Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Polacy w Astrachaniu 1914-1918

22.05.2008 19:03
[blok]Pewnego upalnego wrześniowego dnia 1914 roku znaleźliśmy się w Saratowie, mieliśmy wsiąść na statek i płynąć na południe. Trochę mnie zatkało, gdy zobaczyłam Wołgę, w porównaniu z nią Dniepr był strugą. W rzecznym porcie ruch wielki, kilka zakotwiczonych dużych statków, wkoło małe pieski-motorówki, rwetes, zgiełk. Reklamy dwóch największych kompanii pasażerskich – linii „Samolot” i „Kawkaz i Merkurij”. Właśnie wsiedliśmy na taki „Kawkaz” - w pierwszej klasie jak na owe czasy komfort niebywały, salony, gry pokładowe, prysznice. Płynęliśmy podziwiając szerokość rzeki i panoramę brzegów, nie brakło chórów z „Ej, da uchniem” i „Wniz po matuszkie po Wołgie”. Było coraz goręcej, krajobraz stopniowo żółkł, tylko w dalszej perspektywie zieleniły się winnice. Upał ponad 40 stopni, tłumy w porcie na biało, unosi się zapach ryb dość przykry.
W Astrachaniu powitało nas kilku panów w białych płótnach i wreszcie pojechaliśmy do nowego lokum. Było tego z 9 pokojów z oszkloną galerią, w której można by urządzać zawody na wrotkach.
Przyjęto mnie do 4-tej klasy ekskluzywnego gimnazjum prywatnego M-me Szawerdowej. W szkole byłam egzotycznym ptakiem „z zachodu”, mieliśmy w klasie 13 Ormianek. Tatarki, Kałmuczki i Kirgizki do szkół nie uczęszczały.
I tu, jak wszędzie na świecie, było sporo polskich rodzin. Patronowała im pani Stanisława Klimaszewska (zakład fotograficzny, specjalność – portrety artystyczne), wraz z dwiema siostrzenicami, panną Anną Arkuszewską (właśnie wtedy wróciła ze Szwajcarii, gdzie studiowała bakteriologię) i panną Florentyną Arkuszewską, fotografikiem. Miały własny obszerny dom, mieszkanie przylegało do zakładu. Pamiętam nieduży salonik z dziwną kanapą w kształcie zamkniętego koła, ze środka wystrzelała zielono wysoka palma. Ciocia Klimaszewska osiadła w Astrachaniu wskutek powikłanych losów zesłańców politycznych – już nie skleję – mąż, ojciec czy dziadek, dość, że tkwiła tu od 40 lat, obrastała w dobra i szacunek otoczenia, miała szeroką rękę w okazywaniu pomocy potrzebującym. Wszyscy mówili do niej „ciociu”.
Dyrektorem elektrowni też był Polak, inżynier Garszwa, ożeniony z Rosjanką – uroczą, brzydką, zezowatą i ponoć bardzo majętną. Nosiła najdroższe futro świata – szynszyle, bynajmniej nie od święta, lubiła psy i od niej właśnie dostaliśmy szczeniaczka, kolejnego Ikara. Polskie rodziny Wernerów, Łotockich, Bujków – wszyscy po latach spotkaliśmy się w Warszawie.
Gdzieś tam walczono, ale theatrum wojny było dalekie, czasem przejeżdżało wojsko na front kaukaski i na tym koniec. W jedzeniu żadnych braków, obfitość wszystkiego. Handlarze Ormianie i Tatarzy w ‘tiubietiejkach’ na głowie, sporo Persów z barwionymi henną na rudo brodami i paznokciami, spotykało się zakwefione kobiety, ale największe wrażenie zrobiła na mnie chińska para handlarzy, z racji biednych, zniekształconych stóp Chinki – relikt okrutnego zwyczaju bandażowania stóp dziewczynkom.
W stepach przylegających do Astrachania koczowali Kirgizi, Kałmucy w swoich jurtach wśród stad baranów, zamożniejsi mieli silne koniki kabardyńskie. Pstry tłum przewalał się przez miasto – narodowe stroje jaskrawo haftowane, dziwne w kroju obuwie z poddartymi czubkami, wielkie futrzane czapy Kirgizów w upał, jedwabne ‘bałachony’ Tatarek, skośne oczy-szparki, płaskie nosy, wspaniałe zęby – to była egzotyka. Kozacy, na Ukrainie z czerwonymi lampasami, tu mieli żółte. Ataman kozacki był w mieście wielką personą. Okręg astrachański obfitował we wszelkie dobra – rudę, sól, winorośl, ryby, zwierzynę łowną. Było tu wielu przemysłowców - niemal analfabetów obracających milionami. Przypominam sobie takiego milionera nazwiskiem Tielatnikow, miał dorastających dwóch synów i córkę, którzy byli tak grubi, że jeździli powozem zawsze w pojedynkę, we dwójkę nie zmieściliby się na siedzeniu.
Tuż za miastem były dwa niezwykłe jeziora: Ełton i Baskunczak – prawie różowe, błotko przy brzegu niebieskawe. Jeśli się zanurzyło gałązkę w płytkiej wodzie, po godzinie wyglądała jak piękny oszroniony stalaktyt, tak była obrośnięta solą. Wszystko wkoło było tak zasolone, że o żadnej roślinności mowy być nie mogło. Co innego step. Zaprzyjaźnieni Tatarzy zaprosili nas kiedyś do swojej jurty. To było wspaniałe: jak okiem sięgnąć płaski obszar, trawy falujące niby bezkresne morze, powietrze nie do opisania, przestałam się dziwić, że każdy ‘stepowy’ zapada w mieście na gruźlicę. Trzeba było uważać, żeby czegoś w jurcie nie pochwalić, bo taki przedmiot natychmiast ofiarowywano w prezencie. Przyjmowano nas zieloną herbatą, do której nie żałowano masła (porządnie zjełczałego), a już zupełnie oniemiałam, gdy hurma dzieci pożerała z ziemi stłuczone jajka razem ze skorupkami. Bardzo lubię Tatarów, to taki przyjazny, gościnny i wesoły naród.
Fortepian mieliśmy nowy, piękny, znów „Br. Diederichs”, a uczył mnie prof. Rossi, Włoch, stary pan w fotelu na kółkach, bo nogi miał sparaliżowane. Mowy już nie było o czeskich kawałkach, grałam preludia, potem inwencje Bacha z wielkim upodobaniem, młócąc poza lekcjami wszystko co było wtedy modne – „Odgłosy wiosny” Sindinga, serenady Braga i Schuberta, „Les adieu” Bohma i naturalnie miniatury Czajkowskiego.
Mniej więcej po roku zaczęli napływać jeńcy austriaccy i niemieccy. Niektórych ekspediowano na Syberię, wielu pozostało w Astrachaniu, zwłaszcza jeńcy cywilni, tzn. obywatele austriaccy i niemieccy, oczywiście wśród nich było mnóstwo Polaków z Krakowa, Lwowa czy Poznania. Wszystkie polskie rodziny uważały za swój święty obowiązek zająć się rodakami i było to o tyle łatwe, że – o idyllo – jeńcy opuszczali dowolnie obozy, spacerowali po mieście, ile chcieli. Ojciec miał ludzi przydzielanych do pracy przy budowie, wybierał Polaków, zapobiegając często dalszemu wywiezieniu, stwarzał fikcyjne stanowiska i jakoś to szło. Jeńcy pochodzili z różnych warstw, nikt z nich nie mówił ani słowa po rosyjsku, tęsknili do rodzin, więdli w oczach – wszystko to odżyło, gdy trochę się zaaklimatyzowało i zaczęło bywać w polskich domach. Przychodzili codziennie, mogli się wygadać, napsioczyć, zjeść czasem niezgorzej, albo jak inż. Beill, pograć na fortepianie. Przypominam sobie opowiadanie wesołego pana Nowakowskiego, lwowiaka:
- Chodzę sobie, paniedzieju, po targu… a tu na straganie micha kawioru… takiego, paniedzieju, żałobnego czarnego, a błyszczy tak wesolutko… Zachwalają, proszę skosztować…No to ja…naturalnie… z przyjemnością. Na migi pokazuję, że bez bułki nie mogę… no to jest kawałek bułki, smarują, paniedzieju, łychą ten specjał. Pycha! A na twarzy wykroiłem minę pełną rozczarowania: za słony… Na drugim straganie – za mało słony. Nakosztowałem się, paniedzieju, z pół funta i oto jestem, już nic jeść nie mogę, czegoś bym się napił…
Wigilie u nas zrobiły się niebywale liczne, co najmniej kilkunastu jeńców zasiadało do stołu – wszystko się skończyło w roku 1917, gdy zmieniły się jakieś tam władze, jeńców zamknięto nie na żarty i wielu wywieziono na wschód. Zezwalano tylko na chodzenie w niedzielę do kościoła katolickiego i wtedy można było podrzucić kartkę czy paczuszkę. Nieoceniona była pani Sienkiewiczowa, nasza kucharka, starsza babina w chustce mniej zwracała uwagę strażników i jej to właśnie często udawało się przemycić wałówkę. Sienkiewiczowa przetrwała u nas całe 4 lata, pokojówki Rosjanki zmieniały się częściej, prawie zawsze analfabetki, które z zapałem uczyłam „gramoty”.
Pomimo długiego upalnego lata, w Astrachaniu w zimie bywał śnieg i wtedy na miasto wyjeżdżały sanki. Zazwyczaj mężczyzna jadący z kobietą trzymał ją wpół. Było to tak naturalne jak w walcu, najsurowsze mamy nie protestowały, gdy młodzieniec obejmował córeczkę w talii, byłoby nawet w złym guście, gdyby tego nie zrobił.
W owych czasach zaczął dynamicznie rozwijać się film. Największa wytwórnia, Br. Chanżonkow, produkowała wcale nie najgorsze filmy. Jakże wiele z nich dobrze pamiętam! „Annę Kareninę”, „Wojnę i pokój” (Natasza – Karalli, która była właściwie tancerką – subtelna, powiewna, o wielkich czarnych oczach), „Przy kominku” (Płoński, Maksimow i wielka gwiazda Wiera Chołodnaja, też czarnooka brunetka, ongi uważano, że blondynki są niefotogeniczne), „Pieśń miłości triumfującej” według Turgieniewa, też z Chołodną, wreszcie wielki triumf kina niemego „Człowiek, który zabił” według Farrere’a z…tak, z Wojciechem Brydzińskim w roli głównej markiza de Sevigne. Pamiętam go doskonale, było tam jakieś porwanie z haremu i duża scena na cmentarzu w Eyub w Konstantynopolu.
Nasz bioskop „Moderne” był okazały, z palmiarnią i bufetem, jeszcze jeden złoty interes miejscowego milionera.. Poza rosyjską produkcją oglądało się Maxa Lindera, Chaplina i braci Marx. I dziś te komedyjki są bardzo śmieszne, tort kremowy rzucony w twarz, pies uciekający z wianuszkiem serdelków – efekty niezawodne, widownia mogła ryczeć do woli, przecież film był niemy. Mówiło się zresztą nie film, tylko ‘obraz’.
Cygańskie romanse zaczęły już nużyć, pojawiła się piosenka. Kilku piosenkarzy dość głośnych, przede wszystkim Ali, który występował jakoś kameralnie, stojąc z boku na tle zapuszczonej kurtyny. Ach, te teksty! Pointa jednej piosenki, niesłychanie śmiała, jak na owe czasy: zakochany namawia pannę do kupienia losu na loterię do spółki. I cóż? Wygrywają podwójne łóżko! Ha, wszystkie problemy upadły, przyszłość wyjaśniona. Najpopularniejszym piosenkarzem był Aleksander Wertyński, zrazu występował z ubieloną twarzą w stroju Pierrota. Publiczność szalała, jego teksty pisane były niezłym językiem, dość zręczne. Zdobył sławę poza granicami Rosji, latami występował jako emigrant w Paryżu, bywał też w Warszawie. Dla epatowania prostaczków opiewał narkotyki, samobójstwa, upadki na samo dno, milionerów, piękne damy w automobilach, wszystko razem było dość nowatorskie w sensie samego podania piosenki, bez emfazy, prosto i z dobrą dykcją (…)
Wiadomości wojenne były skąpe, gazety donosiły o zwycięstwach, ale coraz więcej ludzi powoływano pod broń. Istniało jeszcze takie pojęcie jak „front”, ludność w głębi kraju nie była narażona na bombardowania. Pomimo normalnych pozornie warunków wzrastało napięcie, szeptano o końcu imperium. Rasputin już nie żył, plotkowano, że carowa wpadła w melancholię, że choroba następcy tronu Aleksego robi postępy, coraz częściej padało nazwisko Lenin, oburzano się na okrutne dławienie strajków, gadano o zdradzie w dowództwie armii, gdzie tyle stanowisk zajmowali cudzoziemcy z generałem von Rennenkampfem na czele. Wreszcie wodzem naczelnym został wielki książę Mikołaj, rzeczywiście wielki, bo bardzo wysoki. Było rzeczą oczywistą, że jesteśmy w przededniu historycznych wydarzeń.
Wchodziliśmy w czwarty rok wielkiej wojny. Otrzymywaliśmy w gazetach wiadomości z Petersburga odpowiednio spreparowane, więcej się ufało pantoflowej poczcie. Najczęściej padało nazwisko Kiereńskiego, opowiadano o jego niezwykłych wystąpieniach, o jego efekciarstwie, jak to na wiecu w Wielkim Teatrze przemawiał leżąc pod sufitem na specjalnie skonstruowanej platformie. Tylu głośnych przywódców zginęło, kto by przypuścił, że Kiereński dokona żywota w wieku 90 lat w USA! Tam na północy wrzało, u nas nie działo się nic, miasto było we władzy żółtych kozaków, którym obce były jakiekolwiek rewolucyjne idee.
Wiosną 1918 roku byłam już po maturze (i ja, i Kazik – złote medale), pamiętam, byliśmy na występie pewnego pianisty, wyglądał jak sam Chopin, tylko wysoki. Pokazał się na ulicy w wielkim czarnym kapeluszu i pelerynie. Wieczorem grał wspaniale, pamiętam „Śmierć Izoldy” Liszta według Wagnera. W pewnym momencie wstał od fortepianu i przemówił: - Proszę wszystkich o powstanie i uczczenie chwilą ciszy… głos mu się załamał – zmarł wielki kompozytor Claude Debussy… zagram utwór Debussy’ego… może niezupełnie odpowiedni… skomponowany w przystępie dobrego humoru… Cake-walk… państwo wybaczą.
Lato było w pełni, gdy rozgorzała walka pomiędzy kozakami a bolszewikami. Wielka naturalnie w cudzysłowie, jeśli wziąć pod uwagę późniejsze przeżycia wojenne. Trwało to kilka dni. Strzelano gęsto, ale nie było ani czołgów, ani samolotów, nie wiem nawet, ilu ludzi zginęło. Nie mieliśmy żadnych zapasów, brakowało jedzenia. Kozacy sromotnie wiali, dopalały się niektóre domy, otworzyły się więzienia i obozy jenieckie, zaczynała się nowa era. Część robót przy kanalizacji zniszczona.. Nastąpił czas porachunków, słyszało się o wywożeniu ‘na taczkach’ złych zwierzchników, na szczęście ojciec tego uniknął, zaproponowano mu nawet kontynuowanie pracy, ale wśród ogólnego zamętu mowy być nie mogło o systematycznej pracy na budowie. Jedzenie zaczęło znikać, pojawiły się bandy rabusiów. Trudno było przewidzieć, jak potoczą się nasze losy, bądź co bądź cudzoziemców, coraz częściej myślało się o wyjeździe do kraju.
Wreszcie w sierpniu 1918 roku wyjechaliśmy statkiem, jeszcze pierwszą klasą, do Saratowa, stamtąd już II klasą koleją do Moskwy. Zatrzymaliśmy się u kolegi ojca, inż. Stebelskiego. Na ogół spokój, czynne teatry i kina.
Moskwa nie wydała mi się metropolią, dużo wąskich uliczek, tzw. pierieułków, kobiety w chustkach, ale magazyny znane z etykiet powitałam jak dobrych znajomych: Ejnem – kawa, Siu – herbata, Abrikosow – słodycze czy Daziaro – reprodukcje. Spacerowano po Aleksandrowskich plantach, pełno tam było kawiarń, grały orkiestry, tam też wybrałam się ciekawa stołecznego blichtru. Powodzenie miałam ogromne, zaczepiający obiecywali złote góry, biżuterię, wojaże, słowem podrywanie na wielką skalę. Ku mojemu wstydowi eskapada się wydała: gdy siedzieliśmy przy stole, zjawił się stróż z wiadomością, że tu ‘tacy’ przychodzili i pytali o panienkę… Nasz gospodarz huczał wielkim śmiechem ze mnie durnej: wyjaśnił, że samotna dziewczyna na Aleksandrowskim jest synonimem, delikatnie mówiąc, łowczymi przygód.
Trzeba było „wyrabiać papiery”, często słyszałam nazwisko posła Lednickiego, aż nagle gruchnęła wieść, że zabito posła Mirbacha. To znów przedłużyło nasze starania. Wreszcie po dwóch tygodniach pobytu w Moskwie wyruszyliśmy trzecią klasą, w twardych wagonach, na zachód. Jechaliśmy chyba dwie doby, potem przesiedliśmy się na chłopskie fury, na punkcie granicznym uprzedzono nas, że „eszelony” są nagminnie obrabowywane do nitki przez jakieś bandy. Nie było wyboru. Wypuściliśmy się pieszo i wyprawa się udała. Byliśmy poza Rosją. Znów okropna jazda, chyba czwartą klasą (i taka była!), aż stanęliśmy wreszcie w Warszawie, zdrowi i cali, ale całkowicie pozbawieni wszelkich dóbr doczesnych.
Zaczął się nowy okres, niestety jak się później okazało – międzywojenny.


Janina z Rafalskich Warnecka, fragment 'Wspomnień', maszynopis

Komentarze (2)

13.08.2010 09:11
Witam
Czy mogę coś wiecej wiedzieć o Arkuszewskich w Pani wspomnieniach
Wiesiek Arkuszewski z Trzebnicy
22.12.2012 08:00
Witaj!
Proszę mi powiedzieć, wspomnienia opublikowane? Jeśli tak, jak można kupić książkę? Jeśli nie, w jaki sposób mogę uzyskać więcej informacji? Niestety, nie mówię po polski, ja sam jestem z Rosji. Zbieram informacje na temat fotografa Klimashevsky od Astrachania, we wspomnieniach Janina Rafalskich wspominała.