Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Zborowski Maciej - wywiad z duchem Samuela w tle

10.03.2014 14:42

Rozmowa z Maciejem Zborowskim z duchem Samuela Zborowskiego w tle.

autor: Joanna Krupińska-Trzebiatowska
(fragment niepublikowanej książki, za: Hybryda nr 11)

Maciej ZborowskiPodróż po Europie inspirowała mnie do rozmaitego rodzaju przemyśleń, których kanwą była bez wątpienia historia, ale nie tylko ta powszechna, żeby nie powiedzieć wielka, ale przede wszystkim historia mojej własnej rodziny, na której swoistego rodzaju piętno odcisnęły problemy wyznaniowe. Moi przodkowie - francuscy Hugenoci - uciekali na północny wschód, jak najdalej od swoich prześladowców i na moment znalazłszy oazę najpierw w okolicach Strasburga, czego dowodem jest do dziś widniejące na mapie niewielkie miasteczko Hardt, później pod naporem kontrreformacji przesunęli się jeszcze bardziej na wschód w okolicę Freiburga zakładając w niewielkiej od niego odległości kolejną osadę o tej samej nazwie, która funkcjonuje do dzisiaj jako niewielka aglomeracja miejska. W jakiś czas później, podjęli kolejną próbę ukrycia się przed światem osiedlając się tuż obok Neustadt, miasta nieco bardziej wysuniętego na północ, którego jedna z dzielnic do dziś nosi nazwę, Hardt. Tu właśnie, w 1800 roku przyszedł na świat protoplasta rodu Mateusz Hardt, który - jak stwierdzają zachowane dokumenty - był obywatelem Francji i ochrzczony został w kościele ewangelicko-augsburskim. Wszystko zatem wskazuje na to, że na skraju Schwarzwaldu, w Hardt lub w Neustadt Diedesfeld, Hardtowie przetrwali aż do czasów napoleońskich, by razem z Bonapartem lub bezpośrednio po jego upadku, kiedy miasto dostało się ponownie w ręce Niemców, a Francuzom z przyczyn co najmniej oczywistych przestał sprzyjać klimat, wyruszyć do Polski. Był to zarazem czas kiedy i w Niemczech zaczęto atakować protestantyzm, a kolejni władcy nawracali się na katolicyzm, bo ten zdecydowanie bardziej wspierał monarchię absolutną. Nie tylko arcyksiążę Ferdynand I wypowiedział wojnę protestantyzmowi, również w Prusach, mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się grupa teologów zmieniając je z pomocą policyjnych metod w najbardziej chrześcijańskie państwo świata. Legł w gruzach dorobek oświecenia, a jego idee odchodziły w niepamięć. Czas nie sprzyjał, więc protestantom ani we Francji, ani w Prusach ani tym bardziej w Austrii. Kościół katolicki stawał się realną podporą władzy królewskiej i nikt będący przy zdrowych zmysłach przeciwko niemu nie występował.

Jeśli nie chce płacić się podatku na kościół, można się z niego wypisać, ale nawet dzisiaj nie jest to wcale proste.

- Nie wypiszesz się, to będzie ścigał cię komornik, a w skrajnym wypadku możesz nawet pójść do więzienia - uświadomiono mi w Feldkirchu gorzką prawdę.

Mariaż syna lub wnuka francuskiego emigranta, bo tak należy określić przybyłego na ziemie polskie Mateusza Hardta z Heleną Zborowską, był w istocie mariażem kalwińsko-protestancko-grekopra-wosławnym, jako że Zborowscy w dawnych wiekach byli kalwinami, a matka Heleny - Maria Zborowska z domu Motyl - do niedawna wyznania greko - katolickiego. Podjęłam więc trud określenia własnej tożsamości, narodowej, społecznej, a co więcej wyznaniowej i to nie tylko w płaszczyźnie przynależności klasowej, ale przede wszystkim kulturowej. Miałam świadomość, że zmieszała się we mnie jak w tyglu krew francuska, niemiecka i polska, a co więcej, że nawet ta polska część obciążona jest skandynawskim pochodzeniem moich przodków, jako że ojciec mojej matki Michał Dunin-Wąsowicz zawsze utrzymywał, że z pochodzenia jest Duńczykiem.

- Kim więc jestem? - zadawałam sobie często pytanie nie znajdując jednoznacznej odpowiedzi. Nic więc dziwnego, że po przyjeździe do Liechtesteinu to samo, dręczące mnie od lat pytanie skierowałam do wnuka brata mojej prababki Heleny ze Zborowskich Hardtowej, będącego z jednej strony gościnnym gospodarzem, a z drugiej światowej sławy organistą, z którym wykorzystując nadarzającą się ku temu sposobność zamierzałam właśnie przeprowadzić wywiad.

Maciej Zborowski, nie zorientowany jeszcze w moich podstępnych zamiarach odpowiedział, bez chwili wahania i bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły:

Ja nie tylko jestem, ale przede wszystkim czuję się arystokratą. - Czy to przesądza o kosmopolityzmie? - zapytałam, nadal jeszcze nie ujawniając ku czemu zmierzam, lecz mój rozmówca w odpowiedzi uśmiechnął się jak zwykle czarująco. Muszę przyznać, że jego wyznanie zabrzmiało imponująco i pasowało do pozycji kapelmistrza katedralnego w Vaduz. Ja z pewnością, ot tak po prostu, nie zdobyłabym się na tak daleko idącą otwartość.

Tak się złożyło, że Józef Zborowski był pradziadkiem Maćka, a moim prapradziadkiem skutkiem czego młodszego ode mnie kuzyna powinnam w gruncie rzeczy nazywać wujem.

- Uprzedzam, że nie będę zwracać się do ciebie drogi kuzynie z zachowaniem należnych ci tytułów - zażartowałam niemal na wstępie.

- A to niby czemu, droga kuzynko
? - zapytał mój rozmówca spoglądając przy tym na mnie z nie ukrywaną przekorą. Oboje doskonale wiedzieliśmy, że syn wspomnianego Józefa Zborowskiego, Bronisław, czyli krótko rzecz ujmując dziadek Maćka, był rodzonym, lecz dużo młodszym bratem mojej prababki Heleny, a co zatem idzie wujem mojej babci, lecz dzieci - dwóch synów - doczekał się dopiero ze swojego drugiego małżeństwa z Wandą Oczkowską.

Nie miałam jednak pojęcia, że dziecko urodzone z jego pierwszego związku małżeńskiego z Zofią Mysky zmarło we wczesnym dzieciństwie i że w ogóle był wcześniej żonaty, lecz przypomniałam sobie jak dworowano z tego, że kiedy owdowiały pięćdziesięcioczteroletni Bronisław Zborowski przyjechał do majątku Oczkowskich herbu Ślepowron w Głębokiej by prosić o rękę dwudziestoczteroletniej Wandy Oczkowskiej, uważanej przez wszystkich za starą pannę, sam wciąż jeszcze uchodził za młodzieńca. Pomimo, że dziewczyna nigdy wcześniej nie widziała konkurenta na oczy, nie spotkał się z odmową.

- Czy dasz wiarę, że żyli długo i szczęśliwie, choć ona przeżyła go z grubsza o jakieś czterdzieści lat ? - usłyszałam nie po raz pierwszy.

- Lepiej było wyjść za mąż za wdowca niż nie wyjść za mąż wcale? - tym razem ja odpowiedziałam pytaniem na pytanie, a w odpowiedzi usłyszałam jedynie salwę śmiechu.

- Czy potrafisz powiedzieć coś więcej na temat swego dziadka Bronisława Zborowskiego? - zapytałam wracając do dopiero co rozpoczętej rozmowy. - To postać nader barwna i pomimo, że umarł zanim się urodziłem, babcia Wanda ciągle o nim wspominała. Stąd wiem, że dziadek był z wykształcenia filologiem i prawnikiem, a także niedoszłym księdzem i choć do duszpasterstwa usilnie namawiał go prałat prawosławny Motyl, skądinąd brat Marii z Motyli Zborowskiej, wbrew woli wspierającego go wuja porzucił studia teologiczne. Po odzyskaniu przez kraj, po stuletnim okresie zaborów, niepodległości, dziadek, który w czasie pierwszej wojny światowej służył w armii austriackiej, został powołany na stanowisko sekretarza Rady Powiatowej w Złoczowie, a następnie przeniesiony służbowo do Krakowa, gdzie zakupił spory majątek położony w Toniach, należący niegdyś do zmarłego bezpotomnie generała Paszkowskiego.

- A wracając do Marii z Motyli Zborowskiej, o której właśnie wspomniałeś, to nie wiem czy masz świadomość, że to również moja praprababka? - Ta kruczoczarna piękność? - zażartował Maciek przyglądając się przy tym uważnie moim blond włosom, lecz po chwili już poważnym tonem ciągnął dalej:


Rodzice mojego dziadka Bronisława i twojej prababki Heleny, Józef Zborowski i owa Maria z domu Motyl, tak jak to wówczas bywało, wychowali łącznie jedenaścioro dzieci. Jeden z braci mojego dziadka, Joannes Zborowski urodzony w 1853 roku zaciągnął się do armii amerykańskiej i w 1882 roku zginął na Kubie, zaś drugi Władysław również wyprawił się do Ameryki, lecz dożył sędziwego wieku pracując jako lekarz w Filadelfii. Był ponoć i czwarty brat, Ignacy Zborowski, osiadły w Wiedniu znakomity muzyk. Jego portret stoi w domu za szafą. - Za szafą?
Toż to barbarzyństwo -
zażartowałam.

- Bynajmniej nie, lecz zupełnie inna historia. Portret został sprowadzony z Polski w stanie niekoniecznie nadającym się do powieszenia. Wymaga daleko idącej konserwacji.



- Myślę, że temat rodzina został wyczerpany i pora pomówić o tobie
- zaczęłam nieśmiało, nie bardzo wiedząc jak zapytać go wprost o jego drogę do sukcesu.

- Urodziłem się w 1956 roku w Polsce w maleńkiej miejscowości Ozimek koło Opola, dokąd trafili na rok przed moim urodzeniem z nakazem pracy moi rodzice, Hanna z domu Dunin- Wilczyska jako świeżo upieczony lekarz medycyny i inżynier odlewnik Andrzej Zborowski. Do rodzinnego domu położonego w podkrakowskich Toniach, rezydencji dziadków Bronisława i Wandy, przyjeżdżaliśmy z wizytą tak często, jak tylko to było możliwe, takim malutkim samochodzikiem P-70, a mnie ten dom otoczony potężnym, ciągnącym się kilometrami sadem przypominał raj. Wyobraź sobie, że od dzieciństwa marzyłem o powrocie w rodzinne strony i nigdy nie przypuszczałem, że los rzuci mnie tak daleko - odpowiedział z nutą wyraźnej nostalgii w głosie mój rozmówca.

-
No coż, los płata figle -
zgodziłam się, choć prawdę powiedziawszy w głębi duszy pomyślałam, że mój kuzyn nie ma powodów, aby użalać się nad sobą, bowiem zanim ukończył Liceum Muzyczne w Krakowie, dokąd wreszcie po latach tułaczki udało się powrócić jego rodzinie, jako młody, nikomu jeszcze nie znany organista rozpoczął międzynarodową karierę muzyczną udowadniając, że Europa jest bez granic.

konkurs- A wszystko zaczęło się od konkursu muzyki organowej w Linzu, czyż nie? - należało zapytać, lecz tego pytania nie udało mi się już postawić mojemu rozmówcy z racji jego wyraźnej niechęci do udzielania wywiadów. Kiedy zapytałam później o to jego matkę, doktor Hannę Zborowską, która przez wiele lat prowadziła prywatną praktykę lekarską w Meiningen, lecząc dzieci mieszkające po obu stronach granicy pomiędzy Austrią a Szwajcarią przebiegającej wzdłuż Renu, odpowiedziała z dumą: - Maciej był najmłodszym uczestnikiem tamtego konkursu i od razu zaskarbił sobie sympatię jednego z najznamienitszych profesorów sztuki organowej z Wiednia, Haselbecka, który zaproponował mu nie tylko studia muzyczne w Wiedniu, ale również ufundował prywatne stypendium, aby ten biedny jak mysz kościelna przybysz z Europy wschodniej mógł je ukończyć. Później Maciej studiując pod kierunkiem profesora Radulescu zdobył dyplom z odznaczeniem. To był doprawdy niebywale uroczy człowiek, a przy tym wyśmienity pedagog, któremu mój syn ogromnie dużo zawdzięcza.

- Czyżby właśnie od niego Maciej przejął to belferskie zacięcie, które danym mi było obserwować w trakcie jego pracy nad moją własną córką, pianistką in spe - rzuciłam mimo chodem nie od razu uświadamiając sobie, jak ważne w procesie nauczania jest pełne poświęcenia zaangażowanie oraz pozytywne nastawienie nauczyciela do ucznia, choć na ten temat rozmawialiśmy z Maciejem Zborowskim wielokrotnie podczas mojego pobytu w Lichtensteinie. O swojej pracy pedagogicznej i metodyce nauczania mówił dużo i chętnie. Widać było, że jest pasjonatem tego co robi,lecz kiedy zapytałam co jest dla niego ważniejsze własna kariera wirtuozowska czy pedagogika,znowu jak gdyby uchylił się od odpowiedzi.


- Już w trakcie studiów zacząłem pracować jako nauczyciel muzyki w jednej ze szkół w Wiedniu, a po ich ukończeniu dziwnym zrządzeniem losu pracę otrzymałem w Liechtensteinie i od dwudziestu kilku lat jestem profesorem w Liechtenstein Music Schule w Vaduz i organistą katedralnym. Znalazłem tu się po raz pierwszy jeszcze w trakcie studiów, bodaj w 1976 roku, lecz dopiero po ich ukończeniu osiadłem na stałe
- odpowiedział wymijająco.


- Wiem, że
jesteś również kompozytorem i co ważniejsze ciągle koncertujesz, czyż nie?

- To prawda. Komponuję głownie muzykę organową, mam też w swoim dorobku około 80 partytur. Napisałem sonatę na flet i klawesyn, która została ostatnio nagrana w radio Dornbirn. Sam przyniosłem klawesyn, nastroiłem go na oczach zdumionych radiowców, a na koniec wykonałem na nim własną kompozycję. Byli zszokowani, a najbardziej osoba, która zaprosiła mnie do programu. Jak jest taka potrzeba sam stroję instrument, ale tak naprawdę pasjonuje mnie budowa klawesynów oraz renowacja zabytkowych fortepianów i innych instrumentów, które kolekcjonuję.

- Wszystko wskazuje na to, że jesteś człowiekiem renesansu - rzuciłam patrząc mu w oczy.

- Napisałem sześć dramatów w języku niemieckim.

- Na temat ?

- Część związana jest z nauką podstaw harmonikalnych. Wyobraź sobie, że Zborowscy chcieli już XVI wieku założyć w Polsce orkiestrę i ustanowili tzw. "polski porządek" w wojsku.

- Czyżbyś chciał powrócić do tej idei ?

- Nie ukrywam, że marzę o stworzeniu w Polsce, a dokładnie w odkupionych od Skarbu Państwa włościach rodzinnych w Zwierniku wielkiego centrum muzycznego z dwoma salami koncertowym, lecz póki co tamtejsi urzędnicy z konserwatorem zabytków na czele rzucają mi przysłowiowe kłody pod nogi, piętrzą coraz to nowe trudności pozornie nie do pokonania chyba tylko po to aby mnie zniechęcić. Nie jestem pewny czy wystarczy mi sił i energii, aby z nimi walczyć. We Francji realizacja takiego zamysłu byłaby całkiem prosta zwłaszcza, że sam robię plany architektoniczne. Polska to kraj absurdów. - Czy Zwiernik miałby też w programie kształcenie muzyczne? - Z pewnością, ale w nieco innej formule. Z moich doświadczeń pedagogicznych wynika, że w ciągu 25 minut można zrealizować program, na który zwyczajowo poświęca się w Polsce aż 10 godzin, a co więcej przekazując uczniowi w tym czasie kompensum wiedzy. Uczeń ma jedną 25 minutową lekcję w tygodniu i to wystarcza na wykształcenie go od szkoły podstawowej począwszy aż do dyplomu. Ważne byłoby też wprowadzenie do programu nauczania improwizacji oraz podstaw kompozycji, co łącznie poszerza horyzont w zakresie odpowiedzialności za przebieg muzyk, brzmienie instrumentu. Ponadto uważam, że bezwzględnie konieczne jest zwrócenie uwagi na rozwój psychosomatyczny człowieka, na synchronizację, utrzymanie wysokiego poziomu dopaminy w mózgu za pomocą odpowiednich ćwiczeń, a w tym tych czysto fizycznych. W szczególności zaś, ja osobiście stosuję metodykę tradycyjną, udokumentowaną w XVII i XVIII wieku, a z bliżej nie określonych powodów po prostu zarzuconą. - Nie była to zatem wiedza tajemna? - Nie, to są metody ściśle określone i istnieje na ten temat bogata literatura.

- Z niepokojem obserwujemy zjawisko odpływania z Polski doskonale wykształconych, a niekiedy wręcz wybitnych muzyków. W czym tkwi sedno sprawy?

- Rzeczywiście, w orkiestrze w Sant Galen znaleźli się Polacy tacy jak Gugała, Andrzej Kowalski, Anka Tyka, w Zurichu Kristian Zimerman, Niesioł, Jola Brachel, ale pamiętaj, że w okresie stanu wojennego kraj opuściło wielu wybitnych artystów. Powodem była więc nie tylko zdecydowanie lepsza płaca, a co za tym idzie lepsze warunki życia, również zdecydowanie większa samodzielność, możliwość realizowania programów autorskich, brak nonsensownego formalistycznego i niczemu nie służącego nadzoru.


- Czy tutaj nikt nikogo nie pilnuje? - zapytałam, na co mój rozmówca rozłożył ręce.

- Plotka rodzinna głosi, że wystąpiłeś do władz austriackich o przyznanie obywatelstwa tego kraju i uzyskałeś je powołując się na tytuł hrabiowski swojego pradziadka Józefa Zborowskiego z jednej strony, a z drugiej na fakt, że dziadek Bronisław Zborowski był oficerem armii austriackiej i składał przysięgę na wierność cesarzowi Franciszkowi Józefowi. Powiedz czy to prawda? - zadałam pytanie z innej beczki, lecz mój rozmówca ani tego nie potwierdził, ani też nie zaprzeczył ograniczając się jedynie do stwierdzenia, że w chwili, w której ukończył studia w Wiedniu i uzyskał tam pracę z obywatelstwem nie było już większych problemów.

- Problem był jedynie z obywatelstwem polskim, którego chcąc nie chcąc musiałem się zrzec. Takie wówczas obowiązywały przepisy. Zdołałem je odzyskać dopiero w 1990 roku po zmianach ustrojowych w Polsce - dodał w chwili gdy wychodziliśmy z domu zbudowanego przez Zborowskich w Meiningen, w odległości kilku kilometrów od granicy pomiędzy Austrią a Szwajcarią, gdzie po przyjeździe zatrzymałam się razem z córką. Zanim jednak zamknęliśmy za sobą drzwi do rozmowy zdążył się włączyć starszy brat mojego rozmówcy, Zbigniew Zborowski.

- Z tą przysięgą, to akurat prawda i dokument potwierdzający jej złożenie zachował się do dnia dzisiejszego w Archiwum w Wiedniu - wyjaśnił, a co więcej wydobył z jakichś zakamarów sporych rozmiarów kawałek papieru, abym mogła, przekonać się na własne oczy, że nie zmyśla. Dokument był z całą pewnością autentyczny i wprawił mnie w niemałe zdumienie więc zapytałam jakim sposobem udało mu się wejść w jego posiadanie. - To nie było wcale trudne - odpowiedział. - Osobiście zwróciłem się do Kriegsarchiev w Wiedniu w tej sprawie i w odpowiedzi otrzymałem komplet dokumentów dotyczących przebiegu służby wojskowej naszego dziadka Bronisława Zborowskiego, a w tym kserokopię ślubowania na wierność cesarzowi, a także zobowiązanie do nie udzielania się w masonerii. - Dziadek Bronisław tej wierności dochował, nie wstępując ani do Loży, ani też do Legionów - stwierdzili obaj bracia niemal jednocześnie. Teraz żałuję, że nie wpadłam na pomysł, aby zapytać czy uważają, że postąpił słusznie.

- Legionistą był natomiast ojciec mojej matki Hanny Dunin - Wilczyńskiej i wynikło z tego powodu później sporo rodzinnych animozji - dopowiedział Maciek. - Nigdy się dziadkowie nie pobili? - zażartowałam. - Niestety, panowie nie mieli okazji, bo ojciec matki został zamordowany w Katyniu zanim rodzice się poznali - odpowiedział mój rozmówca sadowiąc się za kierownicą mocno przechodzonego samochodu, którym mieliśmy właśnie pojechać do oddalonego o jakieś 70 kilometrów Vaduz. - Domyślasz się, że po przewrocie majowym nastały dla Zborowskich ciężkie czasy. Dziadek, jako zatwardziały opozycjonista, na szczęście nie stracił pracy i nadal był sekretarzem Rady Powiatowej w Krakowie, ale to tylko dlatego, że bez niego w urzędzie nie załatwiono by żadnej sprawy - dodał śmiejąc się przy tym do rozpuchu, poczym nagle spoważniał mówiąc:


- Stosunek dziadka do Józefa Piłsudskiego zmieniał się na przestrzeni czasu.
- To co mówisz przypomina historię mojego dziadka Michała Dunin - Wąsowicza
- skonstatowałam, a po chwili zapytałam: - Domyślam się, że twój dziadek był doskonałym administratywistą, czyż nie?

- Więcej niż doskonałym, miał to we krwi - padła odpowiedź. - No to właściwie na co mu była teologia? - wtrąciła się do rozmowy moja córka.

- Nie wiele brakowało, aby został księdzem, ale tak jak nakazywała mu tradycja rodzinna zajął się studiowaniem dogłębnie i na koniec napisał traktat zatytułowany "Blaski i cienie nauki chrystusowej" - odpowiedział organista katedralny w chwili gdy krętymi schodkami wchodziliśmy na chór kościoła w Vaduz.


- Sugerujesz, że poddawał w wątpliwość boskość Jezusa
? - zagalopowałam się, bo teraz on spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Tego nie powiedziałem. Kiedy wszelako traktat napisany przez dziadka ujrzał światło dzienne, poradzono mu, aby wobec tak daleko idących wątpliwości w tej delikatnej materii, przestał raczej myśleć o duszpasterstwie. - I przestał? -zainteresowała się Iza.

- Ale to nie przeszkodziło jego związkom z późniejszym papieżem Karolem Wojtyłą? - zaciekawiłam się.

- To już zupełnie inna historia. Młody Karol Wojtyła, jeszcze zanim odkrył swoje prawdziwe powołanie, a więc w czasie kiedy myślał o zawodzie aktorskim, podjął się roli Samuela Zborowskiego w dramacie napisanym przez Juliusza Słowackiego o tym samym tytule. To była trudna rola, pełna dwuznacznych odniesień i Karol zaczął szukać wskazówek u źródła, w rodzinie Zborowskich.

- Wielokrotnie słyszałam, że Karol Wojtyła bywał w domu mojej babci Adeli Dunin - Wąsowiczowej przy ulicy Michałowskiego i do tej pory sądziłam, że znalazł się tam razem z większym towarzystwem aktorskim, za sprawą Zośki Weissówny, przyszłej synowej mojej babci. Wyobraź sobie, że ta samowolna, jak mówiono, wnuczka prezydenta Lwowa Józefa Neumanna, który osobiście odbierał z rąk Marszałka Józefa Piłsudskiego Order Virtuti Militarii Dla Miasta Za Obronę Lwowa, co notabene uwiecznił na zachowanym do dziś płótnie znany malarz Batowski, odważyła się zostać pomimo protestów rodziny artystką dramatyczną. Po wojnie była aktorką teatru Rapsodycznego i Młodego Widza, a jeszcze później solistką operetki krakowskiej i z tego co wiem przyjaźniła się z Danutą Michałowką, z którą jak wiadomo przyszły papież utrzymywał wówczas szczególnie bliskie kontakty. Teraz podejrzewam, że to duch Samuela Zborowskiego sprowadził Karola Wojtyłę na ulicę Michałowskiego. - Jeśli wierzysz w duchy - z wrodzonym poczuciem humoru stwierdził mój rozmówca.


- Ach, o to chyba nie będziemy się spierać. Wracając jednak do twoich losów, powiedz czy twoja kariera ma jakiś związek z pochodzeniem
?

- Jak najbardziej - odpowiedział Maciej sadowiąc się przy swoim instrumencie. - Spójrz w górę. Widzisz jastrzębca? W pierwszej chwili niemal odruchowo chciałam zapytać "A cóż to ptaszydło robi na suficie?", lecz zamiast tego nie ukrywając zdumienia wyszeptałam "Nie do wiary !" - co zabrzmiało równie naiwne, wobec czego opanowawszy emocje stwierdziłam z wyraźnie pytającą intonacją:

Samuel Zborowski -Nie sądzę aby pozwolono ci wymalować herb Zborowskich tuż nad chórem?


- Kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, byłem nie mniej zaskoczony niż ty teraz, a krótko rzecz ujmując trudno było mi uwierzyć własnym oczom, przecierałem je kilkakrotnie chcąc upewnić się, że nie mam halucynacji, ale on tu był i tak jak teraz wisiał prawie tuż nad moją własną głową. Jastrząb ze skrzydłami rozpostartymi do lotu - odpowiedział mój rozmówca wydobywając pierwsze dźwięki za pomocą manuału.

- Jastrzębiec - herb Zborowskich - w Vaduz - powtórzyłam machinalnie zastanawiając się jakież może być rozwiązanie tej zagadki, ale organista katedralny najwyraźniej nie potrafił wskazać ani czasu, ani też autora powstałej tu polichromii.

- Nie ukrywam, że wyrosłam w przeświadczeniu, że przynależę do jednego z najznamienitszych polskich rodów, ale nie spodziewałam się, że zobaczę własny herbu na plafonie katedry położonej w samym środku Europy

- powiedziałam, a mój rozmówca odpowiedział uśmiechem: - Ja też nie, ale kiedy przybyłem do Liechtensteinu w poszukiwaniu pracy okazało się, że Zborowscy byli rodzinie panującej tutaj od pokoleń dobrze znani. Dynastia obecnie panująca w Liechtensteinie jest u władzy od 1699 roku, a pierwszym władcą, który na stałe zamieszkał w zamku w Vaduz był książę Franciszek Józef II. Pochodził spod Wiednia, choć pierwotne gniazdo ród miał na terenie dzisiejszych Czech. Jego syn książę Johann Adam kupił księstwo Vaduz, a w 1719 roku cesarz Karol VI Lichtenstein ogłosił je niezależnym księstwem. Można wspomnieć, że Liechtenstein utracił niepodległość za sprawą Napoleona, lecz po jego upadku na powrót je odzyskał. W 1989 roku tron odziedziczył Hans Adam II, który na odmianę nosząc się z zamiarem opuszczenia stolicy swego państwa zainwestował ogromne pieniądze w siedzibę rodową w Wiedniu - Liechtenstein Palace - przenosząc tam między innymi ogromne i wspaniale zarazem zbiory sztuki, w tym dzieła Rembrandta.

Byłam zdziwiona słysząc od mojego kuzyna, że władca zamierzał opuścić kraj nie mogąc dojść do porozumienia z własnym parlamentem i rządem, a zwłaszcza tymi, którzy zaczęli pomawiać go o zamiar ustanowienia w tym demokratycznym kraju rządów dyktatorskich. Po prezentacji wspaniałego instrumentu, którym zainteresowała się żywo i to bardziej aniżeli losami rodziny moja córka, uczennica dyplomowej klasy krakowskiego konserwatorium, Maciej Zborowski widząc mój pytający wzrok, ponownie podjął temat.


- W historii całej Europy mocnym echem odbiła się próba osadzenia na tronie polskim po śmierci Zygmunta Augusta, jednego z Habsburgów, a konkretnie Ernesta - syna Maksymiliana II Habsburga, który pretendował do polskiej korony na równi z Janem III Wazą - królem szwedzkim, Iwanem IV Groźnym, z Księciem Andegawenii Henrykiem Wale-zym bratem króla Francji Karola IX i Stefanem Batorym. Ród Zborowskich popierał najpierw Habsburga, a dopiero później razem z kanclerzem Dębińskim poparł
Walezjusza, lecz kandydatura ta wisiała na włosku z powodu jego udziału w nocy św. Bartłomieja. - Chodziło o zaprzestanie prześladowania hugenotów, czyż nie? - postanowiłam się upewnić. - To było ważne, bo sami Zborowscy byli unitami, a co gorsza zatwardziałymi w oporze wobec Kościoła katolickiego. Ten upór doprowadził ich do zguby - zakończył tę część swojej wypowiedzi Maciej Zborowski.

Nad tym co dotychczas powiedział miałam czas zastanowić się w trakcie mszy prowadzonej w obrządku katolickim przez księdza, którego retoryka była tak wyrazista, że nawet dla nas łatwo zrozumiała, pomimo że liturgia prowadzona była w języku niemieckim. Samuel Zborowski nie wątpliwie odegrał w trakcie mojej podróży niepoślednią rolę. To, że moja prababka Helena była rodzoną siostrą Bronisława Zborowskiego, dziadka obu mieszkających od lat w Austrii braci Zborowskich - Maćka i Zbyszka - wydawało się nie mieć większego znaczenia, ale tamten hetman kozacki, rotmistrz królewski, kalwinista, pomimo że tonął gdzieś w mrokach dziejów był postacią mityczną symbolem oporu wobec władzy i kościoła, osobą, której dzisiaj - w opinii moich kuzynów - należałoby stawiać pomniki. Za Heleną przemawiało tylko to, że i ona odważyła wyłamać się z tradycji, stawić czoła trudnościom i podążyć za głosem swego serca. Przyznali łaskawie, że musiała być dzielną i odważną kobietą, z całą pewnością nonkonformistką. Nie zaoponowali też, kiedy powiedziałam, że w tamtych czasach to nie kobieta wybierała sobie męża.

- No, ale jak się miało tak nieustraszonych przodków, to czegóż można było się lękać - pomyślałam nie zdradzając się z tym. - W końcu kiedy okazało się, że Edmundt Reinhold Hardt jest potomkiem francuskich Hugenotów, a być może nawet jak spekulowano Templariuszy, to i w jej rodzinie odezwały się echa kalwińskiej przeszłości i dziewczyna uzyskała z trudem, bo z trudem, ale pomimo wszystko ojcowskie błogosławieństwo.

Zawsze Kalwinom było z nami po drodze podsumował ponoć sytuację hrabia Józef Zborowski, o czym wspomniał później w swoim pamiętniku, nie ukrywając rozbawienia, jego syn Bronisław.

Słuchając chorału organowego w wykonaniu mojego znakomitego kuzyna, pomyślałam mimochodem, że widniejący na plafonie katedry książęcej w Vaduz Jastrzębiec, herb nie tylko Zborowskich, ale przecież wielu innych znakomitych polskich rodów, rzeczywiście nie jednego może przyprawić o wielkie zdumienie, ale jednocześnie tylko tego kto ma nikłe choćby pojęcie o heraldyce.

- Czy inni odwiedzający to miejsce Polacy też go rozpoznają? - pomyślałam nie mogąc wyjść z zadziwienia tym bardziej, że jastrząb został doskonale wkomponowany w polichromię, zaistniał w miejscu jak gdyby specjalnie dla niego przeznaczonym. Można powiedzieć, że z rozpostartymi do lotu skrzydłami czekał na mającego przybyć z Polski młodego potomka rodu Zborowskich.

Trudno byłoby dzisiaj ustalić kto i kiedy go namalował, trudno też podejrzewać, aby dzieła tego dokonał organista katedralny Maciej Zborowski, bo gdyby nawet wpadł na tak szalony pomysł, to z całą pewnością lęk przed utratą pracy powstrzymałby go przed jego realizacją. Na moje jeszcze raz po mszy ponowione pytanie, czy aby na pewno sam tego herbu tutaj nie domalował, śmiejąc się z mojej prokuratorskiej podejrzliwości stanowczo zaprzeczył.

- Kiedy zacząłem starania o posadę w Liechtensteinie uzyskałem audiencję u starej, nieżyjącej już księżnej i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że Georgine von Wilczek słyszała o relacjach łączących Habsburgów ze Zborowskimi. Od razu też zostałem potraktowany w odpowiedni sposób.

- Chcesz powiedzieć, że z atencją należną ci z racji urodzenia? - zapytałam tonem cokolwiek zaczepnym co nie uszło uwagi mojego rozmówcy. Nic nie mogło ujść jego uwadze, nie pozwalała na to jego błyskotliwa inteligencja. To, że urodził się w socjalistycznej w Polsce, w której do swojego pochodzenia bezpieczniej było się nie przyznawać, nie miało większego znaczenia. On czuł się arystokratą, a co więcej miał do tego prawo i prawo to, tu w Lichtensteinie, zostało uszanowane, czego dowodem jest to, że równocześnie z posadą kapelmistrza otrzymał posadę nauczyciela w Lichtenstein Music Schule, gdzie do dziś prowadzi klasę nauki gry na organach i fortepianie.

Wychodząc z katedry nadal rozważałam się, czy i jakim cudem rodzina Zborowskich mogła być znana Lichtensteiczykom. - Odpowiedź na to pytanie może kryć się w rozmaitych, a w tym także zagranicznych koligacjach tego rodu, ale nie wykluczone, że przetrwała tu, podobnie jak gdzieniegdzie we Francji, pamięć o Janie Zborowskim, który wystąpił w obronie Hugenotów francuskich przed elekcją Henryka Walezego na króla Polski - wyjaśnił nasz przewodnik oprowadzając nas po Vaduz i jego okolicy. Temat wyraźnie go interesował, czemu dał wyraz wracając do niego raz kolejny w drodze powrotnej samochodem z Vaduz do Meinin-gen.

- Do historii przeszło sławetne zdanie wygłoszone przez Jana Zborowskiego, kiedy przybył z poselstwem do Paryża "Nie podpiszesz nie zostaniesz królem".

- Rozumiem, że masz na myśli postulata polonica, czyli zobowiązania wobec polskich protestantów, które gwarantowały, że we Francji prześladowania hugenotów zostaną zaniechane
-ośmieliłam się wtrącić.

- No, niezupełnie - padła odpowiedź kogoś, kto był doskonale, a w każdym bądź razie lepiej niż ja zorientowany w temacie. W tym momencie błysnęła wiedzą moja córka wskazując na Akt konfederacji.

- No jasne - powiedziałam starając się ukryć zażenowanie a jednocześnie wydobyć z zakamarów pamięci wiedzę, bez której nie zaliczyłabym egzaminu z historii państwa i prawa Polski. - Po powrocie sięgnę po podręcznik.

- Ależ nie ma takiej potrzeby - zaoponował mój rozmówca poczym zrobił nam "wykład" z taką samą erudycją jakby mówił na dowolny temat z historii muzyki:

24 sierpnia 1572 roku w Knyszynie, gdzie znajdowały się wówczas zwłoki zmarłego Zygmunta Augusta, zebrał się pod przewodnictwem Jana Firleja zjazd mający na celu wyznaczenie elekcji, w którym wzięli udział głównie protestanci i małopolscy magnaci, lecz pomimo to terminu obioru króla nie ustalono. Do konsensusu doszło dopiero podczas sejmu konwokacyjnego, który rozpoczął się z początkiem stycznia 1573 roku i wówczas też powołano komisję do opracowania poszczególnych regulacji prawnych, a w tym późniejszego aktu konfederacji warszawskiej, oraz owych osławionych artykułów henrykowskich.

Akt konfederacji, jak być może pamiętacie, składał się z dwóch części dotyczących pokoju religijnego oraz regulacji mających na celu utrzymanie porządku podczas interregnum i elekcji. Gwarantował pokój religijny, kasował edykty przeciwko heretykom, zabraniał prześladowań na tle wyznaniowym a w tym wszelkich konfiskat majątku. Ponadto stanowił, że przyszły elekt przed ukoronowaniem ma potwierdzić stare i ewentualnie zaprzysiądz nowe przywileje, pokój wewnętrzny i zewnętrzny. Artykuły henrykowskie, natomiast choć traktowane jako ustawa zasadnicza Rzeczypospolitej Obojga Narodów, de facto miały moc przywileju królewskiego i obowiązywały tylko podczas koronacji Henryka Walezego i Stefana Batorego. Mówiły o wiecznym przymierzu pomiędzy Rzeczypospolitą Obojga Narodów a Francją, która w wypadku wojny miała udzielić pomocy dyplomatycznej Polsce, a gdy to nie odniosłoby sukcesu, udzielić pomocy w piechocie zaciężnej lub pieniądzach.

Artykuły henrykowskie zostały zastąpione przez pacta conventa, z jednej strony ustalające elekcyjność tronu, a z drugiej ograniczające władzę królewską w zakresie wypowiadania wojny, zwoływania pospolitego ruszenia, nakładania podatków, ceł morskich, oraz wprowadzania monopoli gospodarczych. Sejm miał być zwoływany, co najmniej raz na dwa lata i trwać nie dłużej niż 6 tygodni, zaś przy królu miało rezydować stale 4 senatorów rezydentów, wybieranych w sposób losowy, a więc niezależny od władcy. W ten sposób powstała rada senatu, którą później zastąpiła Rada Nieustająca. Tylko dokumenty podpisane przez króla i opieczętowane przez kanclerzy nabierały mocy prawnej, lecz - co najistotniejsze - kanclerz mógł odmówić pieczętowania pism niezgodnych z prawem. Pacta conventa potwierdzały odrębność prawa litewskiego, ziem ukraińskich oraz postanowienia konfederacji warszawskiej co do wolności religijnej, a także stwarzały podstawę do wypowiedzeniu królowi nieposłuszeństwa, w istocie więc - kontynuował mój rozmówca - były umową pomiędzy szlachtą a każdym nowo obranym władcą, który dopiero po ich zaprzysiężeniu stawał się królem elektem.

11 maja 1573 roku prymas Uchański nominował Henryka na króla, natomiast 16 maja, po zaprzysiężeniu przez przedstawicieli elekta pacta conventa i artykułów henry-kowskich, marszałek wielki koronny Jan Firlej ogłosił go monarchą. Poselstwo, w skład którego weszli między innymi kasztelan chełmski Jan Zamoyski, Stanisław Żółkiewski, starosta odolanowski Jan Zborowski - brat Piotra Zborowskiego, oraz starosta kazimierski Mikołaj Firlej - syn Jana Firleja, a które miało zawiadomić elekta o nominacji, dotarło do Paryża 19 sierpnia 1573 gdzie powitał je Karol IX wraz z matką Katarzyną. 22 sierpnia doszło do pierwszego spotkania z elektem.

Henryk nie chciał poślubić Anny Jagiellonki. Nie chciał też podpisać nie zatwierdzonego przez polski episkopat aktu konfederacji warszawskiej,. Wtedy to miało paść z ust Jana Zborowskiego: "Si non jurabis, non regnabis".

Henryk przybył do Krakowa 18 lutego 1573 roku, a trzy dni później odbyła się jego koronacja, które towarzyszyły, jak zawsze, zabawy, uczty i rozgrywające się na dziedzińcu zamku królewskiego na Wawelu turnieje rycerskie. 23 II 1573 r. na arenę wjechał konno rotmistrz królewski Samuel Zborowski. Był synem nieżyjącego już kasztelana krakowskiego Marcina Zborowskiego, zaś jego brat Andrzej Zborowski, jako sekretarz króla Zygmunta II Augusta i marszałek nadworny, był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w ówczesnej Polsce. Zgodnie z obyczajem, Samuel Zborowski rzucił rękawicę, wzywając w ten sposób ochotników do rycerskiego pojedynku na cześć władcy. Wyzwanie to podjął Karwat, pozostający na służbie kasztelana wojnickiego Jana Tęczyńskiegoco Zborowski uznał za śmiertelną obrazę i rozwścieczony doznanym afrontem wszczął awanturę, poczym zaatakował Tęczyńskiego pod bramą wawelskiego zamku na oczach samego króla. Kasztelan przemyski Andrzej Wapowski, rzucił się pomiędzy nich chcąc przerwać zajście, lecz znany ze swej porywczości Zborowski rąbnął go czekanem w głowę. Wapowski zmarł, a wdowa złożyła jego ciało pod oknem komnaty króla, domagając się zemsty.

Król, który wiele zawdzięczał Zborowskim znalazł się w trudnej sytuacji rozpatrując sprawę Samuela Zborowskiego podczas obrad sejmu koronacyjnego albowiem morderstwo dokonane pod bokiem monarchy lub podczas sejmu było przez ówczesne prawo karane śmiercią. Pomimo, że Samuel powinien zostać ścięty skazał go tylko na banicje, nie pozbawiając przy tym ani czci, ani też honoru. Na tym tle doszło do ostrego sporu pomiędzy frakcją katolicką, a protestantami, a co więcej na nowo rozgorzał problem konfederacji warszawskiej, co pozwoliło Henrykowi uchylić się od zaprzysiężenia artykułów henrykowskich.

- A Samuel? - zapytała w trakcie owej pamiętnej rozmowy prowadzonej w drodze powrotnej z Vaduz do Meiningen moja córka, wpatrzona w swojego nowego nauczyciela Maćka Zborowskiego.

- Zborowski ani myślał czekać na werdykt sądu królewskiego i od razu ruszył na Węgry, do ówczesnego władcy Siedmiogrodu, Stefana Batorego, który, jak wiesz, po ucieczce Henryka Wa-lezego, stał się pretendentem do tronu. Jego czterej pozostający w kraju bracia walnie przyczynili się do sukcesu, jaki siedmiogrodzki Książę odniósł w elekcji w 1575, więc na wieść o jej wyniku Samuel Zborowski wrócił do kraju przekonany, że nie ma prawa mu spaść włos z głowy. - Spadł mu nie tylko włos, ale cała głowa - zażartowało, trzeba przyznać, dość niefortunnie moje dziecko.

- Batory, choć sam był katolikiem, w Siedmiogrodzkie nie wiedzieć czemu otaczał się protestantami, i z tej to przyczyny dysydenci, przede wszystkim polscy arianie, pokładali w nim początkowo duże nadzieje i głosowali na niego podczas elekcji

- ciągnął dalej mentorskim jak zawsze tonem Maciej Zborowski i czuło się, że jest człowiekiem stworzonym nie tyle do nauczania co głoszenia wielkich prawd eks-katedra.

- Bracia Zborowskiego zawiedli się w swoich oczekiwaniach. Tylko jeden z nich, Jan, otrzymał awans na kasztelana gnieźnieńskiego, natomiast ich największy przeciwnik, Jan Zamoyski, który od 1576 r. sprawował funkcję podkanclerzego koronnego, a od 1578 r. kanclerza i dodatkowo od 1581 r. hetmana wielkiego koronnego, bez trudu wysunął się na drugie po królu miejsce w państwie.

Stefan Batory strzegł wprawdzie tolerancji religijnej, ale jednocześnie popierał Kościół katolicki i jego hierarchię, zabiegał o zbliżenie z Rzymem i co gorsza sprowadził do Polski Jezuitów, a później pozostawał pod wpływem jezuity Possevina. Można postawić tezę, że to właśnie ów klecha zadbał o to by ścięto Samuela Zborowskiego bez sądu. Z całą mocą powtarzam, że bez sądu, bo wyrokiem Walezjusza Samuel skazany został jedynie na banicję.

Samuel próbował się rehabilitować biorąc - jako hetman kozacki - udział w zorganizowanej w 1580 r. wyprawie na Wielkie Łuki, lecz pomimo to wyroku nań nie cofnięto, za to uknuto przeciwko niemu spisek. Jego sygnatariusze zadbali o to by w ręce kanclerza Zamoyskiego trafiły za pośrednictwem Długoraja wymieniane między Zborowskimi listy, z których miało rzekomo wynikać, że zamierzają zgładzić króla.


- Sądzisz, że rzeczywiście tak było? W jaki sposób w takim razie Długoraj wszedł w posiadanie owych listów? -
zaciekawiłam się, jako że mówiąc wprost nigdy o Długoraju nie słyszałam. Moja córka spojrzała na mnie nie ukrywając zdziwienia.

- Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że ów lutnista i kompozytor, którego otaczała atmosfera skandalu, w 1583 został przyjęty do kapeli króla Stefana Batorego i z niewyjaśnionych powodów zaczął szpiegować niczego nie podejrzewającego Samuela Zborowskiego. Znał go, gdyż Długo-raj pozostawał u niego na służbie od najmłodszych lat, ucząc się gry na lutni na jego koszt. Około 1579 roku Długoraj uciekł z jego dworu i wstąpił do konwentu bernardynów w Krakowie, gdzie 12 maja 1580 złożył śluby zakonne, lecz już przed majem 1581 został usunięty z klasztoru za niewłaściwe zachowanie - kontynuował Maciej. - Listy pisane przez Samuela do brata Krzysztofa przekazane przez Długoraja kanclerzowi Janowi Zamoyskiemu, ze względu na ich treść, miały świadczyć o przygotowaniach do zamachu na życie króla i stały się podstawą do ścięcia Samuela Zborowskiego i skazania jego brata na banicję - ciągnął dalej mój rozmówca.

- Okazja do pochwycenia Samuela Zborowskiego nadarzyła się w maju 1584 r. kiedy to zdążający do Krakowa Zamoyski dowiedział się, że za nim, wraz z towarzyszącą mu drużyną socjuszów podąża Zborowski. Rozmyślnie poczekał, aż oba orszaki znajdą się w granicach jego terytorialnej władzy, którą sprawował jako starosta krakowski, poczym sam zatrzymawszy się w Proszowicach kazał pochwycić banitę. Ludzie Zamoyskiego wjechali na teren należący do majątków siostrzenicy Zborowskich Katarzyny Włodek w Piekarach, gdzie Samuel zatrzymał się na nocleg. Na mocy listownego porozumienia z królem - bez sądu w sprawie domniemanego spisku na życie króla a co za tym idzie i bez wyroku - Zamoyski kazał Samuela Zborowskiego ściąć. Egzekucji dokonano 26 maja 1584 r. pod basztą Lubranką na Wawelu. Po tym wydarzeniu, prawdopodobnie z obawy przed zemstą rodu Zborowskich, Długoraj opuścił Polskę i starał się o przyjęcie na dwór księcia Ludwika w Stuttgarcie.

Stracenie Samuela Zborowskiego wstrząsnęło opinią publiczną i według szlachty było zwykłą zemstą, albowiem było tajemnicą Poliszynela, że jakkolwiek Zborowski powrócił z wygnania bezprawnie, to jednak razem ze Stefanem Batorym, a i później co najmniej przez kilka lat przebywał w kraju za milczącą zgodą monarchy.

W listopadzie 1985 roku na sejmiku w Proszowicach doszło do podziału przybyłej tam szlachty, na stojących po stronie pałających żądzą zemsty Zborowskich i stronników Zamoyskiego, lecz pomimo protestu na sejmikach przeciwko bezprawiu i szerzącej się ostrej propagandy przeciwko królowi i Zamoyskiemu, podczas nowej sesji sejmu dwaj bracia Samuela, Krzysztof i Andrzej zostali oskarżeni przed Sądem Sejmowym o spisek przeciwko królowi. Krzysztof został skazany na banicję i konfiskatę majątku, zaś rozprawę przeciwko Andrzejowi odroczono.

- To dlatego Słowacki napisał: Tu Polskę ścięto? - zapytałam. - Miał stuprocentową rację, od tego bowiem momentu losy kraju zaczęły toczyć się po równi pochyłej w dół, ku upadkowi. Zabrakło w Polsce sił progresywnych, zabrakło arystokracji i skoncentrowanej napędowej siły politycznej zmierzającej do konsolidacji Polski ze światem. Zniknął z areny politycznej jeden z najznamienitszych rodów, który mógł być gwarantem zdrowej polityki. Zostało warcholstwo i anarchia.


- Przypomina to do złudzenia sytuację aktualnie panującą na arenie politycznej w Polsce -
wtrąciła mimochodem moja córka. - Jeśli wziąć pod uwagę obrzucających się wzajemnie błotem polityków, to bez wątpienia masz rację.


- I pomyśleć, że wszystko to działo się w czasie, gdy do Polski zaczęły napływać drukowane pisma Marcina Lutra, pod wpływem których duchowni zaczęli opuszczać celibat, zaprzeczać potrzebie istnienia hierarchii kościelnej, a także krytykować życie zakonne, sakramenty oraz sprzedawanie odpustów
- z kolei ja wsiadłam na mojego konika, ale nie mogłam nie zauważyć ogromu wiedzy historycznej mojego znakomitego kuzyna, więc zapytałam wprost czy historia jest jego pasją.

- Historia interesuje mnie gdyż chcę być człowiekiem dobrze zorientowanym, ale ta historia, o której tu teraz mówimy, to zupełnie co innego. Człowiek jesz częścią swojej rodziny, swojego rodu, identyfikuje się z nim w każdym wypadku jeśli to tylko możliwe, poszukuje swoich korzeni tak jak ty teraz. Ale co do Lutra, to trzeba powiedzieć, że jego poglądy znacząco wyprzedziły Samuela, podobnie zresztą jak poglądy Kalwina. Luteranizm najszybciej przyjęły na wpół niemieckie Prusy Królewskie, Toruń i Gdańsk, gdzie luteranie otrzymali najpierw od Zygmunta Augusta, a następnie od Stefana Batorego skuteczną ochronę.

Nalewałam kolejną szklankę herbaty kiedy do rozmowy włączył się ponownie nie mniejszy erudyta, a przy tym żywo zainteresowany tematem brat mojego dotychczasowego rozmówcy Zbigniew Zborowski, który tak jak to miewał w zwyczaju, wpadł na wieczorna pogawędkę. Cechowała go wyjątkowa trzeźwość sądów, lecz pomimo to opowiadał nie mniej barwnie. Mówił chętnie o swoim życiu osobistym, co w przypadku Maćka Zborowskiego było tematem tabu.

- Zauważcie - nawiązałam do wcześniejszej wypowiedzi - że społeczność protestancka podzielona była w tamtym czasie na luteranizm wyznawany głównie przez mieszczan pochodzenia niemieckiego i wszechobecny wśród szlachty kalwinizm, który znalazł oparcie w dobrach Leszczyńskich w Lesznie, w dobrach Oleśnickich w Pińczowie, majątkach Radziwiłłów w Wilnie, Kiejdanach i Słucku. Pierwszy synod kalwiński królestwa w 1554 roku upoważnił szlachtę do zaniechania płacenia dziesięciny na rzecz kościoła katolickiego m a w 1565 roku król oficjalnie zabronił starostom wykonywania wyroków sądów kościelnych. W latach 1562-1565 nastąpił rozpad kalwinistów działających w Polsce na dwa zbory: mniejszy i większy i w ten sposób powstało w Polsce nowe ugrupowanie religijne jakim byli Bracia Polscy, które błędnie zresztą określano mianem arian. Byli to radykałowie podejmujący próbę powrotu do pierwotnego chrześcijaństwa. Obok nich działali antytrynitarze, rakowianie, pińczowianie, teiści, dyteiści i tryteiści, których łączyło odrzucanie dogmatu Trójcy Świętej oraz żądanie wolności poglądów. Z czasem kalwini, luteranie oraz bracia czescy połączyli się tworząc tym samym wyznanie polskie.

- No tak, to wszystko prawda, ale największy problem wynikał stąd, że w tym samym czasie na terenach wschodnich, nadal obok kościoła unickiego i grekokatolickiego, działał kościół greko-prawosławny z obrządkiem słowiańskimi i co raz ulegał naciskom moskiewskim zmierzającym do przekształcenia go w kościół prawosławny. 40% ogółu ludności na terenach wschodnich był prawosławny - przerwał mi Zbyszek.

Muszę przyznać, że ten doskonały matematyk prowadzący w Feldkirchu własne biuro projektowe w zakresie urządzeń technicznych, zaskoczył mnie w dużym stopniu rozległością swoich zainteresowań i znajomością tematu. Miałam wręcz ochotę zapytać "Skąd na Boga to wiesz?", a tymczasem on niezrażony ciągnął dalej:


- W 1596. roku prawosławni magnaci Rzeczypospolitej w obawie przed dalszymi naciskami ze strony biskupów prawosławnych kierując prośbę do papieża o przyjęcie do kościoła rzymskiego doprowadzili do zawarcia Unii brzeskiej, w wyniku której część znakomitych rodów, a w tym Czartoryscy, Ogińscy i Sanguszkowie, przeszła na łono kościoła katolickiego.


Unia brzeska stała się bezpośrednią przyczyną wybuchu powstania Nalewajki, którego ostatecznie pojmało i stracono w Warszawie.

Ze znacznym protestem też spotkała się odmowa Zygmunta III zatwierdzenia nominacji na biskupów powołanych przez patriarchę jerozolimskiego Teofanesa, co stało się w 1620 roku powodem buntu Kozaków.

- I pomyśleć, że w tym samym czasie mieszkający na terenach należących do Rzeczypospolitej Mahometanie, którzy wywodzili się głównie z osad tatarskich i cieszyli się względnym spokojem - włączyła się do rozmowy moja córka - tak jakby nawracanie ich na katolicyzm od początku uważano za niecelowe? Podobnie ludność żydowską chroniły najstarsze karty swobód religijnych i rzadko dochodziło z nimi do zamieszek.

- No co Ty ? W Krakowie spalono na stosie Barbarę Weiglową, tylko dlatego, że po przejściu na katolicyzm powróciła do wyznania mojżeszowego? - podchwycił jeden z braci.

- Generalnie rzecz ujmując, Polska mogła wydawać się bezpieczną oazą na tle wydarzeń, które rozgrywały się w Europie zachodniej, gdzie trwająca od połowy XVI do początków XVII wieku kontrreformacja przyniosła straszliwe, toczące się pośród coraz większego przelewu krwi wojny religijne i prześladowania. We Francji, Henryk Walezy zyskał sobie przydomek "Nowego Heroda". W Polsce znajdowali schronienie ścigani przez świętą inkwizycję uciekinierzy z całej Europy - wyraziłam mój osobisty pogląd.

- Jesteś tego pewna? - zaprotestował jeden z moich rozmówców, nie pomnę który. - Po postanowieniach z Soboru Trydenckiego, również w Polsce Kościół katolicki przeszedł do kontrofensywy kładąc nacisk na wzmocnienie wewnętrzne Kościoła i choć z uwagi na obowiązującą od czasu zawiązania konfederacji warszawskiej żelazną zasadę tolerancji nie mógł stosować takich samych okrutnych metod jakimi posługiwał się w Hiszpanii, Włoszech czy sąsiednich Czechach, to i tak najpierw zamknięto ośrodek Arian na Litwie, a w 1658 roku doszło do wygnania ich z kraju.

Konflikty z protestantami zdarzały się wprawdzie sporadycznie, ale i tu działał sąd kanclerski. W 1611 roku stracony został za swe przekonania religijne najpierw młody Włoch Francuz de Franco, a 16 grudnia 1611 mieszkaniec Bielska na Podlasiu - Tyszkowic.

Tak naprawdę do wojny na tle wyznaniowym doszło dopiero 17 lipca 1724 roku w Toruniu. Zaczęła się od ulicznej bijatyki studentów kolegium jezuickiego z grupą luterańskich mieszczan obserwujących procesję z okazji święta Najświętszej Maryi Panny, a zakończyła podpaleniem posągu. Kilkunastu mieszkańców Torunia oskarżono przed sądem kanclerskim w Warszawie o wzniecenie buntu, a następnie 16 listopada skazano na stracenie, a przy okazji burmistrza i jego zastępcę skazano na śmierć przez ścięcie za zaniedbanie obowiązków.

- Co poniektórym urzędnikom należałoby dzisiaj o tym przypominać -ucieszyło się moje dziecko.

- Ciekawe jest to, że pomimo działania świętej inkwizycji przez cały XV, XVI i XVII wiek co raz pojawiali się wszędzie alchemicy, astrolodzy, wróżbiarze i czarodzieje a wiara w skuteczność wszystkich tych praktyk była powszechna. Jak można było zresztą nie wierzyć Nostradamusowi skoro przewidział śmierć króla

- zaczęłam z nieco innej beczki, co ożywiło senną już nieco atmosferę.

- Magia i religia były nierozłączne, bo nie kto inny tylko właśnie Kościół zajmował się odprawianiem egzorcyzmów i poświęcaniem wszystkiego co tylko możną i trzeba było poświęcić a także przemienianiem wina i chleba w ciało i krew Chrystusa. To właśnie chrześcijaństwo w wydaniu protestanckim, które miało być wolne od magii stało się przedmiotem największych ataków ze strony samego Kościoła


- przerwał mi nagle mój pierwszy rozmówca.

W tym momencie mój wzrok padł na leżące na stole czasopismo "Scheizer Familie", w którym zamieszczono artykuł na temat procesu ostatniej czarownicy w Europie.


- Czy wiecie, że w marcu 1782 roku przed sądem w Glarus w Szwajcarii rozpoczął proces czterdziestoośmioletniej wówczas Anny Goldi, oskarżonej o rzucenie uroku na Annie Marii córeczkę Johanna Jacoba Tschu-di-Elmera, lekarza i prawnika. Już w kwietniu tego samego roku Anna Goldi została skazana na śmierć. Powieszono ją za ręce nogi obciążając kamieniem. Wtedy wierzono, że ten kto nie potrafi ronić łez został opętany przez diabła.


- Cóż za absurd? - stwierdził Zbigniew kierując się w stronę drzwi. - Muszę wracać do domu. - Zmierz magii, jak niektórym się wydaje, zaczął się wraz z rewolucją przemysłową w drugiej połowie XVII wieku, ale wiara w magię i jej powiązania z religią tak naprawdę nigdy nie przestały istnieć - podsumowałam. - Tak uważasz? - zapytał Maciej dopijając szklankę herbaty.

kościółNie była to moja jedyna rozmowa z Maćkiem Zborowskim na tak zwane poważne tematy. Historia rodziny Zborowskich okazała się być źródłem nieustającego zainteresowania całej naszej trójki, mojego, Macieja i w jeszcze większym stopniu Zbyszka, który zadawał sobie wiele trudu penetrując kościelne archiwa i szukając śladów na cmentarzach rozłożonych na wschodnich rubieżach kraju w okolicach Przemyśla. Na totalnie zniszczonym w wyniku działań wojennych cmentarzu w Jaśle odnalazł nie naruszony grób swojej prababki, a mojej praprababki Marii z Motylów Zborowskiej, zmarłej w 1905 roku.

Każdy z nas zdradzał wielki sentyment do swoich korzeni i do tradycji w jakiej zostaliśmy wszyscy wychowani i to w czasach kiedy jedynym bogiem jawił się czerwony sztandar rewolucji. Z przekazów rodzinnych wynikało, że wszelkiej władzy wolno i należy stawić opór jeśli rządy sprawowane są w sposób sprzeczny z prawem naturalnym, choćby nawet z tej przyczyny, tak jak Samuel Zborowski, miałoby się stracić życie. - Ale jaki był sens narażać się władzy w Liechtenstainie - pomyślałam słuchając opowieści o tym jak to panujący obecnie książę obraził się na Macieja po obejrzeniu napisanego przez niego dramatu. Nie zdołałam pozyskać tekstu, gdyż jego autor był oporny i nie zdecydował się na udostępnienie choćby niewielkich fragmentów, zasłaniając się tym, że dramat napisany został w języku niemieckim, a po wtóre wierszem i z tej przyczyny nie nadaje się do szybkiego na potrzeby gazetowe przetłumaczenia, więc mogę jedynie domyślać się, że chodziło albo o to, że zaatakował formę sprawowania rządów albo o Kościół, którego kapelmistrz książęcy w Vaduz jest w głębi serca zagorzałym przeciwnikiem.

- Nie wyglądasz na anarchistę - próbowałam go nawet sprowokować do wyłożenia jego własnej doktryny polityczno - prawnej, lecz w odpowiedzi usłyszałam tylko, że aby państwo mogło być demokratyczne musi być zachowana pewna równowaga.

Będąc jeszcze w Meiningen a i później po powrocie do kraju zastanawiałam się w jaki sposób Zborowskim udało wkupić się w łaski rodziny panującej. Podświadomie czułam, że odpowiedź kryje się za owym herbem wymalowanym na plafonie katedry w Vaduz. - Jeśli znalazł się tam legalnie to zapewne nie bez powodu - myślałam wpatrując się uporczywie w widniejącego na suficie Jastrzębca. To, że jest to herb Zborowskich nie ulegało wątpliwości, a równocześnie świadczyło o jakichś bliższych związkach tej rodziny z rodziną panującą w Liechtensteinie.

Po powrocie do kraju sięgnęłam do genealogii i tak po nitce do kłębka znalazłam aktualnie panującego w Lichtensteinie, urodzonego w Zurichu 14 lutego 1945 roku Hansa Adama ks. von und zu Liechtenstein wśród żyjących potomków posłów na Sejm Wielki poprzedzający pierwszy rozbiór Polski.

Jego ojciec Franz Joseph urodzony 16 sierpnia 1906 roku w Schloss Frauenthal zmarł 13 listopada 1989 roku w Grabs. Żona Geo-rgine von Wilczek urodzona 24 października 1921 roku w Grazu, zmarła 18 października 1989 roku. To ona okazała się potężną protektorką przybyłego z Polski na początku lat osiemdziesiątych młodego organisty, który często wspominał nieżyjącą już księżnę i darzył ją ogromną sympatią. Zapytany o jakieś więzy krwi nie umiał odpowiedzieć podkreślając wszelako ze śmiechem, że od razu został przez nią zaliczony do rodziny.

Sprawa ta wydała mi się o tyle ciekawa, że rozpoczęłam dalsze badania ustalając, że dziadek aktualnie panującego księcia Hansa Adama - Aloys Gonzaga Maria ks von und zu Liechtenstein ożeniony był z Elizabeth arcyksiężną von Habsburg żyjącą w latach 1878 do 1960. Już na pierwszy rzut oka prawdopodobieństwo powiązań rodzinnych pomiędzy Habsburżanką a Zborowskimi wydawało się mało prawdopodobne. Śledząc zatem dalej pochodzenie panującego aktualnie Hansa Adama, ustaliłam, że jego pradziadkami ze strony dziadka byli Alfred Aloys Eduard ks von und zu Liechtenstein i Marie Norberte ks von und zu Liechtenstein, a ze strony babki Maria Teresa de Burbon i Karol Ludwig Jozeph arcyksiążę von Habsburg. I znowu kierując się tą sama co poprzednio zasadą odrzuciwszy Habsburga zajęłam się pochodzeniem tylko urodzonego w 1842 roku Aloysa. Ojciec Aloysa, urodzony w 1802 roku pra pradziadek panującego obecnie księcia Hansa Adama -Franz de Paula Joachim ks von und zu Liechtenstein, jak rychło miało się okazać, ożenił się był z Polką Ewą Józefiną Julią Potocką ze Złotego Potoka herbu Pilawa. Muszę przyznać, że odkrycie polskich korzeni rodziny panującej w Liechtensteinie dodało mi skrzydeł, a w autentyczny entuzjazm wpadłam gdy wyszło na jaw, że babka Ewy - Julia księżna Lubomirska herbu Śreniawa urodzona w 1760 roku a zmarła w rok po ogłoszeniu Konstytucji Trzeciego Maja w 1794 roku, była skoligacona z Prosperem Maksymilianem hrabią Zborowskim ze Zborowa herbu Jastrzębiec, który poślubił Elżbietę Emilię hr. Wodzicką z Granowa, prawnuczkę Elżbiety Mniszech z Wielkich Konczyc herbu Kończyc, której siostra Teresa był wyszła za mąż za Stanisława ks. Lubomirskiego herbu Śreniawa, ojca Julii.

- To tłumaczy wszystko, czyż nie? - chciałoby się zapytać. Mariaże, mariaże i jeszcze raz mariaże decydowały o losach Europy, a w tym powiązania i koligacje rodzinne. Wszystko wydawało się proste tylko historia przybyłego z pogranicza Alzacji i Lotaryngii na przełomie XVIII i XIX wieku rodu Hardtów tonęła w mroku wieków i ni jak nie dało się jej odtworzyć, przynajmniej na razie.

Komentarze (1)

10.03.2014 14:43
Tomasz Lenczewski napisał:
Cała ta historia jest niestety okraszona fałszywymi informacjami. Wymieniona rodzina nie miała nic wspólnego z hrabiami Zborowskimi.
Hrabiowie żyją do dzisiaj i są dobrze opisani oraz udokumentowani. Ich teczka znajduje się w Archiwum Wiedeńskim. Notabene nie mieli nic wspólnego z rodziną herbu Jastrzębiec, ponieważ są potomkami Zborowskich herbu Kornic.
Urok nazwiska i herbu Jastrzębiec był i jest do dzisiaj tak silny, że zarówno dziś, jak i w przeszłości rozmaite rodziny adoptowały herb Jastrzębiec. W przypadku Heleny Zborowskiej mamy do czynienia niewątpliwie z tradycją rodzinną, co do herbu Jastrzębiec. Przy bliższym sprawdzeniu może się nawet okazać, że rodzina prawnie została w Austrii wylegitymowana z takim tytułem. Jakie było ich rzeczywiste pochodzenie – wymagałoby to ustaleń. Natomiast, co do tytułu można tylko przypomnieć dwuwiersz: „Tytuł własny noszę – o cudzy nie proszę”.