Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Historia Dzielnicy Dziesiąta

24.08.2014 18:25
Historia Dzielnicy Dziesiąta
Historia Dzielnicy Dziesiąta w ostatnim roku okupacji i w pierwszych latach po wojnie spisana na podstawie przeżyć osobistych, a także obserwacji społecznych i politycznych jakie zachodziły w tym okresie.
Był rok 1944. Linia frontu wschodniego przesuwała się na zachód. Oficjalne komunikaty obwieszczały, że wojska niemieckie planowo wycofywały się z tej lub innej miejscowości. Wszyscy wiedzieli co to znaczy. Komin na Majdanku dymił niemal bez przerwy. Czarny, cuchnący dym jeśli snuł się nisko, trzeba było uciekać z jego zasięgu, nie sposób było oddychać.
W majątku Abramowice stacjonowało wojsko niemieckie z ciężkim sprzętem. Na polach majątku Niemcy okopywali się, począwszy od ulicy Świętochowskiego, która była wtedy wąską drogą oddzielającą Abramowice od Wrotkowa, a miedzą między majątkiem a pojedynczymi działkami – dzisiejszą ulicą Sierpińskiego.
11 maja 1944 roku w nocy Lublin przeżył chwile grozy. Sowieci bombardowali pozycje na tyłach wroga, a więc węzeł kolejowy, koszary. W naszej dzielnicy prawdopodobnie celem byli Niemcy bazujący w Abramowicach. W każdym razie bomby spadały wszędzie, ucierpiało kilka domostw między innymi mój dom rodzinny. W ziemi pozostały głębokie leje.
Siłą roboczą przy okopach byli ludzie z zakładów pracy i młodzież szkolna, tylko wartę nad nimi pełnili Niemcy. Wszystko wykonywano ręcznie, a więc było to czasochłonne.
W lipcu wyczuwało się już atmosferę niepokoju, co objawiało się liczniejszymi patrolami na ulicach, w zakładach pracy ludziom uważniej patrzono na ręce, aresztowań dokonywano pod byle pretekstem. Pewnego upalnego dnia przyszedł do naszego domu Niemiec pełniący straż przy wykopach, z prośbą żeby mu schłodzić napój, który miał w butelce. Lekkim popołudniem wyszliśmy przed dom, aby się schłodzić w cieniu, od pracujących oddzielał nas rząd wysokich słoneczników. W chwilę później usłyszeliśmy, że coś się dzieje, jakieś zamieszanie. Ujrzeliśmy Niemca na motorze z przyczepą, który jechał prosto na nas wrzeszcząc “Hande hoch”, szykował się do strzału, widziałam lufę karabinu skierowaną prosto w nas. W ostatniej chwili doskoczył do niego wartownik, nie było czasu na słowa. Podbił mu karabin, zaczęli się szamotać, my uciekliśmy do okopów. Było tam kilka osób, wszyscy wystraszeni, ze łzami w oczach. O godzinie 15-tej przyszedł Niemiec, kazał kobietom iść do domów, mężczyzn zabrał. Dołączyli do już stojących pod strażą na zakręcie ul. Świętochowskiego. Przy tworzeniu dwuszeregu ojciec mój zaryzykował ucieczkę - udało się! Wbiegł do domu i schował się w piecu chlebowym, tam czekał aż eskorta odejdzie. Obserwowałyśmy to z mamą przez okno. Wszystkich zebranych prowadzono w stronę Abramowic i słuch o nich zaginął – pozostał płacz matek, smutek i przygnębienie. Wszyscy zostali zamordowani na Zamku, a wśród nich nasi sąsiedzi i znajomi: Maksymilian Pyzik i Emil Pyzik (bracia), Stefan Cygler, Stanisław Boryga, Władysław Szafranek, Józef Wojtysiak, Wojciech Stachyra i nazwisko Kulka – niestety nie pamiętam imienia. Ich nazwiska można znaleźć na tablicach zbiorowej mogiły pomordowanych na Zamku na cmentarzu przy ul. Lipowej.
Za kilka dni front miał zbliżyć się do Lublina, Niemcy uciekali w popłochu wszystkimi drogami, nawet polnymi. Weszli do miasta Sowieci, a za nimi Polacy - Kościuszkowcy pod ruskim dowództwem. Niedożywieni, w wyszarzałych mundurach, w powijakach na nogach, ale to nasi – POLACY. Z niemieckich bunkrów nie korzystali, nie mieli co jeść więc wykopywali ziemniaki z pola, które Niemcom służyły za koszary. Słychać było jak wieczorem modlili się: “Ojcze nasz”, “Wszystkie nasze dzienne sprawy” i “Rota” - serce tajało i łzy same płynęły. Pytanie samo się nasuwało: “Czy to już Polska?”. Tylko dlaczego ruskie dowództwo? Trzeba było czasu, aby to zrozumieć.
Była niedziela. Sowieci pootwierali bramy obozu i wolno było zwiedzać. Poszłyśmy z koleżanką bez wiedzy rodziców, zdawało nam się, że szybko wrócimy przecież to tak blisko szkoły do której chodziłyśmy. Wyszło jednak inaczej. Zaczęłyśmy “zwiedzanie” od stosu butów, włosów, później były komory gazowe, stamtąd trzeba było szybko wychodzić, bo był straszny smród. Później szłyśmy wzdłuż baraków, a było ich dużo. Cały teren obozu dzielił się na 7 czy 8 pól, na każdym rzędy baraków, drzwi były pootwierane, widać było prycze, barłóg, ale nie wiem czy tam ktoś wchodził, tam były wszy i fetor.
Doszłyśmy aż do krematorium i to cośmy tam zobaczyły przerastało naszą dziecięcą psychikę. Nie będę tego opisywać. Zastraszone, zszokowane, zapłakane uciekałyśmy stamtąd, aby dalej. Po drodze natknęłyśmy się na szubienicę. Za chwilę miała się odbyć egzekucja dwóch katów Majdanka. Mogę powiedzieć, że widziałam Majdanek z bliska, z bardzo bliska. Oby żadne dziecko na świecie nie oglądało takiego widoku. Początkowo rodzice gniewali się trochę, ale widząc co się ze mną dzieje, okazali mi wiele ciepła, starali się mnie uspokoić. Nie było jednak to takie proste, trzeba było czasu, wpadłam w depresję. Wizyty u lekarza i czułe serce matki przynosiły ulgę.
W międzyczasie wojska się zmieniały. Kościuszkowcy poszli na front, ich miejsce zajęli żołnierze II Armii Wojska Polskiego zmobilizowani już tu na ziemiach “wyzwolonych”. Kadra oficerska cały czas ruska. We wrześniu pootwierano szkoły ogólnokształcące, których w czasie okupacji nie było, podjęłam naukę z pewnym opóźnieniem, ale szybko nadrobiłam zaległości, miałam trochę wiadomości z tajnego nauczania. Obowiązki szkolne pomogły mi odzyskać równowagę.
Front oddalał się. Kończyło się Powstanie Warszawskie, ale nad krajem zawisła znów czarna chmura, twarda ręka hegemona zaczęła rządzić. Rozpoczęła się fala aresztowań żołnierzy AK. Wywożono ich w głąb Rosji, albo przetrzymywano w aresztach UB. Z kręgu znajomych jeden nie wrócił z “nieludzkiej” ziemi, drugi kopał węgiel na Uralu, wrócił chory. Doktorowi Spoczyńskiemu połamali ręce podczas przesłuchań. Aresztowali nawet księdza proboszcza Ignacego Żyszkiewicza, był kapelanem AK. Uwolnili go jednak, bo ocalił w czasie okupacji życie komuś ważnemu dla nich. Aresztowali profesora Andrzeja Kołaczkowskiego, siedział 3 lata w więzieniu, uwolnili go pozbawiając prawa do pracy. Panią polonistkę Krystynę Kisielewicz zastrzelili w jej własnym mieszkaniu.
Ludziom prostym, uczciwym, ludziom ciężkiej pracy pozostał ucisk na wiele długich lat. Owszem byli i tacy, którzy zawiązując “czerwone krawaty” poszli po “awanse społeczne”. Bolesne to było, że nawet ludzie wykształceni podpisywali cyrografy, tylko po to aby usiąść wyżej na miękkim stołku. Pysznili się swoją władzą i swoim stanem posiadania.
W międzyczasie dzielnica zaczęła się zaludniać, do tej pory dopiero od ul. Reja w stronę ul. Zemborzyckiej były wytyczone ulice, zabudowane parterowymi domkami. Teraz zaczęli budować się ci, którzy dostali ziemie z reformy rolnej z majątku Abramowice, a także ci którzy mieli duże działki jeszcze wcześniej z majątku Dziesiąta. Tak powstawała dzielnica od ul. Reja aż po ul. Powojową. Wcześniej ten teren był bardzo rzadko zaludniony, porozrzucane pojedyncze domostwa, oprócz ul. Świętochowskiego, która powstawała na polach Wrotkowa.
W moich zbiorach nie posiadam podpisu autora powyższego artykułu, któremu z serca dziękuję za jakże cenne wspomnienia z czasów II wojny światowej.
Administrator

Krzyż przy ul. Świętochowskiego

Historia krzyża.
Był lipiec 1944 r., ostatnie dni okupacji. W Abramowicach ktoś rozbroił niemieckiego żołnierza. Na wieść o tym Niemcy natychmiast przeczesali dzielnicę, aresztowali młodych mężczyzn i zgrupowali ich przy zakręcie ul. Świętochowskiego (dziś jest tu numer posesji 187). Jednemu z nich udało się uciec. Pozostałych zabrano na Zamek, gdzie zostali zamordowani.
Kiedy front odsunął się od Lublina na tyle, że nie było słychać huku dział, ten jedyny ocalony człowiek – Jan Dudziak – postawił w tym miejscu dębowy krzyż, w miejscu w którym Bóg darował mu życie i z którego pozostali aresztowani poszli na śmierć.
Czasami ktoś z przechodniów przystanął na chwilę pod tym krzyżem. Może się modlił… Odprawiane były tu majówki, ale tylko do czasu, gdy żyli starsi ludzie. Później nikt już nie przychodził.
W 1981 r. podczas silnej wichury Krzyż upadł, ale podniósł go jeden z sąsiadów. Po dwóch latach sytuacja się powtórzyła. Tym razem wzmocniono konstrukcję i ze względu na poszerzaną ulicę przesunięto go w głąb posesji i zacementowano podłoże.
W tym miejscu stoi do dzisiaj. Czas zrobił jednak swoje. Krzyż jest mocno nadwątlony, ma już 58 lat. Deszcz wypłukał w nim bruzdy, jak łzy na twarzy starego człowieka, potworzyły się szpary. Korniki i inne drobne owady nawierciły w nim mnóstwo dziurek małych, trochę większych i takich, że palec wejdzie.
Czasy się zmieniły i ludzie się zmienili. Któż pamięta dzisiaj o tych, którzy z tego miejsca odeszli na śmierć męczeńską.
Pamięta Pan Jezus rozpięty w cierpieniu na Krzyżu. Człowiekowi cierpiącemu idzie z pomocą medycyna: znieczulą ból, podadzą lekarstwa. Tobie Panie nikt bólu nie znieczulił, bądź uwielbiony za Twoją Świętą Mękę. Ty znasz najskrytsze myśli człowieka, każde drgnienie serca, przed Tobą nie ma tajemnic. Ty wiesz o nas wszystko, czekasz na nas ze Swoim Niezgłębionym Miłosierdziem.
Dopomóż, Boże, aby w tym miejscu zawsze stał znak Krzyża – w Nim jest nasze zwycięstwo.
Urszula Studzińska; Lublin, 16 lutego 2003 r.

Ps. Ze względu na to, że krzyż po raz kolejny mógł się wywrócić, bo był mocno spróchniały i za bardzo nie nadawał się już do renowacji, pani Urszula po konsultacji z miejscowym duszpasterzem ufundowała w miejsce stojącego krzyża nową kapliczkę z pięknym krzyżem. Oddając szacunek rzeczom poświęconym i aby ich resztki doczesne nie zostały przez kogoś (świadomie czy nieświadomie) zbezczeszczone, stary krzyż został spalony, a jego prochy zostały zamurowane w nowej kapliczce, która od tej pory przejmuje tajemnicę starego krzyża i kontynuuje oddawanie chwały Jezusowi i Jego Matce w tym miejscu, przy ul. Świętochowskiego 187.