Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Jan Weyssenhoff o sobie i Stanis.Sołtan

6.05.2010 07:03
Pamiętnik Generała Jana Weyssenhoffa (fragmenty)
Data wydania : 1904
Biblioteka Uniwersytetu Zielonogórskiego
http://zbc.uz.zgora.pl/dlibra/
Obok tych, w każdym razie ciekawych, a niekiedy wysoce nauczających wskazówek, pamiętnik generała Weyssenhoffa ma inną jeszcze wartość: przedstawia on mianowicie, niby w przecięciu, losy regularnego żołnierza od sejmu czteroletniego aż do rewolucyi 1831 roku. Zaciągnięty w kadry nowej armii 1789 roku, uczestnik kampanii 1792, 1794 i wszystkich Napoleońskich od 1806 do 1813 r., dowódzca ułanów od sformowania ich dywizyi aż do rewolucyi, dowódzca całej jazdy w styczniu 1831 r., wreszcie wygnaniec w Kostromie, — przechodzi Jan Weyssenhoff typowe losy oficera polskiego od najniższych do najwyższych stopni.
Za przykład służyli mu przodkowie, chociaż przybysze z Niemiec, ale dawni już i wierni obywa­tele Rzeczypospolitej polskiej. Jedni z kurlandzkim domem Weissów, panów na Assern i na Weissenhofie, Weyssenhoffowie osiedli w t. zw. «Inflantach polskich» około połowy XVII-go wieku. Trzej wnukowie Zacha-ryasza Weissa, namiestnika w Rydze w 1579 roku («Statthalter zu Riga») służą już wszyscy w wojsku polskiem. Najstarszy, Wilhelm, umiera w niewoli w Moskwie około roku 1620; pozostali Gotard i Jan, utraciwszy na wojnie znaczną część ojcowizny (do­bra Weissenhof, skonfiskowane przez Szwedów, na­dane zostały szwedzkiemu kapitanowi, Gotardowi Wilhelmowi Budbergowi), garną się stanowczo do Polski, której się już krwią i mieniem zasłużyli. Gotard utrzymuje się przy Assern, przez małżeństwo swe z Gertrudą Vietinghoff dziedziczy też inne dobra w Kurlandyi, gdzie potomstwo jego wygasa w XVIII wieku), zaś Jan przenosi się ostatecznie do Inflant polskich i daje początek linii Weissów-Weissenhoffów, którzy przez związki małżeńskie z Okszycami Grabowskimi, z Sielickimi, z Rajeckimi i t. d., zupełnie się spolszczyli. Weyssenhoffowie, niezbyt rozrodzeni, pozostali odtąd głównie w Inflantach polskich, dziedzicząc dobra Sarkanie, Brodajż, nadany w 1684 r. przez Jana Sobieskiego, Soloniewicze, Andzelmujżę, Rybiniszki, Krewen, Strażwald, Jużynty i inne. W epoce, od której Jan Weyssenhoff rozpoczyna swe opowiadanie, istniały dwa gniazda tej rodziny na Inflantach.
Michał, pisarz grodzki, następnie podkomorzy Jego Królewskiej Mości i inflancki, poseł na sejmy 1756 i 1764 roku, zebrał w ręku swem wielki majątek ziemski, oprócz bowiem własnych dóbr Brodajźa, Rybiniszek i Strażwaldu, wziął w posagu za pierwszą żoną, z domu Berg, połowę Fejman i Antoniszefc, za drugą, Rajecką — Jużynty w powiecie Wilkomierskim. Powiększył pałac w Rybirriszkaeh, fundował dwa parafialne kościoły, należał do najbogatszych obywateli inflanckich. Synami jego byli: Tadeusz, marszałek Rzeżycki, i Franciszek, marszałek Wilkomierski.
Młodszy brat Michała, Jan, sędzia ziemski inflancki, posiadał Andzelmujżę w trakcie Rzeźyckim. Dobra te, chociaż piękne, były jedynym majątkiem Jana Weyssenhoffa, który za żoną swą, Heleną Ro-merówną, primo voto Soltanową, posagu w dobrach ziemskich nie otrzymał. Ten Jan, sędzia ziemski, miał liczne potomstwo, które, jako rodzeństwo autora ni­niejszego «Pamiętnika», wspominane w tekście, muszę tu koleją starszeństwa wyliczyć: 1) Józef, poseł na sejm czteroletni, jeden z twórców konstytucji 3-go maja; 2) Ksawery, sędzia ziemski inflancki; 3) Michał, marszałek Rzeżycki; 4) Wincenty; 5) Te­resa za Ignacym Sołtanem; 6) Konstanty, marszałek Lucyński; 7) Jan, generał, autor « Pamiętnika* i 8) Stanisław. Nadto Helena Weyssenhoffowa miała z pierwszego małżeństwa syna, Stanisława Sołtana, później marszałka nadwornego litewskiego. Ten przyrodni brat najstarszy, otrzymawszy po wcześnie zmarłym ojcu starostwo Omelańskie i inne dobra, a za żoną, Franciszką ks. Radziwiłłówną, wziąwszy znaczny po­sag, stał się wybitnym obywatelem i wpłynął znacznie na wychowanie przyrodniego brata, Józefa Weyssenhoffa, wysyłając go, po ukończeniu szkól krajowych, na uniwersytet do Wiednia. Reszta braci wychowana została «domowym sposobem>> w Andzelmujży, trochę w Rybiniszkach, u bogatego stryja, Michała, a jeden z najmłodszych, Jan, który nas tutaj szczególniej zajmuje, wybija się na widownię niemal zupełnie samodzielnie. Własnej przemyślności i odwa­dze zawdzięcza niepospolite swe wykształcenie i głośny zawód wojskowy.
Już starość mi dokucza, już mi się dają czuć poprzedniki sędziwości. Upadek sił, cierpienie w członkach, bezsenność i jakaś oziębłość względem tego wszystkiego, co dawniej przyjemność życia i jego za dowolnienie stanowiło: wszystko mi zapowiada, że juzem żył.Z pod tego jednak ogólnego upadku wyjmuję uczucia serca i władze rozumu: nigdy więcej nie kochałem moich przyjaciół i nigdy rozum mój nie rozbierał rzeczy swobodniej i czyściej, jak dzisiaj. Bliski już bardzo tego kresu, gdy się zupełnie schodzi ze sceny świata, rzuciłem okiem na swoją przeszłość, na to, czego byłem świadkiem i aktorem niekiedy, na to, co widziałem i słyszałem, co mnie od pierw­szej młodości zajmowało, na moje związki, moje przyjaźnie, moje nienawiści w ciągu czynnego życia; wszystko to dzisiaj jest przedmiotem moich rozwag. Zadowolnienia obecne, nadzieje przyszłości, już zgasły dla starca; wspomnienia tylko mu zostają; tam ze smętkiem i niejakiem rozczuleniem myśl jego nadewszystko bawić lubi. Burze polityczne pozbawiły mnie wysokiego stopnia, zniszczyły obecność i świe­tną przyszłość, która mię czekała, w nic obróciły. Dzisiaj, żyjąc z dochodów wsi z moją familią, odpy­chając nieprawą pomyślność, która mi się gwałtem narzucała, pozbawion prawie towarzystwa, rozmyślam nad losem moim, losem człowieka i myśli, a wspomnienia moje zapisuję.
Urodziłem się 1774 roku w Inflantach, w powiecie Rzeżyckira, we wsi Andzelmujży, dziedzicznej ojca mojego. Ilość dzieci (było nas siedmiu braci i jedna siostra), gospodarstwo w najlichszym stanie, hojna gościnność ojca mojego, wyczerpywały dochody, mało zostawiając sposobności do stosowniejszego nas wychowania. Ksiądz nauczyciel, sam mało umiejący, i kiedy niekiedy jakiś metr języka i fechtowania, były to jedyne światła młodości naszej. Po lat kilka męczył on nas nad Alwarem, nie nadając wcale zna­jomości języka łacińskiego. Trochę chronologii histo­rycznej i rachunków początkowej arytmetyki, na tern spełzły pierwsze lata z małym pożytkiem. Później, w domu stryja naszego Michała Weyssenhoffa, pobie­raliśmy nauki wraz z jego dwoma synami, a to przez oszczędność ze strony rodziców moich, gdyż utrzy­mywanie osobnych nauczycieli byłoby uciążliwe. A co się tyczy instrukcyi, właściwie zaś wychowa­nia, rozwinięcia rozsądku, zaszczepienia zasad reli­gijnych i moralnych, te godna i rozsądna matka na sza sama nam przelać usiłowała, mało się spuszcza­jąc na staranie obce w tej mierze. Jako też, jeżeli nam w końcu pierwszej młodości brakowało wiadomości naukowych, mieliśmy głęboko wpojone zasady religii i cnoty, dokładną znajomość godziwego i niegodziwego. Słowem — wyszliśmy z rąk matki zupełnie usposobieni do życia cnotliwego. Jeżeli w ciągu życia zeszło się kiedy z tej złotej drogi, to nie jej była wina.
Wychowanie nasze fizyczne było doskonałe; wprawiała nas matka do wszelkich prac ciała, a mi­łość wielka do polowania dokonała reszty; ani fatyga chodzenia dnie jedne po drugich, ani słoty, zimna, upały — nic nam nie szkodziło. W późniejszem życiu, kiedy w pracach wojennych byłem ciągle na to wystawiony, wszystko mi było łatwiej, jak młodzieży, miękko wychowanej.
Miałem piętnaście lat, kiedy sejm wielki, czte­roletni, konstytucyjnym zwany, wyprowadził dwóch braci moich ze spokojnego domowego życia na scenę polityczną, i światu ich ukazał. Stanisław Sołtan, syn mojej matki z pierwszego małżeństwa, połączony z domem Radziwiłłów przez żonę *), szlachetny, tęgi. Żonaty z Franciszką ks. Radziwiłłówną; nabył Radziwiłłowskie dobra Zdzięcioł w Nowogrodzkiem.
i szczerze ojczyznę kochający, został najprzód posłem Słonimskim, a wkrótce potem marszałkiem nadwornym litewskim. Józef Weyssenhoff, brat mój rodzony najstarszy, był wybrany posłem inflanckim wraz z Julianem Niemcewiczem, Kublickim i Potockim.
W czasie rozpoczęcia czteroletniego sejmu, Pol­ska nie miała żadnej twierdzy, a wojska około 12.000. Stan ten był bardzo dogodnym sąsiadom, których wojska znajdowały tu drogi niezbronne i spoczynki wygodne. Mimo wszelkich trudności, gorliwość części sejmu zdołała przez lat dwa, to jest do 1790 roku, podnieść stan siły zbrojnej do 40.000 gotowego do boju wojska. Ale było to wojsko bez artyleryi i wszel­kiego opatrzenia, tak dalece, że wojsko litewskie, li­cząc około 10.000, nie miało w arsenale w Wilnie nad parę armat sześciofuntowych, i te były używane do wiwatów, nigdy do ćwiczenia poligonowego.
Wśród takiego stanu rzeczy, brat mój, Józef, poseł inflancki, postanowił mnie umieścić w pomnażającem się wojsku; jakoż przesłał matce mojej kró­lewską nominacyę dla mnie (z d. 14 grudnia 1789 r.) na podporucznika w pułku 8-yra piechoty szefowstwa księcia Karola Radziwiłła, jego ofiarą zupełnie utworzonego. Miałem wtedy 16 ty rok i byłem uszczęśliwiony niewypowiedzianie mojem przeznaczeniem. Ojciec mój już nie żył, a interesa w złym stanie nie pozwoliły matce, jak tylko szczupłą bardzo dać mi wyprawę i 50 dukatów złotem na drogę. Te dla mnie, nie mającego dotąd żadnych pieniędzy w ręku, zda­wały się sumą, wystarczającą na wszystkie obecne i przyszłe potrzeby. Tak opatrzony i w takiej dyspozycyi serca i umysłu, wyjechałem z domu pierwszy raz w życiu w początkach kwietnia 1790 roku, ze służącym, ślepym na jedno oko i, podobnie jak pan, nic nie wiedzącym, jak świat wygląda za granicą wsi naszej. Im bardziej oddalałem się od domu w tej samotnej i niewygodnej podróży, tem częściej myśl moja zajmować się zaczynała stanem moim. Opuści­łem familię, jadę daleko, między zupełnie obcych, nie znając ich obyczajów, ani ich sposobu życia, ani przyszłych obowiązków moich, ani postaci, jaką mi przybrać wypadnie. Niekiedy uczucia niespokojności i trwogi opanowały mnie, ale to nie trwało długo; siły, zdrowie, wesołość wieku mojego zacierały wszystko w momencie, zostało tylko miłe wrażenie przyszłego jakiegoś nieokreślonego szczęścia.
Tak podróżując bryczką, najętemi końmi, popasałem i nocowałem wesoło, bo przyszłość ze wszystkimi swoimi wdziękami była ze mną — na koniec, zbliżając się już do celu mojej podróży o mil kilkanaście, miałem przed sobą wieś pana Glińskiego. Tam spotkał ranie najniespodziewańszy posłaniec, lokaj mojej siostry, Teresy Soltanowej, uwiadamiający mnie, że pani jego wyjechała naprzeciwko mnie i że czeka na mnie we dworze rzeczonego pana Glińskiego. To była radość, której wyrazić nie potrafię. Siostra moja wiedziała, ile jestem obcy światu; miłość braterska podała jej myśl wyjechania naprzeciwko mnie, aby mi pomódz i prowadzić za rękę w pierwszych krokach moich. Pod jej opieką przyjęty najprzód uprzej­mie w domu Glińskich, widziałem pierwszy raz świat inny, jak familijny i sąsiedzki. Dom ten protestancki składał się z członków znakomitego wychowania. Oj­ciec, bardzo rozsądny i oświecony, miał dwie, czy trzy córki, z których starsza pisała ładne wiersze i miała wiadomości nie mało. Czterdzieści osiem godzin, przepędzonych w tym domu, były już niemałem ostrzeżeniem dla mnie, jak tam na świecie dziać się będzie.
Stąd wyjechałem już w towarzystwie siostry, wygodnie, karetą jej sześciokonną i z usługą przyzwoitą. Wszystko mi już szło łatwiej przy jej radzie i pomocy, ale pierwsze wrażenia zaczęły już ścierać powoli ten połysk świeżej duszy i hamować to zadowolnienie wewnętrzne, które młodość sprężysta i nie­doświadczona chciwie czerpała w różowej przyszło­ści. Po kilku dniach podróży przyjechaliśmy do Nie­świeża, gdzie stał sztab pułku, do którego byłem przeznaczony. Siostra moja znała dowódzcę, pułko­wnika Dederkę i, nie tracąc czasu, posłała go prosić do siebie. Pułkownik zaraz przyszedł, zostałem przed­stawiony i przyjaźni polecony.
Szczęściem w tym pułku było wielu oficerów, którzy znali braci moich, Sołtana i Józefa Weyssenhoffa, mających wówczas znaczenie w Warszawie. Oficerowie ci, przysłani z gwardyi koronnych do tego pułku nowoformowanego, dzielili z całą stolicą wy­soką o moich braciach opinię, nie byłem przeto obcy, przyjęto mnie z przychylnością i pobłażano memu niedoświadczeniu.
Siostra moja, ułatwiwszy mnie tym sposobem stawienie się w pułku, odjechała do męża o mil kilkanaście od Nieświeża, a ja już sam zostałem wśród tego, ze wszech miar nowego dla mnie, świata. Nie­którzy oficerowie zajęli się mną szczególnie; tymi byli porucznicy: Jan Kamiński, Doliński i Radziszew­ski. Oni to zaraz dopomogli mi zrzucić ubiór mój cy­wilny inflancki, a spiesznie przywdziać mundur. Sio­stra niezwłocznie zasiliła moją kasę, której znała szczupłość, — i tak wspierany, prowadzony, nau­czany, ujrzałem się rychło kompletnie umundurowanym i uzbrojonym. Świetność tego ubioru wynagradzała trudy i troski pierwszych dni służby. Uznałem potrzebę rychłego obeznania się z obowiązkami no­wego stanu: wziąłem za nauczyciela podporucznika Miętę, byłego podoficera z gwardyi. Ten mnie uczył praktycznie służby, musztry, regulaminu i wszelkich powinności wojskowych, a że byłem młody, zdolny i przekonany, że się nie godzi być niebiegłym w tern, czego sam później nauczać miałem, pracowałem szczerze i pomyślnie, tak, że wkrótce zrównałem się z jednymi, a drugich wyprzedziłem, mianowicie tych, którzy, jak ja, przyszli do pułku prosto z cywilnych.
Pułk to był ofiarowany ojczyźnie przez księcia Karola Radziwiłła «Panie Kochanku>>, jak kilka in­nych wówczas, przez patryotyzm możnych panów, którym, przez wzgląd na ofiary, rząd udzielił władzę przedstawiania pewnej liczby niższego stopnia ofice­rów do nominacyi. Nie wszyscy odpowiadali godnie temu dobrodziejstwu: jedni cieszyli się tylko mundu­rem, inni na czczych zabawach czas trwonili, niepo­mni na ważność w onym czasie powołania swojego. Później, kiedy się służba uregulowała, jedni z musu, drudzy dobrowolnie, opuścili ją.
Pułk nasz miał numer 8-my piechoty litewskiej. Mundur granatowy z czarnymi abszlegami i srebrnemi ozdobami; numer był na guzikach. Krój munduru byl polskiej kurtki, szarawary z lampasami, czapka z piórem i pałasz u boku. Czasu nie mieliśmy nadto do wydoskonalenia się w mustrze. Zsyłano lustrato­rów do przekonania się, jak daleko postąpiliśmy, ale wyznać trzeba smutną prawdę, że ci lustratorowie wyobrażenia nie mieli o tem, co im poruczone było. Mianowicie przybył do nas w tym celu książę Mikołaj Radziwiłł, brat marszałkowej Soltanowej. Ten nic nie widział, nic nie zrobił, nic do pułku nie przemó­wił i odjechał, zadowolony przejażdżką. Takiej byli zdolności dawni wojskowi, podczas gdy sejm, rozpa­trzywszy się w nieładzie powszechnym, organizował wszystko i wojsko razem, postanowiwszy podniesie­nie kompletu do 100.000. Ten sejm postrzegł dopiero pierwszy, że wszelkich gałęzi urzędy były sinekury, że je kupowano tylko przez spekulacyę finansową, lub przez dumę, że obowiązków, przywiązanych do nich, nikt nie pełnił i za nic je ważył. Wiedząc to, sejm zajął się niezbędnemi ustawami dla wojska; wy­rzekł słowo subordynacyi, kazał przełożyć na polski przepis musztry z niemieckiego i rozesłał władzom i pułkom, jako nieodstępne prawidła. Wskutek tego pułki piechoty zaczęły przybierać postać i porządek wojskowy, jazda zaś (litewska) długo nie mogła zro­zumieć wyrazów: porządek, subordynacya, ćwiczenia — i podobno nigdy nie zrozumiała.
Wszystko, co tu mówię i potem mówić będę, tyczy się tylko wojska litewskiego, koronne bowiem już było porządniejsze i więcej wyćwiczone; lubo i ono dzieliło ważniejsze nieprzyzwoitości litewskiego, lecz tam generałowie bieglejsi, książę Józef, Kościuszko, Mokronowski i t. d., którzy już byli uczestni­kami wielkich wojen, zapobiegli złemu swem doświadczeniem. Widzieliśmy skutki zlej organizacyi w kampanii 1792 i rewolucyi 1794 roku, a szczególniej w ka-wraleryi narodowej, czyli pułkach, brygadami zwanych: pińską i kowieńską. Przez niezrozumiałe nadużycie ta część wojska przywłaszczała sobie exclusive tytuł narodowego: bogatsza szlachta kupowała w niej stopnie, które, okryte brzmiącem nazwiskiem narodo­wych, miały wielkie prerogatywy; i tak: pułkownik kawaleryi narodowej miał stopień generała-Iejtnanta, podpułkownik, czyli vice-brygadyer — stopień generała-majora, i rotmistrz, czyli dowódzca szwadronu— tenże sam stopień. Dalej, porucznik był pułkownikiem i t. d. Większa część tych urzędników nie widziała nigdy swych podkomendnych, skąd wynikło, że przy pierwszym ruchu wojennym, panowie brygadyerowie, vice-brygadyerowie, rotmistrze i t. d., pozostawrali bezwstydnie w domu, a nieco młodszych oficerów prowadziło pułki jak mogło. W takowej potrzebie rząd, zostawiwszy tych panów po domach, przysłał na dowódzców oficerów Polaków, przybyłych z wojsk obcych. Takimi byli: Wawrzecki, Chlewiński, Wedelstádt i inni. Wszyscy ci odznaczyli się w potrzebach odwagą i umiejętnością, ale, nim wprowadzili jaki­kolwiek porządek, walczyć musieli z hydrą najdzikszego nieładu. Jakkolwiek bądź, piechota, zaraz skro­mniejsza, usposobiona do posłuszeństwa i porządku, licząc oficerów w stopniach właściwych, poddała się skwapliwie nowym urządzeniom, emulowała między sobą o pierwszeństwo w mustrze i służbie, i wkrótce stała się wybornem wojskiem.
W rok po uformowaniu się (1790) pułk nasz odebrał rozkaz do marszu na Ukrainę dla wzmocnienia wojska koronnego, tam stojącego; toż samo pułk szó­sty piechoty litewskiej pod dowództwem szefa swo­jego, Niesiołowskiego, syna wojewody nowogrodzkiego. Tenże rozkaz otrzymała brygada jazdy Kowieńska, aby pewien oddział wysłała z nami. Maszerowaliśmy przeto w ustawicznych zatargach z oddziałem jazdy. Kiedy wypadła potrzeba detaszować co z piechoty, dodając jej nieco jazdy, wtenczas za­czynały się sprzeczki o dowództwo; towarzysz brygady, który był tylko żołnierzem szeregowym kom­panii szlacheckiej, nie chciał być pod komendą porucznika od piechoty. Aż na koniec rząd postanowił, że oficerowie jazdy narodowej będą tylko jednym stopniem wyżsi od piechoty: podporucznik narodowy i porucznik piechoty brali między sobą dowództwo podług dawności patentu.
Powodem marszu na Ukrainę dla wzmocnienia wojska koronnego były wieści, jakoby na kozaczyźnie gotowała się nowa wyprawa na rzeź do Polski, jaką była Humańska. Podobieństwo było wielkie do tego. Zdaje się, iż wzięte środki ostrożności i siła zbrojna, dosyć znaczna, zahamowały ten okropny zamiar. Nie trzeba było, zaiste, sił nadzwyczajnych regularnego wojska, ażeby dać odpór i zniszczyć ten tłum, któryby się, uzbrojony nożami, wylał na naszą ziemię.
Pochód na Ukrainę mieliśmy nie najmilszy. Ciągnąc przez Mińsk, Mozyr, Narowię do Czarnobyla, szliśmy prawie ciągle lasami. Około Narowli (gdzie nas przyjął wystawnie pan Oskierka w porządnym, murowanym domu, sam ubrany w mundur nasz generalski), przechodziliśmy także miejsca w lasach pierwotnych, gdzie ledwo co mil kilka jakaś wioseczka, a czasem tylko karczemka licha widzieć się dała. Wieśniacy tych małych osad tak byli dzicy, że za zbliżeniem się naszem, z żonami i dziećmi uciekali do lasów, a my najczęściej do pustej wchodzi­liśmy osady. Dopiero później, wabieni darami, a szcze­gólniej wódką, wracali pojedynczo do domów. Wśród takiej pustyni i dziczy zadziwiły nas niemało i mieszkanie, i przyjęcie, i postać pana Oskierki. Czarnobyl, miasteczko Chodkiewiczów, rozłożone na brzegu Polesia Ukraińskiego, było przeznaczone na stanowisko sztabu pułku 8-go. Tam spocząwszy część zimy, bytem odkomenderowany z połową lejb kompanii na posterunek ku Kijowowi, w miejscu, gdzie Prypeć wpada do Dniepru, — punkt odludny, blizko którego nie było żadnej osady. Pod golem niebem zatem, osłaniany tylko cieniem starych dębów, rzadko po błoniu rosnących, wśród głodu i wszelkich prywacyów, stałem do końca listopada, to jest około sześciu miesięcy. Wówczas przybył do Czarnobyla nowy nasz pułkownik, Seweryn Rzewuski, który objął dowództwo po pułkowniku Dederce, pozostałym w Nie­świeżu. Pan Rzewuski znal moich braci w Warsza-' wie i pewnie miał sobie poleconą opiekę nade mną (miałem wówczas lat siedmnaście). Postanowił zmie­nić mój oddział w tem przykrem stanowisku; okazując zaś jakieś przyjazne zajęcie się mną, przyjechał sam z kuchnią i piwnicą dla uczczenia i nakarmienia nas po tak długim poście. Można się domyślić, jak nas zobowiązał ten postępek wodza.
Pułkownik Rzewuski miał zwyczaj picia od sa­mego rana codzień, ale byl tak mocny, że, mimo naj­większego zbytku, nigdy ani władz fizycznych, ani intelektualnych nie utrącał. Był wesoły, dosyć lekce­ważący wszystko, umiał mnóstwo wierszyków, które na świecie wychodziły, aplikował je szczęśliwie. Jeździec był rzadkiej umiejętności i mocy; na odwadze mu nie zbywało, mógł zostać dobrym żołnierzem, gdyby go bodły albo miłość ojczyzny, albo przynajmniej chęć jakiejś wyższej sławy. Ale on pozostał wiecznie w swoim anakreontyzmie, później służbę porzucił i tak zakończył bez wspomnienia. Wkrótce przyszło w tamte strony urzędowe ogłoszenie konstytucyi 3-go maja 1791 roku. Z jakimże smutkiem spoglądaliśmy na obywateli owej okolicy, którzy (z małym wyjątkiem) nie tylko dobrodziejstwa tej ustawy nie pojmowali, ale, przeciwnie, upatrywali w niej ostateczną zagubę wolności i prerogatyw szlacheckich. Większa część, żyjąc w zupełnej ciemności, nic z tego nie rozumiała. Konstytucya, która kasowała elekcyę królów, nadawała wstęp wszystkim stanom do reprezentacyi narodowej, królowi władzę i powagę potrzebną, sądownictwu niepodległość, administracyi moc dostateczną ku wykonywaniu legalnych urządzeń, która jednym ciosem uderzyła po wszyst­kich samowolnościach i bezprawiach, — konstytucya taka, mówię, musiała się wydać potworną tym zaśle­pionym nierządnikom. W tym tłumie znajdowali się ludzie, którzy, więcej oświeceni, powinni byli stanąć przy dobrodziejstwach nowej ustawy; ale głupia pycha, samolubstwo i chciwość rządziły nimi. Pierwszy pan Adam Rzewuski, brat naszego pułkownika, poważył się wydać na świat pisemko przeciwko tej ustawie, dowodząc między innemi, iż zaprowadzenie sukcesyi tronu było śmiertelnym ciosem dla wolności polskiej. W rozwinięciu tej ustawy postanowiono w każdym powiecie komisye cywilno-wojskowe, złożone z jednego prezesa, dwóch członków cywilnych, je­dnego wojskowego i jednego duchownego. Ułatwiać'; wszelkie interesa policyjno-cywilne, wojskowe i duchowne, było jej atrybucyą, słowem — czuwać nad porządkiem i wykonaniem urządzeń krajowych. Ta magistratura skoro wymówiła raz pierwszy słowa: uszanowanie dla prawa, — wszystko się oburzyło i, lubo nie śmiano się opierać jawnie, przecież, trzy­mając się dawnych nałogów, opierano się skrycie ile możności. (To się tyczy tylko strony, na którą patrzyłem, gdyż były prowincye, które pojęły i przyjęły chętnie nowe ustawy). W takiem położeniu komisye cywilno-wojskowe, widząc swoją niemoc, przed­stawiły ją rządowi, który wydał rozkaz, aby każdej była przydana kompania piechoty pod dowództwem oficera, zasiadającego w komisyi, inaczej — do rozporządzenia komisyi. W skutku tego rozkazu ja zostałem wysłany z kompanią do miasta powiatowego, Owrucza. Na moje szczęście zastałem tam w komisyi zasiadającego rotmistrza Radomyskiego, człowieka oświeconego i nadzwyczajnej dobroci; doświadczenie jego było mojem zbawieniem: będąc już moim dowódcą, dyspono­wał siłą, której ja dowodziłem; kroku jednego bez jego polecenia nie zrobiłem. Chlubię się tem, że mia­łem dosyć rozsądku, aby widzieć moją zupełną niewiadomość i niedoświadczenie. Ileż błędów, ile nieprzyzwoitości światło jego oszczędziło młodemu i porywczemu człowiekowi! Tam trzeba było co moment walczyć z palestrą, to jest ze stekiem mniej więcej młodych próżniaków, prawa niby uczących się, któ­rzy przywykli, chodząc gromadnie po mieście, ró­żnych dopuszczać się bezprawi; często wypełniać po­lecenia, traktujące ich burdy. Przed niejakim czasem pan Pausza, zwany Sędzią, obrażony wyrokiem sądu ziemskiego, dobrawszy sobie wspólników, wpadł do izby sądowej; sędziowie pouciekali przez okna, a za nimi wyleciało tąż drogą sukno zielone, krucyfiks i reszta sprzętów ze stołu sądowego. Cóżby tu począł młody człowiek, mający siłę zbrojną w ręku? Rotmistrz Radomyski umiał zastraszyć siłą i ułagodzić słowy. Palestra napadała hauptwach, odbić starając się uwięzionych, ale nabito broń, ogłoszono, iż strzelać się będzie i tak powoli wszystko się utarło.
Po ośmiomiesięcznym pobycie moim w Owruczu, pułk nasz otrzymał rozkaz wracania na Litwę, i ja zostałem ściągnięty. Sejm już był powiadomiony o zamiarach sąsiadów, i wojskom, jakie były, zbierać się kazał.
Wojsko litewskie składało się z ośmiu pułków piechoty, z których dwa tylko miały po dwa bataliony, to jest 7-my i 8-my; reszta miała po jednym, i to nielicznym, tak, iż nie było nad 7.000 piechoty. Jazdy dwa pułki, zwane «kawaleryą narodową>», tak zwane «brygady»: Kowieńska (350 koni) i Pińska (około 900). Oprócz tego było sześć pułków lekkiej jazdy, «tatarskimi» zwanych, gdyż się po większej części z Tatarów składały. Ta jazda była bez porównania porządniejsza i lepiej wyćwiczona, niż kawa-lerya narodowa, lepsza zatem była do użycia, zwła­szcza, że duch jej wojenny czynił ją nierównie waleczniejszą od pierwszej. Ubiór i uzbrojenie miała też same, co kawalerya narodowa, abszlegami tylko się różniła: ta miała pąsowe, a narodowa — karmazynowe. Różniły się także tern, że lekka jazda nie miała tej zgubnej prerogatywy wyższości stopni, lecz szła na równi z piechotą. Miało być zatem ogółu jazdy 3.500 koni.
Trzeciej, a tak ważnej broni — artyleryi, liczyć nie można, gdyż, jeżeli było kilka kompanii ludzi, to nie było dział: kilka sztuk trzyfuntowych składało cały park tej armii. Oficerów tej broni mieliśmy do­syć uczonych: takimi byli major Spencherger (?), kapitan Kublicki i kilku innych, ale brak dział zostawiał ich w bezczynności. Poruszony z Czarnobyla, maszerował nasz pułk prosto pod Mińsk, gdzieśmy już znaleźli wojsko litew­skie zebrane. Generał-lejtnant Judycki objął dowództwo całego obozu i już był wskazany na wodza naszego w nastąpić mającej wojnie. Sądząc po jego mężnej postawie, po pięknych wierzchowych koniach i minie zuchwałej, wnosiliśmy, że nas poprowadzi śmiało i ostro, ale, niestety, był to generał, jak wielu innych, posiadający ten stopień za pieniądze, którymi zapłacił swego poprzednika. Rewia zatem nasza pod Mińskiem spełzła na kilku niby manewrach bez sensu, na przeglądach bez celu (gdyż wódz nie wiedział, czego ma żądać od wojska), na obozowaniu bezładnem. Jeżeli tam był jakiś cień służby obozowej, tośmy byli winni jedynie generalowi-majorowi Frankowskiemu, który przybył ze służby pruskiej. Pomógł mu szef pułku 5-go piechoty, Paweł Grabowski, czcigodny człowiek, światły i chętny. Uczucie jego szlachetne i męstwo wskazywały mu domyslowo, czego przez doświadczenie nie nabył. Zginął w 1794 r. na Pradze, żałowany od wszystkich, dobrze krajowi życzących. Ci dwaj oficerowie nie byli wszakże w sta­nie uporządkować w tak krótkim czasie niesforne wojsko, bez pomocy kolegów i podwładnych, dla których wszystko było nowością. (Piechota i lekka jazda były najlepszym duchem ożywione, ale nie miały doświadczenia obozowania i służby polowej).
Po rewii rozeszliśmy się na czas krótki do gar­nizonów naszych w celu wybrania się zupełnego na wojnę, już grożącą krajowi. Wojska rosyjskie zbierały się ponad granicami naszemi, a król pruski, wypierając się haniebnie swoich zapewnień, zaczął już dwuznacznie odpowiadać naszemu rządowi. Moment właśnie przyszedł, ażeby, podług zapewnień najuro­czystszych, dopomógł Polakom bronić tego nowego stanu ich ojczyzny, do którego ich tak usilnie i tak chytrze zachęcał. W sekretnych konferencyach z naszym rządem, miotał obelgi na naród, z którym się potajemnie porozumiewał, nazywał go barbarzyńskim, zachęcając Polaków do trwania w przedsięwzięciu nadania sobie nowej formy rządu; obowiązał się traktatem sekretnym dać im w pomoc 40.000 wojska w razie napaści ze strony Rosyi. Wszystko to czynil dla wciągnięcia głębiej Polaków w przepaść i osłabienia ich własnych środków obrony — nadzieją silnej obcej pomocy. Skoro wojska rosyjskie wkroczyły w nasze granice i zajęły nasz kraj, pruskie rozpoczęły ruch z przeciwnej strony i weszły, niosąc de
klaraeyę króla swojego. Duch tej deklaracyi jawnie dopiero wykazywał dyspozycye rządu pruskiego. Powiedziano w niej:
«Il est connu de toute l'Europe, que la révolu­tion arrivée en Pologne le 3 mai 1791 ? l'insu et sans participation des Puissances Amies et voisines de la République, n'a pas tardé d'exciter le mécon­tentement et l'opposition d'une grande partie de la Nation...».
Takową deklaracyę kończy chytry Prusak terni niiodopłynnemi słowy:
«Le Roi aime ? se flatter, qu' avec des dispo­sitions aussi pacifiques, il pourra compter sur la bonne volonté d'une Nation, dont le bien-?tre ne sau­rait lui ?tre indifférent et ? laquelle il désire donner des preuves de son affection et de sa bienveillance» *).
Przyłączenie części kraju do Prus, oddanie dru­giej Rosyi były tą przychylnością i afektem, wyra­żonym w proklamacyi! Potwierdził to dany generałowi Raumer rozkaz blokowania Gdańska; król wyraża w manifeście swoim do tego miasta wyrzuty, że tam się uformowało to towarzystwo, które potem rozlało po całej Polsce duch wolności. Rozdzierającem jest zapewne dla Polaka wyznanie, że tu można przytoczyć bajkę: «Wilk i baran», chociaż ani Pru­sak nie był siły wilka, ani Polak słabości barana. Jakkolwiekbądż, wojska nasze zbierały się, ożywione najlepszym duchem, przeciwko postępującym Rosyanom. Szczęśliwa młodość zapowiadała sobie po­myślność, nie widząc niedoli, w którą podstęp pruski, nikczemność króla własnego i niezdolność wodzów — kraj wtrącić miały.Wojsko zebrało się pod Stołpcami, miasteczkiem nad Niemnem, o trzy mile od Mira. Tam zajęliśmy pozycyę, wskazującą chęć bronienia przeprawy tej rzeki. Ale za zbliżeniem się nieprzyjaciela, wojsko cofnęło się pod Mir, a nieco kawaleryi zostało dla bronienia przeprawy, a może tylko dla obserwowa­nia. Ten pierwszy krok wyjaśnia już zupełnie bojaźliwe wahanie się Judyckiego. Przybywszy do Mira, przeszliśmy przez miasto, zostawiając je między nami, a prezumowaną dyrekcyą nieprzyjaciela. Takoż w parę dni kawalerya cofnęła się nagle z pod Stolpców, a za nią ukazał się nieprzyjaciel w liczbie groźnej.
Tu na pomoc i ku radzie przybył z Warszawy generał artyleryi, Stanisław Potocki, otoczony licznym sztabem, a nadewszystko mając przy boku oficera pruskiego, majora Kleista (jeżeli mnie pamięć nie zwodzi). Ten major Kleist, emisaryusz pruski, miał być lumen wojny, i jego zdanie miało wiele ważyć na szali naszej rady wojennej. Wypadło tedy z tej rady, skoro się nieprzyjaciel na wzgórzach uszykował, aby iść do niego ową wazką groblą dla atakowania go. Bóg mi jest świadkiem, żeśmy szli z największym zapałem, przebyliśmy żywym krokiem dobrowolnie opuszczone przeszkody, wzdychając powszechnie do starcia się na bagnety. Ale jakąż odkryliśmy nędzę, kiedy już rozwinąwszy się pod silnym ogniem cięż­kich bateryi nieprzyjacielskich, z kawalerya naro­dową na naszej prawej, ujrzeliśmy tęż kawaleryę uciekającą w nieładzie dla kilku granatów, rzuco­nych na nią! Nadto, żadnego z naszych generałów nie było przy wojsku; tylko major Kleist, przebiega­jąc piechotę po przed frontem, wolał z intencyą wi­doczną: «Alles ist verloren!». W takim stanie, wrzący chęcią starcia się, staliśmy godzin parę pod ogniem. Wtenczas Ptiwel Grabowski, szef pułku 5 go (o któ­rym wyżej mówiłem) widząc, że wszyscy dowódzcy nas opuścili, stanął na czele i dla ratowania wojska, które położeniem i nieczynnością swoją dało zupełną wolność nieprzyjacielowi manewrowania i oskrzydla­nia naszego lewego skrzydła, rozkazał batalionom zwijać się w kolumny i cofać się w porządku. Nie szliśmy już przez miasto i groblę, aleśmy się zaraz obrócili w lewo na trakt Grodzieński. Kawalerya nie­przyjacielska ruszyła na nasz odwrót, ale, przyjęta ogniem piechoty i wystrzałami z trzyfuntowej arma­tki, zostawionej pod zamkiem Miru, odstąpiła, a my odtąd bez wystrzału cofaliśmy się aż do Grodna. Nieprzyjaciel za nami nie postępował.
Już odtąd nie widzieliśmy żadnego z generałów: Stanisław Potocki wrócił spiesznie do Warszawy, Judycki do siebie w Mińskie: nie dlatego kupił stopień, aby się wystawiał na trudy i niebezpieczeństwa wojny. Generał Frankowski zachorował po kilku pierwszych wystrzałach nieprzyjacielskich, a major Kleist, zrobiwszy swoje, zniknął. Ze łzami szykowaliśmy się do cofania, tak nieszczęśnie zawiedzeni w naszych chęciach i nadziejach. «Dies irae, dies Ula calamitatis et miseriae», — wołał jeden oficer do mnie. Serca nam się krajały: cofać się przed rozpoczęciem bitwy, do której wystąpiliśmy zaczepnie! Kanonady ze strony nieprzyjaciela nie uważaliśmy za rozpoczęcie bitwy; rachowaliśmy tylko na dzielność naszej piechoty, gdyż wiedzieliśmy, że artylerya nasza kilku trzyfuntowemi działami nie mogła walczyć z dwunastofuntowemi nieprzyjaciela.
Przymaszerowawszy do Grodna, znaleźliśmy dwa pułki piechoty: Raczyńskich i Wodzickicb, pułk jazdy pod dowództwem majora Wedelstâdta i parę bateryi armat sześciofuntowych z haubicami. To wzmocnienie wojska naszego byłoby może skuteczne, ale powtarzane rozkazy królewskie, aby się cofać nie wdając się w żadne bitwy, hamowały wszystko. Tu objął naczelne dowództwo tego litewskiego i koronnego wojska generallejtnant Michał Zabiełło. Wrócił do kraju ze służby francuskiej, gdzie służył w pułku Royal-Allemand w stopniu porucznika, lub kapitana, żadnego tam doświadczenia nie nabył, gdyż w czasie służby jego pułk ten nie był w żadnej woj­nie. Nauczył się tylko frazesów wojennych w salo­nach. Był bardzo pięknym mężczyzną, wielkie miał sukeesa u kobiet, i zdaje się, iż to świetne nic, czem się chlubiły salony francuskie, było jedyną korzyścią jego pobytu we Francyi. Gdy jednak wszyscy dowódcy nas opuścili, a Michał Zabiełło zdawał się mieć najwięcej wyobrażenia o wojnie, rząd przezna­czył go nam na dowódcę. Przybył z nim drugi Zabiełło (Szymon podobno?), generał major z dawnej służby polskiej. Ten drugi Zabiełło objął dowództwo nad częścią piechoty, do której należał i nasz pułk 8-my.
Tu odebrałem nominacyę na porucznika z dnia 13 czerwca 1792 roku).
Ruszyliśmy zatem z pod Grodna, cofając się ku Warszawie dwiema drogami: wódz naczelny jedną, a generał-major Zabiełło drugą. Rozkazy królewskie, naglące coraz bardziej do cofania się bez wystrzału, były tej dyspozycyi powodem. Jakkolwiekbądź, wo­dzowie nasi, nie chcąc mieć miny zatrwożonej, mimo rozkazów królewskich, stawili opór nieprzyjacielowi pod Grannem i pod Brześciem dość energiczny i nie bez straty nieprzyjacielskiej. Poczem jużeśmy się cofali bez wystrzału aź do Siedlec, gdzie nas zastał rozkaz królewski rozejścia się na stanowiska, przeznaczone w szczególności dla każdego pułku. Dla pułku 8-go piechoty litewskiej przeznaczony został Płońsk w Płockiem.
Jaki smutek, jaką konsternacyę i jakie narzekanie zrządziły w wojsku te ostatnie dyspozycye trudno sobie wystawić. W wojsku koronnem książę Józef Poniatowski, Kościuszko i Mokronowski, po ode­braniu podobnych rozkazów, nie mogąc się oprzeć królewskiej woli, odesłali królowi natychmiast krzyże orderu «virtuti militari», które im za świetne utarczki pod Zieleńcami i Dubienką król konferował, sami zaś, odprawiwszy wojsko na stanowiska, kraj opuścili.
Wśród tej nieszczęsnej kampanii, król, naglony przez gorliwych posłów sejmu, wówczas jeszcze obecnego w Warszawie, porozumiawszy się z wodzami nieprzyjacielskimi, udał, jakoby chciał sam stanąć na czele rozerwanego wojska. Wojsko to nieliczne, bo wynosiło tylko 6.000, ale wyborowe, składające się z gwardyów, najlepszych pułków i wybornej artyleryi, ruszyło do Warszawy i z niem wielu posłów uzbrojonych pod Pragą do dalszego pochodu goto­wało się. Król z ekwipażami wojennymi ruszył także na Pragę, ale tam dogoniony przez przyjaciółki swoje, panie Grabowską i Aleksandrowiczową, i przez podkanclerzego Chreptowicza, głównego swojego do­radcę, przychyliwszy się do ich tez i przekładań, po wspaniałym obiedzie na Pradze, wrócił do Warszawy i wojsko za sobą pociągnął. Sejm się rozpierzchnął w różne strony, złorzecząc królowi i jego szlachetnej radzie. Większa część udała się za granicę, a szczególnie do Lipska. Na­stało w kraju panowanie Kossakowskich, Zabiełłów, Massalskich, Ankwiczów, a król wzgardzony, wyzuty ze wszelkiej powagi, siedział w swoim seraju i używał życia, które nad wszystko cenił. Tymczasem pułk nasz 8-my stał w Płońsku aż do końca roku 1792, poczem otrzymał rozkaz wracania do Litwy, do przeznaczonych dla siebie Stołowicz *). Rozkazy te wydane już były przez nowych hetmanów. Wojsko litewskie zostawało pod wodzą hetmana Kossakowskiego, przybyłego generał-lejtnanta wojsk rosyjskich. W miasteczku Stołowicze staliśmy do stycznia 1793 roku, nie wiedząc nic, co z tego wyniknie, kiedy w końcu stycznia ujrzeliśmy równo ze dniem wszystkie ulice miasteczka zajęte przez piechotę rosyjską i bateryę armat na rynku. Pulkownik Essen, dowódzca tej wyprawy w towarzystwie Barclay de Tolly, wówczas podpułkownika w pułku strzelców, a później feldmarszałka, otrzymał to łatwe zwycięstwo. Oficerowie nasi wszyscy byli pojedynczo odesłani do domów z uwolnieniem od służby, żołnierze zaś zabrani do umieszczenia w szeregach rosyjskich. Po rozpuszczeniu pułku teraz sposobem, udałem się do Zdzięcioła, dóbr brata mego, Soltana, który, wróciwszy z za granicy, siedział z familią w domu. Obietnic nie szczędzono, aby go wciągnąć w nowy skład rzeczy, obiecywano mu zwrot jego dawnego urzędu marszałka nadwornego z pomnożoną pensyą, ale on nadto szlachetnie czul i myślał, aby się dał uwieść tym powabom, i mimo bardzo uszczuplonych dochodów i mnogich interesów, pozostał w domu.Mieszkałem czas jakiś w domu tego brata wśród najmilszej i wybornie wychowanej familii jego. Patrząc na wyższość tego towarzystwa, doświadczając codziennie korzyści oświecenia i umiejętności, których nie posiadałem, uczułem dopiero potrzebę nabycia onych. Jakoż przy pomocy codziennego obcowania przykładałem się gorliwie do nauk, do czytania wska­zanych mi pisarzy. Obeznałem się z językiem fran­cuskim tak, że mogłem już czytać w nim z korzyścią. Odwiedziłem na krótko Inflanty, gdzie już nie zastałem matki; skropiwszy Izami grób jej i uści­skawszy braci, wróciłem do Zdzięciola, gdyż tu mnie wabiła sposobność doskonalenia się umysłowego. Rezygnacya, spokojność mojej bratowej, jej słodki charakter i wesołość wrodzona czyniły to pożycie mitem. Wtem zbliżył się rok 1794. Wieści o nastąpić mającej rewolucyi zaczęły się upowszechniać. Niewiele osób w Polsce wiedziało o niej coś pewnego, publiczność czuła tylko jej nieuchronność. W pierwszych dniach marca przyjechał do brata Sołtana p. Prozor, mieli z sobą tajemną rozmowę, po której Sołtan zdał się być znękany. Przepowiednie rewolu­cyi szerzyły się coraz bardziej. Wtem, ranka pe­wnego, ujrzeliśmy mieszkanie brata mojego otoczone wojskiem rosyjskiem (ja stałem w osobnej oficynie), wszystkie drogi do zamku przecięte; nikomu nie pozwolono wyjść z domu. Po niejakim czasie, przepędzonym wśród najboleśniejszej niepewności, pozwolono mi pójść do brata, gdzie zastałem stroskaną familię i rotmistrza Kulbakowa, dowódzcę szwadronu, który konsystowal w miasteczku Zdzięciole. Rotmistrz ten oświadczył, że z rozkazu wyższego aresztuje pana Soltana, kiedy jednak otrzyma słowo, że are­sztowany nie oddali się nigdzie z domu, to go zo­stawi bez straży. Brat mój dał wymagane słowo i w rzeczy samej nie był niepokojony przez parę tygodni. Aresztujący go rotmistrz był sam widocznie w strachu, wiedział bowiem, jakie miał Soltan znaczenie i miłość u ludzi. Nie mylił się, gdyż w dniu aresztowania przysłał do mnie generał Giełgud wiadomość, że wpadnie ze zbrojnymi do Zdzięcioła, wytnie cały tam stojący szwadron i uwolni Soltana. Rządca dóbr Zdzięciol, p. Guzelf, stary rębacz sejmikowy, wyrywał się już do pomocy generałowi Giełgudowi. Sądząc, że nic takiego przedsięwziąć nie mo­żna bez zezwolenia samego Soltana, udałem się do niego, ale, jak przewidywałem, zaklinał mnie, abym odwrócił ten zamach, który mógłby ściągnąć nieobrachowane nieszczęścia na jego familię i na wszystkich uczestników tego czynu (zwłaszcza, że się jeszcze nic w kraju nie zrobiło). Jakoż posłałem zaraz do generała Giełguda, donosząc mu o stanowczej woli brata mego, a staremu Guzelfowi kazałem spokojnie iść do domu. Tak w smutnem oczekiwaniu spędziliśmy parę tygodni, poczem brat mój otrzymał rozkaz udania się do Mińska sam, jeżeli się dobrowolnie podda, pod strażą, jeżeli będzie się opierał. Wyboru nie było, bo opór był szkodliwy i nadaremny. Wybrał się zatem Sołtan, a ja, przewidując, że podróż jego nie zakończy się na Mińsku, uprosiłem, że mi pozwolono towarzyszyć mu. Przybywszy do Mińska, zostaliśmy osadzeni pod silną strażą w jakimś klasztorze. Następującej nocy wszedł od generala-gubernatora Tutulmina przysłany urzędnik, który oświadczy! Soltanowi, że powóz jego jest zaprzężony, że zaś ja mam zostać w Mińsku. Wyrazić nie potrafię ani mojej rozpaczy, ani wzniosłości duszy brata mojego. Żegnając, upomina! mnie, abym się uczy! znosić ze spokojem razy nieprzyjaznego losu, wymawia! mi, że plączę; poczem uściskawszy mnie, wsiadł do powozu i odjechał wśród najciemniejszej nocy. Około 9-ej rano przyszedł do mnie pułkownik Sacken (później feldmarszałek), pocieszając mnie, że brat mój wkrótce wróci, że to są burzliwe czasy, które rychło miną; «apr?s l'orage viennent les beaux jours» — powtarzał i wreszcie zaprosił mnie na obiad tegoż dnia do generał guber natora Tutulmina. Chory ze zgryzoty, musiałem się poddać tej konieczności. Tutulmin zdawał się być tknięty stanem moim, pocieszał mnie i dal mi list do Soltanowej, w którym ją upewnił, że oddalenie męża niedługo będzie trwało. Przybycie moje, bez brata, do Zdzięcioła, jakie zrobiło wrażenie, wyobrazić sobie można: długom czekał, nim nareszcie przemówić mogłem. List generał-gubernatora, który ja przedstawiałem za bardzo ważny i zabezpieczający, osłodzi! nieco gorycz żalu żony i dzieci i już spokojnie opowiadać mogłem smutne nasze zdarzenia. Wszakże, mimo wszystkich obietnic, brat mój był przez trzy lata trzymany w Kazaniu. Bratowa musiała się schronić w czasie rewolucyi za granicę z siostrą naszą, czworgiem dzieci i guwernantką. Majątek cały zasekwestrowano i nie uwolniono z pod sekwestru, aż za powrotem jej do kraju. W ciągu tego coraz wybitniej mówiono o rewolucyi. Rząd, przekonawszy się o istnieniu tego zamiaru, podwoił surowość. Na domysł aresztowano kilku oficerów artyleryi w Wilnie, między innymi majora Spencerbergera (?) i porucznika Kołłątaja. Starano się schwytać i Jasińskiego, pułkownika od inżynierów, ale ten, w czas ostrzeżony, zdołał się wymknąć. Nie odstępując jednak od projektu powstania, którego był duszą i naczelnikiem, przychodził do Wilna w ubiorze kominiarza dla układania się z oficerami 7-go pułku piechoty, którego batalion, liczący 400 głów, stał podówczas w mieście. Jakoż z niewy­powiedzianą zręcznością i odwagą dokonał swego przedsięwzięcia1). Uwiadomiony, że już Kościuszko ogłosił powstanie w Krakowie, przybył nocą do Wilna i tak dobrze rozrządził tą małą silą konsystującego wojska naszego, że po kilkugodzinnej pracy zabrał cały garnizon rosyjski (2.500 głów) w niewolę, jego dowódzcę, generała Arsenjewa, a co wriększa — hetmana Kossakowskiego. Ten ostatni zaraz nazajutrz był sądzony i powieszony na rynku miasta.
Wróciwszy do Zdzięcioła, krótko się tam bawiłem: opatrzywszy się dobrze w konie wierzchowe i broń, udałem się do Wilna. Przybyłem tam w parę dni po rewolucyi. Pułk 8-my piechoty dopiero miał być reorganizowany; wiedziałem, że tam długo nie będzie nic do roboty, starałem się więc czynnie umieścić. Adjutanci generała Jasińskiego: Tyszkiewicz, Pociej, Granowski, proponowali mi, abym się starał o miejsce adjutanta przy nim; oni byli bez doświadczenia i zupełnie obcy służbie, ja zaś byłem już lat kilka czynnym, widziałem jaką taką wojnę, - pożądanym zatem byłem towarzyszem. Generał nie chciał powiększać sztabu, lecz Granowski, ojciec adjutanta, będąc w przyjaźni z generałem, zawiózł mnie do niego i otrzymał moją nominacyę.