianego w tej fabryce. Po powrocie generała Sikorskiego do Warszawy wezwał on mnie i pokazał mi ten proch. Na moje szczęście ja, jak już wspominałem, pracowałem cały rok na fabryce prochu bezdymnego w Kazaniu, więc od razu zauważyłem że to była próbka prochu niemieckiego. Zameldowałem o tym generałowi Sikorskiemu, który przyznał mi rację i obiecał że na przyszłość już nie pojedzie na zwiedzanie fabryk beze mnie. Wydział personalny mojego departamentu prowadził podpułkownik Markiewicz a jeden z wydziałów podpułkownik Drapiński, o ile pierwszy umiał wyzyskiwać swoją rolę dla celów osobistych, to Drapiński odznaczał się wyjątkową, skrupulatnością przy pełnieniu swych obowiązków służbowych. Wydział amunicji prowadził inżynier Grabowski, a wydział chemiczny inż. Berger.
W tym okresie trzeba było pomyśleć o uzbrojeniu naszej armii w dobry karabin maszynowy. Przez Ministra Wojny został wyznaczony specjalny komitet, pod moim przewodnictwem, dla wyboru odpowiedniego lekkiego karabinu maszynowego. Komitet przeprowadził różnorodne próby z przedstawionymi przez różne firmy karabinami maszynowymi. Został wybrany ręczny karabin maszynowy „Browning”.
Teraz muszę znowu powrócić do spraw politycznych. Marszałek Piłsudski, jak wiadomo był orientacji proniemieckiej, nie lubił francuzów. To też po ukończeniu wojny z bolszewikami, misja wojskowa francuska wyjechała z Polski. Pośród osób które przybyły na dworzec kolejowy byłem i ja i kiedy odeszłam od wagonów zobaczyłem że pod jednej latarni stali pułkownicy Prystor i Beck (po cywilnemu), którzy z notesami w rękach notowali nazwiska przyjaciół Francji, i zdaje mi się że to był początek końca mojej kariery w armii Polskiej w okresie 1926 r. Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej był Stanisław Wojciechowski. Premierzy zmieniali się, Witos, czasy t. zw. Hieno-piasta, usunięcie się z areny politycznej Piłsudskiego i pojawienie się jego na nowo w roli kierownika polityki wewnętrznej państwa Polskiego po tak zwanym zamachu majowym. Piłsudski sprowadził dywizję legionową z Wilna i po rozlicznych walkach na ulicach Warszawy, znowu był panem życia i śmierci. Ministrem Wojny był wtenczas generał Malczewski. Był moment kiedy generał Zagórski, który był szefem lotnictwa wojskowego, proponował wywiezienie prezydenta Wojciechowskiego do Poznania, gdzie wojska pozostały wierne przysiędze, lecz prezydent z tej propozycji nie skorzystał i razem z generałem Malczewskim okazał się w Belwederze, dokąd i ja się udałem. Generał Żymierski wyjechał na spotkanie wojsk okręgu Poznańskiego, lecz kolej pod Skierniewicami została przerwana i ta oczekiwana pomoc nie przybyła. W rozporządzeniu prezydenta pozostały: Szkoła Podchorążych pod dowództwem pułkownika Paszkiewicza, część piechoty pod dowództwem generała Kędzierskiego. W Belwederze okazał się generał Rozwadowski i pułkownik Anders. Myśl o obronie Belwederu został porzucone i resztki wiernych przysiędze wojsk razem z Prezydentem przeszły do Wilanowa. Po kilku dniach Wilanów został zajęty przez wojska Marszałka Piłsudskiego, wyżsi oficerowie zostali aresztowani, a większą ich część wypuszczono na wolność w ich liczbie byłem i ja na swoje stanowisko Szefa Departamentu. Przy przedstawianiu nowemu Prezydentowi Mościckiemu na zamku, marszałek Piłsudski wyciągną mnie z szeregu generałów i przedstawił mnie nowemu prezydentowi ze słowami: „To jest mój najlepszy artylerzysta!”. Piłsudski jako Minister Wojny faworyzował kawalerię i o ile pamięć mnie nie myli: 23 Dywizje Kawalerii – tyleż konnych baterii, to było jego dziecko. O technice nikt nie myślał, a braki w armii były duże: mnie było samochodów pancernych, brakowało ciężkiej artylerii i innego nowoczesnego sprzętu.
Nie chcąc brać nadal odpowiedzialności za uzbrojenie armii podałem raport o zwolnienie mnie z obowiązków Szefa Departamentu Uzbrojenia. Otrzymałem to zwolnienie za podpisem Prezydenta Mościckiego i Piłsudskiego. Dokument ten u mnie ocalał. Kilka miesięcy otrzymywałem pobory, lecz nie miałem żadnego przydziału. Zameldowałem się u generała Góreckiego, który wtenczas był Szefem Administracji armii i prosiłem go by mnie wykorzystano na jakimś innym stanowisku. Powiedział on mi że „My”: bardzo was cenimy lecz pewnego dnia przeczytałem w gazecie „Kurier Czerwony” (coś w rodzaju obecnej „wieczorówki”) dekret o zwolnieniu mnie w stan spoczynku. Przyznano mi „pełną emeryturę”, t. j., 1100 złotych miesięcznie, co prawie wystarczało na życie; lecz mając wyższe wykształcenie techniczne (inżynier-technolog), wziąłem przedstawicielstwo firmy francuskiej produkującej maszyny dla fabryk papierniczych i dorabiałem sobie drugie tyle miesięcznie. W r. 1931 pojechałem do Gostynina, wynająłem tam mieszkanie i zamieszkałem z żoną. Wtenczas mój cioteczny brat Stefan Charłampowicz był w tym mieście dyrektorem gimnazjum, dlatego wybrałem Gostynin, nieduże ale bardzo miłe miasto, okrążono ze wszystkich stron pięknymi lasami i jeziorami. A więc polowanie i wędkarstwo stało do usług. Lecz niestety żona zachorowała ciężko na wątrobę, musiałem ją odwieźć do Warszawy, do Szpitala Ujazdowskiego gdzie, pomimo wysiłków lekarzy, umarła i został pochowana na Cmentarzu Wojskowym. Pod koniec 1937 r. wróciłem do Warszawy, gdzie zamieszkałem z córką Ireną, która rozeszła się z mężem. Zamieszkaliśmy w willi państwa Skrzyńskich na Racławickiej 105, w pobliżu radiostacji na forcie Mokotów.
1 września 1939 r. rozpoczęła się II Wojna Światowa, bombardowaniem lotniska wojskowego. W mieszkaniu moim zostały wybite szyby. Przenieśliśmy się z córką do centrum Warszawy do znajomych. Mieszkanie zostało ograbione przez męty społeczne; moje ubrania wojskowe ze wszystkimi orderami i ubranie cywilne jednym słowem cały dobytek przepadł.
7 września wyruszyłem samochodem do Lublina, a dalej pociągiem wojskowym, który wiózł rodziny wojskowych i oficerów Ministerstwa Spraw Wojskowych dotarłem do Dubna, gdzie zameldowałem się u generała Litwinowicza (szefa administracji armii), gdyż na początku wojny miałem objąć kierowanie przemysłem wojskowym, który miał być przeniesiony na wschodnią granicę; liczono że Rosja Stalina pozostanie neutralną, niestety jak teraz wiadomo, ministrowie spraw zagranicznych, panowie Mołotow i Ribbentrop już mieli przygotowany plan podziału Polski i to niedługo po rozpoczęciu II Wojny Światowej. Po kilku dniach pobytu w Dubnie, widząc ucieczkę naszych władz razem z Prezydentem do Rumunii, przeniosłem się do majątku p. Wincentego Sokołowskiego, żonatego z siostrą żony mego starszego syna. Lecz stamtąd, po zajęciu tego majątku przez bolszewików, i spaleniu swego ubrania wojskowego i przebraniu się na cywila znowu wróciłem do Dubna, gdzie ukrywałem się u znajomych. Władze bolszewickie ciągle obiecywały że t. zw. repatriantów wypuszczą do Polski, lecz zwlekali, więc nie pozostało mi nic innego jak staranie przedostania się jakimkolwiek sposobem do Warszawy. Z Dubna przedostałem się koleją do Kowla a stamtąd dostałem się do stacji Małkinia, skąd w partii repatriantów liczących około 1000 ludzi dostałem się do Warszawy. Dotarłem tutaj do córki mojej Ireny, która nadal pracowała w PZU i mieszkała na Racławickiej 105. W jednym pokoju naszego mieszkania mieszkał major Niemiec. Pozwolił na korzystanie ze swego aparatu radiowego i tak że można było od czasu do czasu dowiedzieć się o tym co się dzieje na świecie. Ponieważ życie pod ciągłym nadzorem Niemców nie należało do przyjemności postanowiłem przeprowadzić się na Grochów, na ul Zagórską do Kazika, który mieszkał z żoną Heleną i jej matką i z synem Mirosławem. Resztki swych rzeczy spakowałem do 2ch kufrów i ręcznym wózkiem przetransportowałem do mieszkania syna.
Lata 1942 i 43 i połowę 1944, pracowaliśmy z Kazikiem jako zegarmistrze – ja reperowałem budziki, a on drobniejsze mechanizmy zegarków, a prócz tego miał on budkę na bazarze Grochowskim gdzie przyjmował zegarki do reperacji. Zimy były ostre, ratowały nas słomiane bambosze, nakładane na buty, które nieco zabezpieczały przed zimnem. Pod koniec sierpnia? 1944 r. można było zauważyć że Niemcy wycofują się, ulicami przeciągała węgierska kawaleria, a w karetkach sanitarnych, zamiast chorych lub rannych żołnierzy, przewozili oni świnie; zdawało się że byłby to odpowiedni moment na rozpoczęcie powstania, tym bardziej że samoloty rosyjskie po nocach bombardowały Warszawę, lecz stał osie inaczej, Niemcy otrzymali posiłki, ich „Tygrysy” (czołgi) znowu pojawiły się na Pradze, a dowództwo rosyjskie (zdaje się że był to Marszałek Rokossowski.) wcale się nie śpieszyło z rozpoczęciem ataku Pragi. Od czasu do czasu artyleria rosyjska obstrzeliwała to przedmieście. Naczelne władze (generał Bór-Komorowski) wydał rozkaz o rozpoczęciu działania powstańców 1 września, co jak się wydaje było terminem nieco spóźnionym.
Kazik został wezwany do Warszawy, cała jego rodzina też poszła do Warszawy, a ja licząc na mój podeszły wiek, pozostałem. Niestety to mi nie pomogło. Na Pradze (właściwie na Grochowie, pojawiły się oddziały młodych ludzi, niestety prawie nieuzbrojonych, mieli oni trochę pistoletów i butelki z benzyną. Namawiałem ich by skorzystali z momentu i spróbowali zaopatrzyć się w broń, odbierając broń od pozostających w nieładzie oddziałów niemieckich, lecz to na nich nie podziałało. Wkrótce pojawiły się odziały piechoty niemieckiej i zaczęły wyprowadzać z domów wszelkich mężczyzn, zabrali oni i mnie, zdążyłem zabrać ze sobą tylko małą walizeczkę ze swymi dokumentami. Feldfebel Niemiec zapewniał mnie że nie wezmą do roboty z powodu moich lat, i że ja będę natychmiast zwolniony, lecz się pomylił. Niemcy przeprowadzili rewizje w domu i na nieszczęście w piwnicy znaleźli granty ręczne i pistolet, ukryte w domu przez tych wspomnianych wyżej młodych ludzi. Kiedy wyprowadzono nas na ul. Grochowską oficer niemiecki wydal rozkaz by tych młodych ludzi i mnie prowadzono pod specjalną eskortą, jako element niebezpieczny. Przyprowadzili nas do jakiegoś gmachu na ul. 11 Listopada i umieszczono w lochu piwnicznym, gdzie nawet nie można było się wyprostować. Następnie przewieziono nas wozem ciężarowym na plac Saski i umieszczono w pokoju, gdzie leżało kilka mat ze słomy i był jeden taboret, towarzyszom moim powiązano ręce drutem i kazano im się położyć na słomę, mnie pozwolono skorzystać z taboretu, z czego się ucieszyłem gdyż w ten sposób uchroniłem się od wszy, których było moc w tych matach słomianych. Następnie przewieziono mnie razem z innymi do t. zw. „Polizei-Gefaengenis” (więzienia policyjnego) do gmachu obok kościoła Św. Stanisława na Woli. Przy tym więzieniu była kuchnia, z której wychudł kuchcik (widocznie poznaniak) i powiedział do mnie, „Panie my są Polacy” zaproponował mnie miskę z zupą i kawał chleba z marmoladą. Tu dopiero pouczyłem że już 2 doby nie miałem nic w ustach i bardzo podziękowałem. Stąd zaprowadzono mnie do jakiegoś majora „Gestapo” który długo spisywał moje zeznanie, skonstatował że ja nie mam nic wspólnego z bolszewizmem i kazał mi pójść do kościoła i ta czekać na dalsze zarządzenia. Potem, po nocy spędzonej na ławce w kościele, zostałem przewieziony do Pruszkowa, gdzie w ogromnej hali znajdowała się duża ilość ludzi, między którymi znalazłem kilka znajomych z Warszawy, między innymi był tam profesor Lipiński. Tam RGO gotowało jakąś strawę, przypominającą zupę i opiekowało się uciekinierami z Warszawy.

(cdn.)
8.03.2010 21:31
Zacząłem formowanie swej brygady w Witebsku; mając znajomości w główny zarządzie artylerii w Petersburgu, udało mi się dostać nowe szybkostrzelne działa polowe i sprzęt optyczny i telefoniczny. W okolicach Witebska było dużo majątków polskich, właściciele tych majątków zaoferowali większą ilość pięknych koni, tak też moja brygada w bardzo krótkim czasie była gotowa do wymarszu. Korpus Dowbora w tym okresie został przesunięty na południe, a generał Kaczyński wydał rozkaz o objęciu mojej gotowej brygady przez pułkownika Rodziewicza, a mnie pozostawił nadal w swoim rozporządzeniu dla formowania dalszych jednostek artylerii korpusu. Pozostałem więc ze swoim sztabem w majątku Wysoczany. Wojna trwała nadal: Niemcy na zachodzie naciskani przez armię francuską, użyli ostatecznego środka dla pokonania swojego wschodniego wroga, umożliwili Leninowi, Trockiemu i innym działaczom przedostanie się do Petersburga, i w zimie 1917 r. podpisali układ pokojowy z bolszewikami. Pod koniec lata 1917 wysłałem swą żonę z dziećmi do jej rodziców, pod opieką ordynansa, dokąd szczęśliwie dojechała. Z Wysoczan, gdzie udało mi się zebrać kilku żołnierzy i oficerów ruszyliśmy na saniach, dotarłem do linji kolejowej i jakimś pociągiem towarowym dojechałem do Mińska, gdzie jeszcze działał komitet polski z Raczkiewiczem na czele. Podrobiłem sobie czerwony paszport i jako zwolniony ze służby żołnierz pojechałem do Petersburga. Od czerwca 1918 r. do końca października byłem w Petersburgu, gdzie z rodziną przeżyłem 5 miesięcy. Był to jeden z najcięższych okresów mego życia. W tym czasie w Petersburgu było przedstawicielstwo _____________, wziąłem zajęcie w biurze tej rady, a ponieważ dobrze władałem językiem niemieckim objąłem posadę łącznika między biurem a poselstwem niemieckim. W Petersburgu był straszny głód, ceny żywności były astronomiczne: na przykład kartofle – 3 ruble funt, kostka cukru też kosztowała 3 ruble, ludność otrzymywała po kilka gramów czarnego chleba w którym było więcej otrębów niż mąki, czasem można było kupić puszkę szprotów w oliwie. Czasem można było dostać kawałek mięsa na bazarze, lecz tam grasowały bandy uzbrojonych marynarzy, którzy zwykle okrążali bazar, strzałami z karabinów (oddawanych w powietrze) spędzali kupujących wygłodzonych ludzi, do środka bazaru i zabierali od nich zakupione przez nich środki żywności. Ja u bolszewików byłem podwójnym przestępca: byłem oficerem rosyjskim i polskim. Wychodząc z domu nie miałem nigdy pewności czy wrócę, otrzymywany „na kartki” chleb oddawaliśmy dzieciom, a ja z żoną zamiast chleba jedliśmy placki z mieszaniny wysuszonych obierek kartoflanych z mąką razową pieczonych na bardzo podejrzanym oleju, który przy smażeniu dawał tak przykry zapach że trzeba było zatykać nos. Herbaty nie można było dostać za żadne pieniądze, zamiast tego naparzało się w imbryku wysuszone skórki jabłek. Żona moja straciła na wadze 30 kilogramów i ledwo mogła chodzić, tak była osłabiona. Polska i kraje Bałtyckie były okupowane przez Niemców. W poselstwie niemieckim poznałem adiutanta generała Beslera porucznika Hoffmanna, którego poprosiłem o załatwienie mi powrotu do Polski, przyznałem się że jestem oficerem polskim. „Dlaczego pan nie powiedział mi tego wcześniej?” powiedział on do mnie. Teraz co pewien czas wysyłamy tak zwane „pociągi repatryjacyjne” do Polski. Jeden z takich pociągów odjeżdża dziś z dworca Warszawskiego niech pan się tam stawi. Z ilu osób składa się pańska rodzina? Odpowiedziałem że muszę zabrać ze sobą 8 osób (w rzeczywistości było nas tylko 4 osoby), ale pomyślałem że uda mi się zabrać ze sobą kilka bliskich na osób, co też nam się udało. W tej liczbie okazał się brat mojej żony pułkownik carskiej armii Jan Dmochowski. Nasz bagaż składał się z dwóch dosyć ciężkich kufrów. Jeden z tych kufrów miał podwójne dni, na jego spodzie ukryłem albumy fotograficzne, aparat fotograficzny i inne cenne pamiątki. Przetrząsnęli staranni zawartość tych kufrów przy czym urzędniczka celna bezwstydnie wyjmowała części garderoby mojej żony, a w zamian wkładała stare szmaty z pod lady, lecz na to nie był żadnej rady. Nareszcie ukazaliśmy się na peronie i zajęliśmy miejsce w t. zw. po rosyjsku (tiepłuszce” czyli wagonie towarowym, w którym pośrodku stał żelazny piecyk z fajerką. Wzdłuż ścian wagonu pasażerowie poukładali swój bagaż, a było ich razem z nami ponad 20 osób, któryś z pasażerów wyciągną ze swego bagażu dość duży kociołek emaliowany w tym kociołku gotowaliśmy wspólny obiad. Pociągiem tym jechaliśmy do Pskowa, który wtenczas był w rękach Niemców, ten odcinek podróży przejechaliśmy w ciągu 3 dni. Zapasy nasz a też i innych pasażerów wyczerpały się. Razem ze swoim starszym synem Bolesławem poszedłem do pobliskiej wsi by zdobyć jakiegoś jadła. Gdy doszliśmy do jakiejś chaty, gospodyni tej chaty powiedziała nam że i chłopi nie mają chleba, ale pozwoliła nam udać się do jej ogrodu warzywnego, gdzie możemy sobie narwać kapusty i buraków.
Było to pod wieczór, nie mieliśmy łopaty, więc rękoma wykopaliśmy trochę kapusty i po powrocie do wagonu ugotowaliśmy kapuśniak. Nareszcie 1 listopada pociąg nasz spotkali Niemcy. Pamiętam że wszedł do wagonu żołnierz niemiecki i podał nam dużą bułkę i butelką koniaku. Niemcy spotkali nas z orkiestrą, lecz umieścili nas w obozie, gdzie mieliśmy odbyć kwarantannę. Jednym z lekarzy tego obozu okazał się Polak z Poznańskiego, a dowiedziawszy się kim ja jestem umieścił mnie z rodziną w oddzielnym pokoju. W rozmowie ze mną powiedział mi że „Wiluś” (cesarz Wilhelm II) niedługo będzie „kaput”. Resztę naszej podróży do Włocławka odbyliśmy już w wagonie osobowym, a dwa nasze kufry okazały się w wagonie bagażowym. 3 listopada wylądowaliśmy we Włocławku. Mój opiekun pan Ludwik Bauer, był wówczas prezydentem miasta, oddał do naszego rozporządzenia parę pokojów w swoim domu i przyjął nas na całkowite utrzymanie. Procenty z mego kapitału zostały mi wypłacone e markach polskich. Razem z żoną i dziećmi poszliśmy do cukierni, ciastko wówczas kosztowało 8 fenigów, więc można był osobie pozwolić na taki luksus. 11 listopada Brałem udział w rozbrajaniu Niemców we Włocławku, zbadałem stan mostu pontonowego na Wiśle, gdyż obawiano się czy nie został on podminowany; na szczęście most okazał się w porządku. Objąłem posadę w banku wzajemnego kredytu, gdzie na początku zająłem się otwieraniem kasy pancernej. To mi się udało, w tej kasie okazała się duża suma pieniędzy papierowych i nawet pewna ilość w złotych monetach dewiz zagranicznych i carskich rublach. Po tygodniu zostałem wezwany do Warszawy i w stopniu pułkownika objąłem obowiązki zastępcy Ministra Wojny, drugim takim zastępcą był pułkownik Wroczyński. Naczelnikiem Państwa i zarazem Ministrem Wojny był wtenczas, po powrocie z Magdeburga Józef Piłsudski. Urzędowaliśmy w pałacu „pod Blachą”. Pomijam okres historii Polski: 1szy Sejm, walki partii politycznych, wybór 1go Prezydenta Narutowicza i jego światowej otrzymaliśmy część wybrzeża i t. zw. „korytarz” włącznie z Gdańskiem. Francja przyznała Polsce długo terminowy kredyt w sumie 400 milionów franków na zakup uzbrojenia i będący wówczas ministrem wojny generał Sosnkowski, zaproponował mi wyjazd do Paryża, gdzie wtenczas była nasza t. zw. Misja Zakupów której szefem był generał Pomiwkowski, bym w tej misji uporządkował przyjmowanie sprzętu uzbrojenia, ponieważ ten sprzęt, a szczególnie amunicja przychodziły do Polski nie zawsze w dobrym stanie. Okazało się że odbiorcami sprzętu uzbrojenia byli przeważnie ludzie nie mający żadnego pojęcia o technice. Zacząłem objeżdżać składy amunicji i sprzętu. Zapraszałem naczelnika takiego składu na śniadanie po którym już mogłem wybierać w składzie co mi było potrzebne. Mniej więcej co 2 tygodnie odchodziły t. zw. „pociągi amunicyjne” którymi odprawialiśmy armaty, amunicję karabinową, samochody i. t. p. W maju 1920 r. kiedy polsko-rosyjska wojna przyjęła krytyczny dla nas obrót: cofanie się naszych wojsk po niszczącym pochodzie na Kijów, uporczywe walki pod Radzyminem, i na przedpolach Modlina, marsz Budionnego z jego „taczankami” na Zamość, porzuciłem Misję Zakupów i jednym z pociągów amunicyjnych wróciłem do Kraju, gdzie natychmiast _________ __________ ______________ brygady legionów, która wchodziła do składu 2 Dywizji Legionów, którą dowodził pułkownik Michał Żymierski. Brygada została skierowana na Dęblin, gdzie po uzupełnieniu amunicji i umundurowania, szczególnie butów, wyruszyła na północ, biorąc udział w kontrofensywie. Po skończeniu wojny z bolszewikami wróciłem do Warszawy’ w r. 1921 ukończyłem kurs dla wyższych oficerów w Rembertowie, prowadzony przez wojskową misję francuską, a następnie kurs strzelania w Toruniu. W r. 1921 zostałem zastępcą szefa Departamentu artylerii i uzbrojenia w miejsce odchodzącego w stan spoczynku generała Grotowskiego. Szefem tego departamentu był podówczas generał Dzierżanowski. Latem tego roku, o ile sobie przypominam miał miejsce wybuch składu z amunicją w Cytadeli Warszawskiej, który spowodował dość duże straty wśród mieszkańców cytadeli i zniszczenia pobliskich budynków. Pamiętam że w momencie tego wybuchu byłem na Krakowskim Przedmieściu, skąd zobaczyłem ogromny słup ognia unoszący się nad Cytadelą; wstrząs był tak silny że w mieście powylatywały szyby, szczególnie na wystawach sklepowych. Pojechałem natychmiast do Cytadeli, gdzie zbadałem na miejscy szkody wywołane przez wybuch. Na szczęście przy wybuchu prochowni nie wyleciała w powietrze amunicja (właściwie pociski) złożone niedaleko od prochowni. Wybuch ten najprawdopodobniej został wywołany przez iskrę podczas przesuwania skrzynek. Przy badaniu terenu w pobliżu tej prochowni znalazłem kabel prowadzący w miejsce gdzie była ta prochownia, co wywołało u mnie przypuszczenie, że tak samo dobrze wybuch mógł być wywołany przez elementy przestępcze. W r. 1922 zostałem szefem departamentu artylerii i uzbrojenia. Tekę Ministra Wojny objął generał Sikorski. Utworzony został specjalny zarząd przemysłu wojennego, któremu podlegały fabryki i zakłady pracujące dla wojska, a więc między innymi, fabryka karabinów na Woli (przeniesiona później do Radomia) fabryka prochu w Zagożdżonie. Tylko dwa arsenały: warszawski i krakowski podlegały bezpośrednio Szefowi Departamentu artylerii. Na dyrektora przemysłu wojennego został powołany inż. Krzyżanowski. W tym okresie fabryka karabinów zaczęła dostarczać karabiny, których moi odbiorcy przyjmować nie mogli z powodu różnych wad tych karabinów. Jeszcze gorzej pracowała fabryka prochu, całe partie tego prochu zostały zatrzymane przez moich odbiorców, co spowodowało duże straty fabryki. Pan Krzyżanowski, jak się okazało wielki spryciarz, pewnego dnia zaprosił, nie zawiadamiając mnie, generała Sikorskiego na zwiedzanie tej fabryki i dał generałowi próbkę dobrego prochu bezdymnego, niby wyrabianego w tej fabryce. Po powrocie generała Sikorskiego do Warszawy wezwał on mnie i pokazał mi ten proch. Na moje szczęście ja, jak już wspominałem, pracowałem cały rok na fabryce prochu bezdymnego w Kazaniu, więc od razu zauważyłem że to była próbka prochu niemieckiego. Zameldowałem o tym generałowi Sikorskiemu, który przyznał mi rację i obiecał że na przyszłość już nie pojedzie na zwiedzanie fabryk beze mnie. Wydział personalny mojego departamentu prowadził podpułkownik Markiewicz a jeden z wydziałów podpułkownik Drapiński, o ile pierwszy umiał wyzyskiwać swoją rolę dla celów osobistych, to Drapiński odznaczał się wyjątkową, skrupulatnością przy pełnieniu swych obowiązków służbowych. Wydział amunicji prowadził inżynier Grabowski, a wydział chemiczny inż. Berger.
W tym okresie trzeba było pomyśleć o uzbrojeniu naszej armii w dobry karabin maszynowy. Przez Ministra Wojny został wyznaczony specjalny komitet, pod moim przewodnictwem, dla wyboru odpowiedniego lekkiego karabinu maszynowego. Komitet przeprowadził różnorodne próby z przedstawionymi przez różne firmy karabinami maszynowymi. Został wybrany ręczny karabin maszynowy „Browning”.
Teraz muszę znowu powrócić do spraw politycznych. Marszałek Piłsudski, jak wiadomo był orientacji proniemieckiej, nie lubił francuzów. To też po ukończeniu wojny z bolszewikami, misja wojskowa francuska wyjechała z Polski. Pośród osób które przybyły na dworzec kolejowy byłem i ja i kiedy odeszłam od wagonów zobaczyłem że pod jednej latarni stali pułkownicy Prystor i Beck (po cywilnemu), którzy z notesami w rękach notowali nazwiska przyjaciół Francji, i zdaje mi się że to był początek końca mojej kariery w armii Polskiej w okresie 1926 r. Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej był Stanisław Wojciechowski. Premierzy zmieniali się, Witos, czasy t. zw. Hieno-piasta, usunięcie się z areny politycznej Piłsudskiego i pojawienie się jego na nowo w roli kierownika polityki wewnętrznej państwa Polskiego po tak zwanym zamachu majowym. Piłsudski sprowadził dywizję legionową z Wilna i po rozlicznych walkach na ulicach Warszawy, znowu był panem życia i śmierci. Ministrem Wojny był wtenczas generał Malczewski. Był moment kiedy generał Zagórski, który był szefem lotnictwa wojskowego, proponował wywiezienie prezydenta Wojciechowskiego do Poznania, gdzie wojska pozostały wierne przysiędze, lecz prezydent z tej propozycji nie skorzystał i razem z generałem Malczewskim okazał się w Belwederze, dokąd i ja się udałem. Generał Żymierski wyjechał na spotkanie wojsk okręgu Poznańskiego, lecz kolej pod Skierniewicami została przerwana i ta oczekiwana pomoc nie przybyła. W rozporządzeniu prezydenta pozostały: Szkoła Podchorążych pod dowództwem pułkownika Paszkiewicza, część piechoty pod dowództwem generała Kędzierskiego. W Belwederze okazał się generał Rozwadowski i pułkownik Anders. Myśl o obronie Belwederu został porzucone i resztki wiernych przysiędze wojsk razem z Prezydentem przeszły do Wilanowa. Po kilku dniach Wilanów został zajęty przez wojska Marszałka Piłsudskiego, wyżsi oficerowie zostali aresztowani, a większą ich część wypuszczono na wolność w ich liczbie byłem i ja na swoje stanowisko Szefa Departamentu. Przy przedstawianiu nowemu Prezydentowi Mościckiemu na zamku, marszałek Piłsudski wyciągną mnie z szeregu generałów i przedstawił mnie nowemu prezydentowi ze słowami: „To jest mój najlepszy artylerzysta!”. Piłsudski jako Minister Wojny faworyzował kawalerię i o ile pamięć mnie nie myli: 23 Dywizje Kawalerii – tyleż konnych baterii, to było jego dziecko. O technice nikt nie myślał, a braki w armii były duże: mnie było samochodów pancernych, brakowało ciężkiej artylerii i innego nowoczesnego sprzętu.
Nie chcąc brać nadal odpowiedzialności za uzbrojenie armii podałem raport o zwolnienie mnie z obowiązków Szefa Departamentu Uzbrojenia. Otrzymałem to zwolnienie za podpisem Prezydenta Mościckiego i Piłsudskiego. Dokument ten u mnie ocalał. Kilka miesięcy otrzymywałem pobory, lecz nie miałem żadnego przydziału. Zameldowałem się u generała Góreckiego, który wtenczas był Szefem Administracji armii i prosiłem go by mnie wykorzystano na jakimś innym stanowisku. Powiedział on mi że „My”: bardzo was cenimy lecz pewnego dnia przeczytałem w gazecie „Kurier Czerwony” (coś w rodzaju obecnej „wieczorówki”) dekret o zwolnieniu mnie w stan spoczynku. Przyznano mi „pełną emeryturę”, t. j., 1100 złotych miesięcznie, co prawie wystarczało na życie; lecz mając wyższe wykształcenie techniczne (inżynier-technolog), wziąłem przedstawicielstwo firmy francuskiej produkującej maszyny dla fabryk papierniczych i dorabiałem sobie drugie tyle miesięcznie. W r. 1931 pojechałem do Gostynina, wynająłem tam mieszkanie i zamieszkałem z żoną. Wtenczas mój cioteczny brat Stefan Charłampowicz był w tym mieście dyrektorem gimnazjum, dlatego wybrałem Gostynin, nieduże ale bardzo miłe miasto, okrążono ze wszystkich stron pięknymi lasami i jeziorami. A więc polowanie i wędkarstwo stało do usług. Lecz niestety żona zachorowała ciężko na wątrobę, musiałem ją odwieźć do Warszawy, do Szpitala Ujazdowskiego gdzie, pomimo wysiłków lekarzy, umarła i został pochowana na Cmentarzu Wojskowym. Pod koniec 1937 r. wróciłem do Warszawy, gdzie zamieszkałem z córką Ireną, która rozeszła się z mężem. Zamieszkaliśmy w willi państwa Skrzyńskich na Racławickiej 105, w pobliżu radiostacji na forcie Mokotów.
1 września 1939 r. rozpoczęła się II Wojna Światowa, bombardowaniem lotniska wojskowego. W mieszkaniu moim zostały wybite szyby. Przenieśliśmy się z córką do centrum Warszawy do znajomych. Mieszkanie zostało ograbione przez męty społeczne; moje ubrania wojskowe ze wszystkimi orderami i ubranie cywilne jednym słowem cały dobytek przepadł.
7 września wyruszyłem samochodem do Lublina, a dalej pociągiem wojskowym, który wiózł rodziny wojskowych i oficerów Ministerstwa Spraw Wojskowych dotarłem do Dubna, gdzie zameldowałem się u generała Litwinowicza (szefa administracji armii), gdyż na początku wojny miałem objąć kierowanie przemysłem wojskowym, który miał być przeniesiony na wschodnią granicę; liczono że Rosja Stalina pozostanie neutralną, niestety jak teraz wiadomo, ministrowie spraw zagranicznych, panowie Mołotow i Ribbentrop już mieli przygotowany plan podziału Polski i to niedługo po rozpoczęciu II Wojny Światowej. Po kilku dniach pobytu w Dubnie, widząc ucieczkę naszych władz razem z Prezydentem do Rumunii, przeniosłem się do majątku p. Wincentego Sokołowskiego, żonatego z siostrą żony mego starszego syna. Lecz stamtąd, po zajęciu tego majątku przez bolszewików, i spaleniu swego ubrania wojskowego i przebraniu się na cywila znowu wróciłem do Dubna, gdzie ukrywałem się u znajomych. Władze bolszewickie ciągle obiecywały że t. zw. repatriantów wypuszczą do Polski, lecz zwlekali, więc nie pozostało mi nic innego jak staranie przedostania się jakimkolwiek sposobem do Warszawy. Z Dubna przedostałem się koleją do Kowla a stamtąd dostałem się do stacji Małkinia, skąd w partii repatriantów liczących około 1000 ludzi dostałem się do Warszawy. Dotarłem tutaj do córki mojej Ireny, która nadal pracowała w PZU i mieszkała na Racławickiej 105. W jednym pokoju naszego mieszkania mieszkał major Niemiec. Pozwolił na korzystanie ze swego aparatu radiowego i tak że można było od czasu do czasu dowiedzieć się o tym co się dzieje na świecie. Ponieważ życie pod ciągłym nadzorem Niemców nie należało do przyjemności postanowiłem przeprowadzić się na Grochów, na ul Zagórską do Kazika, który mieszkał z żoną Heleną i jej matką i z synem Mirosławem. Resztki swych rzeczy spakowałem do 2ch kufrów i ręcznym wózkiem przetransportowałem do mieszkania syna.
Lata 1942 i 43 i połowę 1944, pracowaliśmy z Kazikiem jako zegarmistrze – ja reperowałem budziki, a on drobniejsze mechanizmy zegarków, a prócz tego miał on budkę na bazarze Grochowskim gdzie przyjmował zegarki do reperacji. Zimy były ostre, ratowały nas słomiane bambosze, nakładane na buty, które nieco zabezpieczały przed zimnem. Pod koniec sierpnia? 1944 r. można było zauważyć że Niemcy wycofują się, ulicami przeciągała węgierska kawaleria, a w karetkach sanitarnych, zamiast chorych lub rannych żołnierzy, przewozili oni świnie; zdawało się że byłby to odpowiedni moment na rozpoczęcie powstania, tym bardziej że samoloty rosyjskie po nocach bombardowały Warszawę, lecz stał osie inaczej, Niemcy otrzymali posiłki, ich „Tygrysy” (czołgi) znowu pojawiły się na Pradze, a dowództwo rosyjskie (zdaje się że był to Marszałek Rokossowski.) wcale się nie śpieszyło z rozpoczęciem ataku Pragi. Od czasu do czasu artyleria rosyjska obstrzeliwała to przedmieście. Naczelne władze (generał Bór-Komorowski) wydał rozkaz o rozpoczęciu działania powstańców 1 września, co jak się wydaje było terminem nieco spóźnionym.
Kazik został wezwany do Warszawy, cała jego rodzina też poszła do Warszawy, a ja licząc na mój podeszły wiek, pozostałem. Niestety to mi nie pomogło. Na Pradze (właściwie na Grochowie, pojawiły się oddziały młodych ludzi, niestety prawie nieuzbrojonych, mieli oni trochę pistoletów i butelki z benzyną. Namawiałem ich by skorzystali z momentu i spróbowali zaopatrzyć się w broń, odbierając broń od pozostających w nieładzie oddziałów niemieckich, lecz to na nich nie podziałało. Wkrótce pojawiły się odziały piechoty niemieckiej i zaczęły wyprowadzać z domów wszelkich mężczyzn, zabrali oni i mnie, zdążyłem zabrać ze sobą tylko małą walizeczkę ze swymi dokumentami. Feldfebel Niemiec zapewniał mnie że nie wezmą do roboty z powodu moich lat, i że ja będę natychmiast zwolniony, lecz się pomylił. Niemcy przeprowadzili rewizje w domu i na nieszczęście w piwnicy znaleźli granty ręczne i pistolet, ukryte w domu przez tych wspomnianych wyżej młodych ludzi. Kiedy wyprowadzono nas na ul. Grochowską oficer niemiecki wydal rozkaz by tych młodych ludzi i mnie prowadzono pod specjalną eskortą, jako element niebezpieczny. Przyprowadzili nas do jakiegoś gmachu na ul. 11 Listopada i umieszczono w lochu piwnicznym, gdzie nawet nie można było się wyprostować. Następnie przewieziono nas wozem ciężarowym na plac Saski i umieszczono w pokoju, gdzie leżało kilka mat ze słomy i był jeden taboret, towarzyszom moim powiązano ręce drutem i kazano im się położyć na słomę, mnie pozwolono skorzystać z taboretu, z czego się ucieszyłem gdyż w ten sposób uchroniłem się od wszy, których było moc w tych matach słomianych. Następnie przewieziono mnie razem z innymi do t. zw. „Polizei-Gefaengenis” (więzienia policyjnego) do gmachu obok kościoła Św. Stanisława na Woli. Przy tym więzieniu była kuchnia, z której wychudł kuchcik (widocznie poznaniak) i powiedział do mnie, „Panie my są Polacy” zaproponował mnie miskę z zupą i kawał chleba z marmoladą. Tu dopiero pouczyłem że już 2 doby nie miałem nic w ustach i bardzo podziękowałem. Stąd zaprowadzono mnie do jakiegoś majora „Gestapo” który długo spisywał moje zeznanie, skonstatował że ja nie mam nic wspólnego z bolszewizmem i kazał mi pójść do kościoła i ta czekać na dalsze zarządzenia. Potem, po nocy spędzonej na ławce w kościele, zostałem przewieziony do Pruszkowa, gdzie w ogromnej hali znajdowała się duża ilość ludzi, między którymi znalazłem kilka znajomych z Warszawy, między innymi był tam profesor Lipiński. Tam RGO gotowało jakąś strawę, przypominającą zupę i opiekowało się uciekinierami z Warszawy.

(cdn.)