Tymczasem rozpoczęła się ogólna pożoga. Włościanie, rozjuszeni przez starowierów, żądnych rabunku, pod pretekstem chwytania powstańców, rzucali się na dwory, niszcząc, paląc, rabując, bez przeszkody ze strony rządu. W ciągu dni kilku wiązano obywateli i księży i oddawano władzy, jako buntowników; wszędzie łuny pożarów, zuchwałość wyuzdana i zawziętość, której sobie folgę dawali włościanie, utrzymując, że taki mieli rozkaz. W taki sposób zrabowano i zniszczono kilkadziesiąt dworów i poszłoby to dalej, gdyby się rząd nie opatrzył, widząc czem to grozi i za pomocą wojska nie powstrzymał dalszych rozruchów. W majątku Ludwiampolu przeszło 60-ciu letni stryj mój, Kazimierz Plater, został napadnięty w nocy przez tłumy roskołów, niby szukających u niego broni i prochu. Służbę powiązano, a jeden z napastników ciął go toporem i rozrąbał ramię, poczem jedni rzucili się na skrzynię żelazną, w której znajdowały się pieniądze i papiery wartościowe, a porąbawszy ją zaczęli z niej wydobywać zawartość, kalecząc się przytem, drudzy rozbijali i zabierali sprzęty, gruchotali wszystko, wyciągali kufy okowity ze sklepów, chwytali co tylko mogli. Ponieważ trwało to długo i był czas zawiadomić o tem w Krasławiu policję, przybył pośpiesznie komisarz i znalazłszy roskołów przy robocie około skrzyni żelaznej, jął sam chwytać pieniądze papierowe garściami i tyle tego nachwytał, że w późniejszym czasie kupił sobie za nie .majątek ziemski. Tenże komisarz, chcąc powiększyć popłoch, sam dał hasło do pożaru, bo wystrzelił w dach słomiany, od którego wszczął się ogólny pożar i wszystkie zabudowania: dom mieszkalny, oficyny i kilka spichrzów spłonęło do szczętu. Stryj mój musiał na to pa.trzeć, leżąc bez opatrunku, rzucono go bowiem na telegę (
telega) wązką, a później, nie zważając na ranę przywieziono galopem, jako powstańca, do Krasławia. !am trzymano go na dworze, niczem nie przykrytego; dopiero wieczorem doktór miejscowy otrzymał pozwolenie opatrzyć go i na usilne prośby Sióstr Miłosierdzia pułkownik wreszcie pozwolił przyjąć go pod strażę do ich szpitalu, ale dopiero po kilku dniach; tam też wkrótce z ran umarł.
Nazajutrz po odbiciu broni przez powstańców, ja i mój brat Michał zostaliśmy aresztowani w Krasławiu, dokąd przybyliśmy jak zwykle na niedzielę. Osadzono nas w zimnym, i wilgotnym bauptwachcie; nazajutrz zaś przeprowadzono na inną, niby przyzwoitszą kwaterę i 4-go dnia wywieziono na furmankach pod eskortą do fortecy dyneburskiej, do obszernego więzienia, gdzieśmy licznych znaleźli obywateli, księży i oficjalistów, przywiezionych jako więźniów, pojmanych przez włościan. Strasznie tam było ciasno, gwarno i niespokojnie. Główny doktór wojskowy. Konradi, ludzki i przyzwoity człowiek, który z urzędu przycbodził widywać więźniów, ponieważ byli tam i chorzy, wszedł w nasze położenie i obiecał wziąć jako słabycb do szpitala więziennego. Oczyszczono tam jedną, tak nazwaną kamerę od aresztantów przestępców i usadowiono nas wraz z kilkunastu innymi, odziawszy w rządowe, aresztanckie płócienne "chałaty". Doktór Konradi przychodził codziennie egzaminować cborych i od niegośmy się dowiadywali o tern, co się działo z bratem Leonem, bo go też codziennie widywał. Jemu też zawdzięczamy, żeśmy w temże szpitalnem więzieniu dzień cały z Leonem spędzili, gdyż go nam, jako chorego, do szpitala sprowadził. Wtenczas dowiedzieliśmy się od Leona o szczegółach jego pojmania; był dobrej myśli i nieprzewidywał, aby mu tak wielkie groziło niebezpieczeństwo, gdyż nigdy do pesymistów nie należał.
Już nazajutrz przyszedł rozkaz, aby go przeprowadzono do nowego więzienia, w samem mieście niedawno postawionego, skąd_kilkakrotnie wywożono go do fortecy na badania śledcze i tak zwane oczne stawki; Konradi zaś otrzymał wymówkę, że ośmielił się w szpitalu go ulokować, Została naznaczona komisja sądowa z Petersburga, pod przewodnictwem radcy stanu Storożenki i Paniutina, szczególnie niechętnego człowieka. Komisja z rozkazu Murawjewa rozpoczęła swoje działania. Z góry widać było, że istniało postanowienie skazania Leona; cel ten wyraźnie się wykazywał w całym ciągu indagacji. N am też chciano dowieść, żeśmy uczestniczyli w napadzie odbicia broni, ale za wiele było rozmaitych świadków, którzy nas widzieli tegoż dnia i wieczora przy robotach gospodarskich i zajęciach domowych, więc w tym razie na chęciach skończyć się musiało. Indagacja przeciągnęła się. Rozmaite dochodziły nas wiadomości, pochodzące od samych członków komisji, że coraz więcej wynajdywali argumentów na potępienie Leona.
Tymczasem Zygmunt Bujnieki, poznawszy niebezpieczeństwo swego położenia, udał się natychmiast po zamachu do Petersburga i tam od ministra Wałuj ewa, przez siostrę, która była przyjaciółką p. Wałujewowej, otrzymał paszport i udał się za granicę. Prędko doszła wiadomość, że jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Leon zaś za niego mógł być lada dzień na śmierć skazany. To też niektórzy członkowie rodziny Bujnickich zaczęli się domagać od Zygmunta, by się publicznie przyznał do winy. Jakoż, niestety, zbyt późno wystosował list do komisji, w którym pisał, że to on był prawdziwym i jedynym dowódcą oddziału, który odbił broń w lesie Baltyńskim około Krasławia. Żona jego podjęła się osobiście wręczyć list ten członkom zebranej komisji. Przyjęto list z niedowierzaniem, przeczytano go, ale żadnej nie zwrócono nań uwagi, nawet, jak się zdaje, nie wciągnięto go do protokułu. Do jakiego stopnia panowała stronność i zła wola w łonie komisji w tej sprawie, prócz innych licznych dowodów, dało się widzieĆ- z następującego szczegółu. Dwóch żołnierzy rannych, uratowanych przez Leona, umieszczono osobno w szpitalu; w toku indagacji przyprowadzono do nich Leona, aby go poznali świadczyli, że to on dowodził partją w lesie; w tym samym pokoju leżał za parawanem rzekomo śmiertelnie chory niejaki Petrusewicz, obywatel z Litwy, schwytany jako powstaniec, który wydawał się już być zupełnie nieprzytomny, tak, że żadnej na niego nie zwracano uwagi; on jednak wszystko słyszał i widział, jak Paniutin po głośnem zaprzeczeniu żołnierzy, że nie stojący przed nimi Leon był dowódcą, nachylił się do jednego z nich, mówiąc mu: "wszak to ten był naczelnikiem?" na to się ranny ofuknął; "ja wam mówiłem, że nie on, on mnie życie ratował; naczelnik zaś wyglądał inaczej" i opisał jego wygląd i ubiór. O tern jednak także ani wzmianki nie uczyniono w protokule. Znaleźli się między tymi niedojrzałymi powstańcami tacy, którzy przez tchórzostwo winę Leona wobec rządu powiększali. Obywatel Hłuszanin, wzięty niby powstaniec z majątku swojego Skajsła, chcąc się uniewinnić, utrzymywał w komisji na ocznych stawkach, że zmuszony był pójść, bo nie miał wyboru, ponieważ mu Leon groził natychmiastową śmiercią z pistoletu. Leon naturalnie temu zaprzeczył, bo i cienia prawdy wtem -';1ie było, komisja jednak skwapliwie skorzystała z tego obwinienia. niesłusznie zaś obwiniony nawet żalu nie miał do oszczercy, tylko ubolewał nad jego małodusznością.
Zebrawszy wszystkie poszlaki, komisja, na mocy stanu wojennego, wedle praw istniejących za zbrojne powstanie i dowództwo nad part ją, wydała wyrok śmierci, który miał pójść na zatwierdzenie wyższe i jak powszechnie twierdzono, miał być złagodzony, Wszyscy dziwili się temu, tak ostremu wyrokowi i przekonani byli, że to tylko postrach i że w Petersburgu będzie zamieniony na inną karę. Leon był tegoż przekonania, ale dekret nie poszedł do Petersburga, bo Murawjew wyrobił sobie prawo skazywania na śmierć bez apelacji. Rodzina moja, o ile mogła robiła starania, udając się do rozmaitych wpływowych osób, ale daremnie. Między innemi stryjeczno-rodzona siostra: zamieszkała w Poznańskiem, Anna Platerowa, udała się przez ks. Czartoryską z Hotel Lambert do cesarzowej Eugenji, która obiecała wstawić się przez ambasadora francuskiego w Petersburgu. Na to, po długiej zwłoce, otrzymała odpowiedz, że cesarzowa, gdyby wiedziała o kogo chodzi, z pewnościąby z góry odmówiła, bo ów Leon Plater nie zasługuje' na żadne względy, jest to bowiem rewolucjonista, który już w r. 1830 dowodził bandami i naj gorszą po sobie zostawił pamięć.
Takich to argumentów używano, aby udaremnić wszelką akcję ratunkową.
Gdy zapadł był dekret sądu wojennego, słudzy Leona (których skazano na ciężkie roboty), mianowicie służący jego Józef Zabłocki, gwałtownie domagał się w komisji, aby mu pozwolono dzielić los swego pana i aby, gdy ten miał być rozstrzelany. i on mógł z nim razem pójść na śmierć. Jednak wierność ta najmniejszego w komisji nie wzbudziła współczucia, tylko jakoby komendant fortecy, który nie sympatyzował z wojennym naczelnikiem, jenerałem Dłatowskim, miał być przywiązaniem sługi dla swojego pana przejęty. W końcu maja dowiedzieliśmy się z przerażeniem, że Leon został nagle pod silną eskortą przeprowadzony z więzienia na przedmieściu, gdzie przebywał z politycznymi więźniami, do więzienia fortecy pod Nr 1-szy. Tam mu 26-go maja oznajmiono, by był gotów, gdyż nazajutrz rano miał być stracony. Zastano go spokojnie piórem piszącego na papierze. Poprosił o księdza; przyzwolono na to, i pełniący obowiązek proboszcza ks. Bolesław Aleksandrowicz (w późniejszym czasie skazany na ciężkie roboty i zmarły po drodze w Tiumeniu) otrzymał pozwolenie od komendanta spędzenia z nim nocy przedśmier.tnej. W najwyższem skupieniu, na ciągłej modlitwie. zeszła ta noc ostatnia. Leon spowiadał się, otrzymał ostatnie sakramenta, darował winy tym, którzy się przyczynili do jego zguby, dziękował Bogu, że mu pozwolił być ofiarą w dobrej?sprawie, ofiarował śmierć swoją za Ojca Świętego i nieprzyjaciół Kościoła i Ojczyzny, i tak pokrzepiony na duchu doczekał ranka. Prosił o widzenie się z matką i siostrami, które w tym celu przybyły ze wsi do Dyneburga i o pożegnanie się z nami, braćmi. Tego ostatniego jemu i nam odmówiono; otrzymaliśmy tylko od niego karteczkę pożegnalną (którą chowam w medaljonie wraz z jego włosami) następującej treści:
"
Kochani, drodzy moi bracia! Nie sądzono nam widzieć się na tej ziemi--mocno mię to boli. Przyjmcie moje uściśnienie, choć tylko listowne. Błogosławię was, przyciskam do serca. Do widzenia w lepszej kiedyś krainie. Kochający was brat Leon. 27 maja 1863 r."
Przy tem rozporządzenie odnośnie legatów dla sług, którzy mu towarzyszyli i prośba o zapłacenie kilku drobnych długów. Matkę i siostry, jakoż kilku krewnych, których do niego dopuszczono, przyjął z największą pogodą 'i spokojem, prosił, aby się nie martwiły, bo ta śmierć, to dla niego szczęście. Zrobił uwagę, że on drugi z rodzeństwa umiera śmiercią gwałtowną, bo jeden brat starszy, Kazimierz, temu lat parę, utonął w jeziorze, kąpiąc się. Prosił też matkę, aby nie miała żalu do sprawców jego śmierci. Czule się z nimi pożegnał. nie zwlekając, bo już nastawali, aby jechał.
Siadł z księdzem, który przez cały czas łez swych pohamować nie mógł, na wóz, i nie okazując najmniejszego strachu, dojechał na miejsce, gdzie miał być stracony, za fortecą na piaskach, na lewo od toru Dynebursko-Ryskiej kolei; tam mu włożono koszulę śmiertelną po zdjęciu wierzchniego odzienia i salwa z karabinów położyła w jednej chwili koniec temu szlachetnemu życiu. Licznie zebrana publiczność, nawet rosjanie, mianowicie oficerowie, mocno byli przejęci bohaterstwem tego zgonu. Panowie: Storożenko, Paniutin, jenerał Dłatowskij i inni, przyglądali się z wałów fortecznych tej egzekucji. Jakie przy tern były ich myśli? Bogu jednemu wiadomo. Działo się to o jedenastej przed południem; myśmy w więziennym szpitalu wiedzieli o tem, i klęcząc przyoknie zakratowanym, słyszeliśmy salwę, która nas pozbawiła brata. Natychmiast po rozstrzelaniu Leona, zakopano go tamże i wojsko, jak to jest we zwyczaju, podeptało mogiłę, przechodząc po niej kilkakrotnie. Postawiono straż i wszyscy się rozeszli, ale po północy przybył oddział z trumną, wykopano zwłoki i wywieziono, - dokąd? nikt się o tem, pomimo starannych poszukiwań i badań, nie mógł dowiedzieć. Wnoszą, że je pochowano w ?grodzie komendanta w fortecy. Komendant, zapytywany o to w późniejszym czasie, przez osoby, z któremi był w dobrych stosunkach, odpowiedział: "Nie mogę panom 'żadnej dać o tern dokładnej wiadomości, tyle tylko powiedzieć mogę, że zwłoki Leona Platera złożone są w przyzwoitem miejscu"...
W kilka miesięcy po tej katastrofie matka moja podała. prośbę do cesarzowej Marji, błagając ją, jako matkę, o zezwolenie na wydanie jej zwłok rozstrzelanego syna. Książę Suworow, ówcz8sny jenerał-gubernator w Petersburgu, mąż szlachetny, który nam stale sprzyjał i któremu zawdzięczamy, że nas nie wywieziono do Rosji, sam przeczytał ową prośbę cesarzowej. Wydawało się, że zrobiła na nią niejakieś wrażenie, ale nic nie obiecała i matka moja żadnej nawet nie otrzymała odpowiedzi. Mnie z moim bratem, po przeszło 20-to tygodniowem więzieniu uwolniono nareszcie dla braku poszlak, ale internowano w Krasławiu, prześladowano na każdym kroku; pomimo spalonych dworów, zrabowanych kompletnie majątków, kazano niezwłocznie wypłacić podwójną kontrybucję, dobra zaś ś. p. Leona zasekwestrowano, a w późniejszym czasie skonfiskowano. Nieszczęsny Ponset, który był sprawcą i głównym motorem tego chybionego na Inflantach pseudo-powstania, został schwytany i jako delegat Rządu Narodowego sądzony na śmierć, a w drodze ułaskawienia zesłany do katorgi, ale przez krewną, która była żoną jednego z ministrów w Petersburgu, już w ciągu roku zdołał się wykręcić i bezpiecznie dostać do Krakowa, gdy tyle ofiar jego niedarowanej, grzesznej i lekkomyślnej zarozumiałości pokutowało i życiem przypłaciło pokładane w nim zaufanie. W pięć lat potem spotkałem go w Krakowie w ogrodzie publicznym; udawał że mnie nie poznał i dobrze zrobił; bo takie ?potkanie dla obu stron nie mogło być miłe.
Oto są wspomnienia pokrótce i pobieżnie zebrane z owej smutnej epoki i tego chybionego ruchu, którego ofiarą padł Leon Plater.