Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Moje podolskie przygody wojenne

18.04.2010 13:47
Wspomnienia wojenne Tomasza Domaradzkiego

W początkach sierpnia 1939 r. zostałem skierowany do obsługi samolotów przy Szkole Pilotażu w Brzeżanach. Szkolili się tam przeważnie żołnierze po ukończonym w cywilu kursie szybowcowym. Ja miałem ukończoną szkołę podoficerską oraz Szkołę Obsługi Samolotów w 6 Pułku Lotniczym we Lwowie-Skniłowie.

Nieoczekiwanie nauka pilotażu została 26 sierpnia przerwana i wszyscy zostaliśmy przetransportowani do Lwowa do macierzystej jednostki. 28 sierpnia wieczorem przewieziono mnie z grupą żołnierzy do jednego z lasów pod Lwowem, gdzie dokonaliśmy maskowania znajdujących się tam naszych samolotów bojowych. Na polu startowym lotniska znajdowały się w ciągu dnia jedynie samoloty szkolne. Wyczuwaliśmy, że święci się coś niedobrego.
Wczesnym rankiem 1 września kpt. Pischinger zarządził zbiórkę eskadry szkolnej tuż przy zabudowaniach lotniska cywilnego. Powiadomił krótko, że Niemcy bez wypowiedzenia wojny przekroczyli granicę Polski, a samolot pasażerski kursujący z Poznania do Rumunii przywiózł na dowód odłamki po zbombardowaniu miasta. Kapitan podał nam także króciutką informację, jak mamy zachować się podczas nalotu. Syreny alarmowe i działka przeciwlotnicze, które odezwały się wkrótce nie pozwoliły dokończyć naszej odprawy. Niestety pociski działek rozpryskiwały się poniżej lotu nieprzyjacielskich "Dornierów". Posypał się grad bomb i potworzyły się ogromne leje.

Żołnierze rozproszyli się w polu. Ja biegłem jeszcze w pobliżu lotniska, gdy usłyszałem za sobą warkot naszego samolotu szkolnego. Spojrzałem w tamtym kierunku i wzrok mój spotkał się ze wzrokiem pilota - Wsiadaj! - zawołał rozkazująco. Nie było czasu do namysłu. Skoczyłem pomiędzy leje bombowe i po chwili siedziałem już w kabinie samolotu. Wystartowaliśmy lawirując między lejami i zabudowaniami. Niebawem wylądowaliśmy na niedawno opuszczonym lądowisku w Brzeżanach. Zdziwiło nas tylko, że samolot utknął w miejscu. Po oględzinach okazało się, że goleń podwozia została w czasie lotu "posiekana" pociskami.
Wkrótce wylądowało obok nas kilka następnych PWS-ów. Wspólnymi siłami zatoczyliśmy naszego "inwalidę" pod rosnące na skraju drogi rozłożyste drzewo czereśniowe, które go skutecznie maskowało. Piloci otrzymali rozkaz i niebawem wystartowali na swoich samolotach, a ja pozostałem sam do pilnowania uszkodzonej maszyny, dopóki dział głównego mechanika czy zaopatrzenia nie dostarczy nowego podwozia.

Poczułem się trochę nieswojo. Jest wojna, znalazłem się w nieznanych mi stronach, mam pilnować tak ważnego na owe czasy obiektu, a nie posiadam żadnej broni. Tymczasem w pobliskiej Kozowej nacjonaliści ukraińscy już rozpoczęli napady na Polaków. Mieszkający w pobliżu ludzie poradzili mi, abym zwrócił się do naczelnika Urzędu Pocztowego, który w Brzeżanach jest Komendantem Obrony Narodowej.
Rada była dobra i komendant przysłał mi niebawem 12 młodych mężczyzn z karabinami, którzy pilnowali przez cały tydzień samolotu i mojej osoby do chwili dostarczenia i zamontowania przez ekipę nowego podwozia. Potem "mój" samolot odleciał z pilotem, a ja pojechałem samochodem wojskowym do lasu w Krupówkach koło Podhajec, gdzie właścicielami folwarku byli państwu Kasprzakowie. Mieszkali tam dwaj nasi oficerowie rezerwy - piloci z 65 pułku lotniczego we Lwowie. W tym domu odebraliśmy 7 września smutną wiadomość o upadku Westerplatte.

Po kilku dniach przewieziono nas samochodami do miejscowości Petlikowce w pobliżu Buczacza. Przydzielony zostałem do pełnienia wart przy zamaskowanych w lesie samolotach. Zapamiętałem taką scenę: na znacznej wysokości ukazał się niemiecki samolot patrolujący teren. Do zagajnika, w którym znajdowaliśmy się podszedł skromnie odziany, niestary człowiek i wskazując na przelatujący samolot powiedział do mnie - jako nadzorującego wartę - z nutą głębokiego żalu w głosie: "czemu oni nas nie biorą? Czy oni nam nie wierzą? (Była to aluzja do niedokończonej mobilizacji).

Później przewiezieni zostaliśmy do Nowosiółki w pow. borszczowskim. Po noclegu w miejscowej szkole udaliśmy się na łąkę za wiejskim cmentarzu, gdzie stały nasze zamaskowane samoloty. Około południa samoloty te wystartowały do Rumunii. Po odprowadzeniu ostatniej maszyny pozostaliśmy na łące już tylko we czwórkę, oczekując na dalsze rozkazy. W pewnej chwili wylądował nasz "Karaś", z którego wysiadł oficer z czarną bródką i z miejsca zagroził nam"kulą w łeb" jeśli nie usprawnimy jego samolotu, "który brał udział w działaniach wojennych". Sam wsiadł do stojącego obok uzupełnionego PWS-u i odleciał w kierunku Rumunii.
Przystąpiliśmy do przeglądu "Karasia" i stwierdziliśmy, że ma niesprawny iskrownik i nie posiada skrzynki narzędziowej. Kapral Trojanowski wybrał się do wsi rowerem po jakieś kleszcze. Czekaliśmy zdenerwowani, bo długo nie wracał. Byliśmy przekonani, a raczej wyczuwaliśmy, że grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Niestety żaden z nas z młodego rocznika nie odważyłby się wystartować na "Karasiu".

Po pewnym czasie podjechał na rowerze do naszej grupki pan w średnim wieku i zapytał zdziwiony: "Panowie, co Wy tu jeszcze robicie?Sowieci napadli na Polskę! (A do nas przez cały tydzień dochodziły pogłoski, że Związek Radziecki przyjdzie nam z pomocą). Przybyły przedstawił się nam jako woźny ze szkoły z Borszczowa. Pożyczyłem od niego rower i sam wybrałem się do szkoły, w której kwaterowaliśmy, żeby zdobyć jakieś podstawowe narzędzia. Na mój widok stróż szkolny - Polak zawołał: "Co Pan tu robi? Uciekaj Pan! We wsi Sowieci! - Ruszyłem natychmiast z powrotem, żeby powiadomić kolegów o zagrożeniu. Droga prowadziła koło cmentarza, na którym znajdowało się dużo ludzi. Przyglądali się przejeżdżającym właśnie samochodami żołnierzom sowieckim. W jednym z samochodów mignęła mi sylwetka kaprala Trojanowskiego. A więc dlatego nie wrócił, dostał się do niewoli.
Gdy samochody przejechały, opuściłem cmentarz. W chwile później zostałem zatrzymany przez trzech cywilnych Ukraińców, z których jeden - wyraźnie prowodyr - trzymał w ręku nagan. Z miejsca zabrali mi rower. Niespodzianie przyszedł mi z pomocą miejscowy gospodarz, który energicznie zwrócił się do prowodyra: - How! Danyło! Ta wydysz, szczo to swij, Hałyczan! - Na co ów Danyło odrzekł - Jak to twij Hałyczan, to sobi jeho bery! A my tu joho znajdemo! (Ten Danyło Szymańdski - jak się później dowiedziałem - uciekł z więzienia w Borszczowie).

Samozwańczy "stróże nowego porządku" pozwolili mi odejść z gospodarzem, który później poprosił mnie o trochę benzyny do maszyn rolniczych. Wzięliśmy ją z lasu, gdzie stały nasze samoloty. Nie wróciłem już do kolegów, żeby nie ściągnąć na nich Danyły lub żeby ten nie rozpoznał woźnego z Borszczowa. Zagwizdałem tylko w umowny sposób i gestem ręki dałem im znać, żeby uciekali.
Nieznajomy gospodarz zabrał mnie do swojego domu, nakarmił, dał trochę tytoniu i odprowadził na nocleg do szwagra na drugi koniec wsi. Spałem pod opieką szwagra w stodole. Bardzo wczesnym świtem gospodarz przyszedł do mnie i przyniósł mi do przebrania wyszywaną "sroczkę" i czapkę mazepinkę (o specjalnym kroju i żółto-niebieskiej podszewce). Potem kazał mi się ukryć w kukurydzy, a jego szwagier poszedł rozejrzeć się po okolicy. Gdy wrócił, powiedział mi tylko: Chody, wze ne budesz jisty! - Znaczyło to, że nie ma już czasu na posiłek, trzeba się spieszyć, gdyż Danyło w nocy penetrował stodołę gospodarza w poszukiwaniu mojej osoby.
Wyprowadzono mnie dyskretnie z obejścia szwagra i gospodarz odprowadził mnie do domu swej siostry w sąsiedniej wsi Bilcze. W Bilczu zobaczyłem leżących w rowie przydrożnym powiązanych polskich policjantów - To robota Danyły - wyjaśnił krótko gospodarz.

Jego siostra przygotowała nam obfite śniadanie, potem wyprowadzono na szosę i pokazano kierunek drogi do Czortkowa. Miałem dużo szczęścia, że spotkałem tego dobrego i uczynnego człowieka. Podziękowałem za pomoc i ruszyłem przed siebie. Niebawem spotkałem na szosie powracającego z pracy młodego człowieka, który był pomocnikiem p. Singla - kaflarza z zawodu, mieszkał w jego domu. Szło się nam raźniej we dwóch. Na polu obok szosy pracowało trzech lub czterech wieśniaków przy podrywce. Mijając ich powiedziałem: Daj Boże szczastie! Odpowiedzieli: Daj Boże! A potem jeden z nich zwrócił się do mnie konfidencjonalnie - I szczo teper bude z namy bratczysku? - szło mu o sprawy ukraińskie w nowej sytuacji politycznej. Spodziewali się Niemców i "samoistijnej", a przyszli Sowieci. Odpowiedziałem wymijająco: - Bude szczo Boh daść!
Zniecierpliwiony przedłużającą się rozmową, mój towarzysz zawołał do mnie po polsku: Chodźże już Pan!. Widząc, że wywołało to na Ukraińcach, którzy wzięli mnie za "swego" nie najlepsze wrażenia, wyjaśniłem: To Mazur, wertuje z Borszczow z roboty, ne wmije howoryty po ukrainsky.
Maje szczastie, szczo ide z toboju - odpowiedzieli tylko.

Do Czortkowa dotarliśmy dopiero pod wieczór. Było już za późno na powrót do domu poza miastem, więc przenocowałem u państwa Singlów. Gospodarze byli bardzo wzburzeni, ponieważ w tym dniu Sowieci aresztowali kogoś z ich bliskich czy znajomych.

Rano szczęśliwie wróciłem "z wojny" do domu.

Bibliografia

Wieś Kresowa. Czabarówka i sąsiedzi, t. 8