Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Golesza Maria "PRZEZ PŁONĄCĄ DŻUNGLĘ" (fragmenty)

23.10.2011 22:45
GOLESZA MARIA : Autorka niezwykłej epopei obozowej "PRZEZ PLONĄCĄ DŻUNGLĘ"

O Marii Goleszy z Nowego Targu

Moja ciotka-chrzestna matka Maria Golesza urodziła się w Nowym Targu w 1913 roku, w licznej rodzinie kuśnierskiej Batkiewiczów. Okres okupacji spędziła w obozach hitlerowskich. Nie znam okoliczności w jakich została tam zesłana jako młoda dwudziestokilkuletnia kobieta. Nigdy po wojnie nie mówiła o swoich przeżyciach. W czasie wojny wyszła za mąż za Pana Golesza, który zginął podczas wojny. Po powrocie z obozu w 1945 Maria z Batkiewiczów-Golesza mieszkała w Krakowie z moją rodziną, początkiem 1946 roku została moją chrzestną. Tutaj w Krakowie przy pomocy mojej mamy ukończyła kurs modniarski. Z tym powróciła do Nowego Targu, gdzie otworzyła pracownię modniarską. Przez ponad 40 lat wykonywała na zamówienie kapelusze i nakrycia ślubne, w swojej pracowni przy ul. Szaflarskiej w Nowym Targu. Żyła samotnie, głęboko religijna, uczestnicząca w życiu duchowym pobliskiej parafii (była ona za ogrodzeniem dom jej domu). Była samotna i zamknięta w sobie. Dopiero w II połowie lat 80 przyznała i się, że przez całe te lata żyje wspomnieniem przeżyć, że zapisuje je.... Po jakimś czasie, będąc na Komunii św. moich córek w Krakowie – w 1987 roku - powierzyła mi ten pamiętnik Swoich przejść obozowych. Okazał się on plikiem skoroszytów maszynopisu (prawie 500 stron) , zatytułowanym „Przez płonącą dżunglę”, stanowiącym poetycką epopeję przejść obozowych mojej Ciotki, pisaną 12 zgłoskowcem. Jako technik z wykształcenia nie mogłem ocenić walorów literackich tego dzieła. Jego treść jest jednak jest porażająca ...

Moja Ciotka przez lata pisała tą epopeję odczuciami swojej duszy, ona tego nie mówiła.... ona to odczuwała. W kolejnych księgach:

„ Prologu, Nach Auschwitz, Przybycie, W Mieście zatracenia, Na Wysokiej Fali, Na Polach Brzezinki, W Czerwcowe dni, Na powiekach moich jest cień śmierci, Powrót Zwyciężczyni Tyfusu, Preludium Jesienne, Nad Czarną rzeką, Nach Deutschland, Altenberg, Karolino Słońce wschodzi”

dokumentuje poetyckim językiem swoje kilkuletnie przejścia obozowe, od wywozu do Oświęcimia do wyzwolenia w Altenbergu, poprzez lata poniżenia, bólu, zmagań z chorobami, walkę o życie. Porażające opisy symbiozy obozowej z wszami, ustalania równowagi z ich światem, na równych prawach jakby z ludzkimi istotami. Zmagania z tyfusem.........i po latach Słońce znowu wschodzi... dla Karoliny.....

Podjąłem w 1987 starania w środowisku oświęcimskim o zainteresowanie tym dziełem. Niestety jego rozmiar (prawie 500 stron maszynopisu) wykluczał jego publikacje... Powieliłem skoroszyty i oprawiłem w 2 egzemplarzach, jeden dla Ciotki, jeden dla mnie. Końcem lat 80 tych (1988 ?) Maria Golesza, nie likwidując domu w Nowym Targu, podjęła próbę zamieszkania w domu b. więźniów obozów hitlerowskich Fundacji dra Erb (?) w Węgierskiej Górce. Niestety zmiana warunków egzystencji spowodowała doznanie wylewu do mózgu, bardzo rozległego. Przez kilka dnia ratowano jej życie w Szpitalu w Żywcu, z Klinik krakowskich sprowadziłem najnowsze leki, niestety po kilku dniach – z zachowaniem pełnej świadomości – zmarła w upalne dni końca lipca. Pochowaliśmy ja w Nowym Targu w grobie Jej brata Andrzeja Batkiewicza, zmarłego w styczniu 1946 roku (po nim noszę imię).

W podziękowaniu dla Ośrodka Pani Erb powierzyłem im z dedykacją jeden egzemplarz epopei „Przez płonącą dżungle”. W 2003 roku oryginalne skoroszyty dzieła przekazałem do Działu Rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej.

Andrzej Karwacki

Kraków, 7 grudzień 2007 rok

Odpowiedzi (2)

23.10.2011 22:49
MARIA GOLESZA

PRZEZ PŁONĄCĄ DŻUNGLĘ

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

UWAGA :

Skany dostępne w Jagiellońskiej Bibliotece Cyfrowej

https://jbc.bj.uj.edu.pl/dlibra/results ... TceR6O0zwE

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

TOM I i II

SPIS TREŚCI:
PROLOG 1
NACH AUSCHWITZ 5
PRZYBYCIE 13
W MIEŚCIE ZATRACENIA 47
NA WYSOKIEJ FALI 89
NA POLACH BRZEZINKI 123
W CZERWCOWE DNI 156
NA POWIEKACH MOICH JEST CIEŃ ŚMIERCI 180
POWRÓT ZWYCIĘŻCZYNI TYFUSU 211
PRELUDIUM JESIENNE 229
NAD CZARNĄ RZEKĄ 274
NACH DEUTSCHLAND 367
ALTENBERG 442
KAROLINO SŁOŃCE WSCHODZI 483

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
(fragmenty)

PROLOG

Idąc po tropach przepadłego czasu,
Zmógłszy lęk serca i urazy dawne.
Stanęłam oto tu pod ściana lasu,
Wzrok objął miejsce tylą męką sławne.
Czegóż tu szukam w miejscu zatracenia,
Stojąc w zadumie ma milionów grobie ?
Ja, zwyciężczyni śmierci w chwili uciszenia,
Chcę, porozmyślać o wielkiej żałobie,
Poszukać śladów....... Muszą być pod trawą
Odciski ciał bliskich zostawione w błocie
Wszakże je wzięli wieczystą dzierżawą,
Którzy z nich mieli swoje dożywocie.
Uczczę je sercem jak relikwiarz święty,
Który męczeństwo święci i ofiarę.
Wszak żyje dotąd w sercu odciśnięty
Kształt bólu, któremu dam wiarę.
Odnajdę je łatwo, wiem, gdzie ich poszukać,
Ja je widziałam własnymi oczami,
Nawet i pamięć śmiano mi zabrukać
I tak bez końca nękać wspomnieniami,
Że nie przestanę o tych smutnych dziejach,
Póki precz nie zejdą pamięci widziadła.
Nawiało tu na straszliwych wiejach
Straszności tyle w głąb tego mokradła,
Że na wspomnienie duch się we mnie miesza
Mogłoby być, by straszności tyle !
Które mi pamięć we wspomnieniach wiesza,
Mogłoby ulec zapomnienia sile ? .....
Jak rozbitkowi gdy się już przetoczy
Nawała klęski, którą już odżegnał,
A która mu tak z bliska pluła pianą w oczy.
Teraz kiedy już tajfun grozy przegnał,
Echem mu jeszcze dalekim zahuczy
I lęk co nie mrze na nowo rozgoni.
Mogłoby być, aby nie pouczył,
Czas przeszły przyszłego lękiem nie zapłodnił ?.....

Jeszcze mi dotąd nie zakrzepły rany
I już nie zleczę przeklętej urazy,
Choć czas ten w siedem wichrów gnany !
Omiatał dzieje siedemnaście razy.
Zbyt wiele to jak na jedno życie,
Lecz jest to kropla na głębinie czasu –
Próbuję ująć sprawę należycie –
Z zadumy wyrwał mnie śpiew i odgłos hałasu.
Jakiś gwar weselny rozbawionej młodzi,
Co przy dźwiękach gitar podrygując śmiesznie,
Z jakąś wycieczką w teren lagru wchodzi
I przed aparat ustawia się spiesznie.
Najlepszym tłem będzie rozbite na gruzy
Krematorium drugiego pobliskie zwalisko,
Patrzę, słucham, zamieram ze zgrozy,
Zbyt mnie oburza takie widowisko.
Te żarty niesmaczne, te dowcipy głupie,
A już szczytem błazeństwa się zdaje,
Ten młody dryblas, co na gruzów kupie
Brakującą szyje komin udaje.
Chcieliby mieć komin w pamiątkowym zdjęciu,
Być może chcieliby i w dymie,
By potem pokazać w „dowcipnym” ujęciu
„ Jak to raz jeden byli Oświęcimie”.
Ale dość mi błazeństw głupiego człowieka
I niech mi stąd czym prędzej uchodzi !
Nie dawno temu, nie całe ćwierć wieka,
Tacy jak on ginęli tu młodzi !
Czego szukacie na cmentarzu świata ?!
O niech wam się za to twarz wstydem sczerwieni,
Jeszcze wiatr popiołów ludzkich nie pozmiatał,
Odeszli potem trochę zawstydzeni.
I już nie dziwne, oni nie widzieli,
Tych chmur koszmarnych okropnego czadu,
Lepszy był czas, który im udzielił
Ufnego pokoju i praw bytowych ładu.

A ja je widzę........ Mnie było inaczej,
Nade mną przeszedł ów czas oszalały
Od nienawiści i smutnych napatrzeń,
Echa po nim dotąd nie przebrzmiały.
Widzę te zjawy w niezdarnym kroku,
Co snują się polem oblanym pożogą,
W łunach okropnych, z żagwią męki w oku,
Między ścianami drutów tłuką się, ale wyjść nie mogą.
Nie wyjdą stąd nigdy, śmierci zaprzedani,
Oni tu zostaną jak przybita pieczęć.
Choć czas się przesunie i zaćmi wiekami,
Lecz żaden nie zdoła jej zetrzeć.
Pod ścianami bloków jawią się uparcie
Z miejsc wszystkich płyną bolesne westchnienia
Tych, co tchnieniem ostatnim prosili o wsparcie,
O pomoc mego słabego ramienia.
Słyszę dalekie plackanie stóp bosych,
Kolumn ciągnących wszystkimi drogami,
Widzę te drogi wilgotne od rosy
Z wielkimi na nich krwawymi śladami.
Tu mi kopce ciał ludzkich na lewo i prawo
Bieleją jak z kory odarte wysuszone belki,
Wnet buchną ogniem i pożogą krwawą,
Zaleją w krąg cały lagier wielki,
Lecz cisza tu i nie widać ognia,
To tylko wspomnienie pamięć mi zamąci,
Zagasła na zawsze straszliwa pochodnia,
Dziś smutku struna strunę trąci.
Ma z dwu stron krematoria – dwa gruzów zwaliska,
Przed sobą Szlak Śmierci – czyli koniec drogi.
Na prawo wyciągnięte bloków ramioniska
Co mnie dziś jeszcze nabawiają trwogi.
Tych czasów okrutnych oniemiałe świadki,
Ale ta niemota do głębi przenika.
W krąg rzędy słupów i drutów ostatki –
Bolesne różańce więźnia męczennika.
Ni śladu tej męki najkrwawszej,
Co tu się kładła na zagony grudą.

W tej uciszenia chwili najłaskawszej
Natura traw zapomnienia okryła ułudą.
I ślad zatarty stał się niewidoczny.
Dziś jasne tu niebo i powietrze czyste,
Przeminął nad lagrem dymu koszmar mroczny
Nocą zapalą się nad nim gwiazdy promieniste:
Ta sama Polarna, Orion, Wielka Niedźwiedzica –
Ważni świadkowie na drogach milczenia.
Pochyli się nad nim żółta twarz księżyca
Z tym samym na niej wyrazem zdziwienia
Nad tą ziemią smutną, nad przepaścią życia,
Śledząc od wieków ziemskie przemijanie.
I ci, co odeszli, nie wrócą do życia,
Fatum, które przylgnęło też już nie odstanie.
Czas mija i ślad każdy zetrze,
Ran, bólów wszelakich... Jak widzę,
Jest to jedynie puch niesiony na wietrze.
Więc czemuż płaczę ? Lecz ja się nie wstydzę,
A gdy łzy obetrę i dam folgę duszy,
Gnębiące mnie dotąd brzemiono odrzucę,
Mając choć jedne ku słuchaniu uszy,
Ku nim chęć swoją i swój głos obrócę.
Opowiem, co wiem, chociaż tak się nie chce,
Niech mi wybaczą, że rozdzieram rany.
A nóż kto tamtych naśladować zechce ?
Aby nie minął próżno czas mi darowany
Opowiem rzecz, wróg mi ust nie zatka,
Mnie, com jak Dante z piekła wróciła na ziemię,
Niech się więc prawdą kanwa wspomnień natka.
Więc w imię tej prawdy i w imię
Tych, którym śmierć zatkała usta,
Aby nie przeszli w zapomnienia ciszę,
By karta po nich nie została pusta.
Dopóki pamięć trwa – te strofy piszę.

NACH AUSCHWITZ

Już dzień nadchodził i pierwsze prześwity
Mrok starły nad miastem, które spało jeszcze,
A kontur dnia szary, zaledwie rozwity,
Rozjaśniał niebo w chmurach – szły z deszczem.
Wielkie i ciężkie zwieszające się nisko
Z zachodu szły na wschód bez ustanku,
Nie z wiosną szły, a jesienią bliską
Straszyły świat o wczesnym kwietniowym poranku,
A gdzieś nad miastem na kościelnej wieży
Rozdzwonił się zegar i wydzwonił czwartą,
Kiedy karetka w konwoju żołnierzy,
Opuszczała dziedziniec bramą wszerz rozwartą.

Puste było miasto i nikt nie widział zgoła,
Jak mknęła na dworzec karetka więzienna
Ulicami miasta pustymi dokoła.

Zły to był czas – ta wiosna w transparenty brzemienna –
Wiosna zmagań nadludzkich – wiosna wojny czwarta.
Zmaga się świat w wojny pogrążony piekle
Z hitlerowską hydrą, która bicia warta,
Co zbyt jeszcze silna atakuje wściekle.
I zmaga się świat i będzie dotąd
Zmagać z tą hydrą póki jej nie zdławi,
Dopóki hydra z łbem nie urwanym dotąd,
Żyć będzie, świat się nie wybawi.

Mało dawał nadziei, choć wielkie zasługi
Miał w wojnie front pierwszy, dopiero z Zachodu
Powstając nareszcie, powstając front drugi,
Dał więcej nadziei podbitym narodom.
Dawał nadzieję, dać jej może więcej !
Wreszcie się do łaba dobierają hydrze !
Tak na dwóch frontach cięgi biorą Niemcy
I jest nadzieja, i nic jej nie wydrze !
Kto żył jeszcze, a miał ręce wolne,
Rozglądał się w koło, co mógł w rękę chwytał !
A mając w pogardzie to życie niewolne
Na Niemców szedł o drogę nie pytał.

W okupowanym kraju ruch oporu wzrasta,
Partyzanckie w lasach tworzą się oddziały,
Stają do walki kobiety po wioskach i miastach,
Wnosząc w szeregi swój udział niemały,
Im większym okupant kraj gnębi terrorem,
Tym więcej kobiet w szeregi się garnie,
Tym większym wrogowi staje się oporem,
Są nieulękłe, pracują ofiarnie.
Terror szaleje, po więzieniach pełno,
A dalsze listy aresztowań w toku,
Wróg narodowi zagładę gotuje zupełną...
Pękają ściany więzień z ludzkiego natłoku.
Drżą cele tortur od krzyków boleści
Rozlegających się za więziennym progiem,
Torturowany krwią pluł i zaciskał pięści,
W myśli jedynie rozprawiał się z wrogiem.
Czas był najgorszy, bo w połowie drogi
I nie wiadomo zgoła którędy zakosi,
Wróg się jedynie srożył i chwytał za rogi
I niósł – tam gdzie dotąd nosi.

O ! Wiosno, wiosno, wiosno wojny czwarta !
Kto ciebie przeżył, temu na pamięci
Trwać będziesz jak skaza, bo pamięć uparta,
Dłużej co złe, niż co dobre święci.
Niech będzie co chce, chociaż to najłzawsze
Wspomnienie wiosny wypomnieć ją muszę,
A potem zapomnieć, choćby i na zawsze.
Lecz zanim śladem dziejów ruszę,
Żegnam się z tobą miasto ukochane.
Czy wrócę tu jeszcze ? by na twym łonie
Wypłakać ból swój ? Czy mi będzie dane
Ujrzeć znów domy, które okiem gonię ?
I wolną stopą aż do tchu utraty
Pogonię nad Wisłę, pod bielański las.
Czy wrócę ? Czy tylko przez kraty
Widzieć mi cię wolno ten ostatni raz.

Spraw to, o Matko ! z bliznami na twarzy,
Która tam czekasz na prawo przy wejściu,
Spraw, niech powrót szczęśliwy się darzy !

Wchodziły na peron po krótkim obejściu.

Stał jak przeznaczenie, brzuszasty i ciemny,
Bydlęcy wagon z brudnymi ścianami.
I garstka kobiet, ów transport więzienny
Wchodząc rosiło go deszczem niby tymi łzami.
Czuły się niepewnie, jak w ciemnej ulicy –
W ciemnym wagonie, na który zakładano sztaby
I drżały z lęku gdy strażnicy
Plombowali wagon. A nie był to babiniec słaby.

Gwoli prawdy, nie dla siania trwogi,
Która się sama w drodze tej wyłania,
Ten oto słaby babiniec ubogi,
Miał poza sobą męczeńskie badania.
Poznały dobrze niemieckie kańczugi,
Wieszanie za ręce i lodowe tusze.....
Wyliczać to wszystko, to rejestr zbyt długi...
Kto by te wszystkie wyliczył katusze ?
Sypały rzadko, nie żałując siebie,
Kryły wszak bliskich, syna, męża, brata...
Stawały dzielnie kiedy kraj w potrzebie
Bić się za wolność ! Za odnowę świata !
Kraj polski z odwieczną swej historii sprawą,
Geograficznie żyjąc na buforach zgoła,
Nieraz męczeńską okrywał się sławą
I dzielną sobie kobietę wyhodować zdołał.
Wiedzą coś o tym kaci-dręczyciele,
Mający w katowaniu te dziwną wytrwałość.
I wie katowany, który na swym ciele
Nosił te odznaczenia za opór i za wytrzymałość.

Za plombowany pociąg zwolna z dworca ruszał,
Przy małym okienku przez żelazną kratę,
Zebrała się więźniarska udręczona dusza,
Deliberować nad straconym światem.

Niejasne przeczucia stały się pewnością.
Więźniarski instynkt działa nieomylnie zgoła:
To Oświęcim – podpowiadał z cała brutalnością,
To Oświęcim ! To Oświęcim ! – wystukują koła.
To Oświęcim. Już widać po znakach,
Po nazwach stacji co się wzdłuż pokładły,
W nich się potwierdza droga przeczuć taka,
Jaką więźniarskie serca wcześniej już odgadły.
Pociąg mknie szybko, zwalnia i przyspiesza.
W maleńkim okienku, z drugiej strony brzegu
Jak w kalejdoskopie, widok widok miesza,
Jawią się i giną w przydługim szeregu:
Osiedla w szarych mgłach poranka.
To wstęga wody o zmętniałej toni ,
Znów lasu rzadkiego czarniawa firanka,
Wnet zza niej szmat pól się wyłoni
I rzadka zieleń przewinie się czasem,
Żyta, które liść pierwszy nad ziemię wybija.
To świeża orka zalśni połyskliwym pasem....
Wiosny to czas ... A ta ziemia czyja ?
Kto zbierze plon, gdy żniwa czas wzejdzie ?
I jakaż to będzie ta chwila daleka ?
A co z tymi tutaj dziać się wtedy będzie ? –
I widok i czas wszystko w tył ucieka !

Na dnie wagonu tak jak w mrocznej studni,
Rwą się półszepty, to westchnienia głuche;
Gdy otucha gaśnie, to strach ją zaludni
I trudno wskrzeszać przygasłą otuchę.
Atmosfera taka jak kiedy przed burzą,
Nim piorun spadnie, pierwej wiatr zakręci.
W mroku niewiele widać, za to słychać dużo,
Im bliżej tym gorzej. Im bliżej Oświęcimia,
To większe napięcie i niepokój wzrasta.
Pociąg zaczyna zwalniać i nagle przy torze,
U wylotu drogi przy wjeździe do miasta:
Zjawili się mężczyźni w pasiastym ubiorze....
Tłukli kamienie, stęplami ubijali ziemię,
Podnieśli oczy o smutnym spojrzeniu –
Znać nie lekkie musiało być brzemię –

Na wjeżdżający pociąg patrzyli w mileczeniu.
Byli to więźniowie.

Pociąg w miejscu stanął.
I przerażony wzrok uchwycił w oddali
Na białej ścianie nazwę wypisaną:
Złowróżbny – Auschwitz – co jak ostrze stali
Serca patrzących przeszywa.
A słowo to już się ciałem stało,
Stacja ta się Oświęcim nazywa !
W wagonie zamęt, z zewnątrz już się zaczynało !
Rwano z hałasem plomby, odrzucano sztangi
I za otwarta klapa zjawili się Niemcy,
Jakieś twarze, oczy, mundury i rangi,
Uzbrojeni, hałaśliwi, butni, wielcy.
Ostrzegawczo, z nastawioną bronią
W pewnej odległości za otworem stali.
Jakby ze strachu te oczy im gonią,
Czyżby się bezbronnych kobiet obawiali ?
Heraus ! – krzycząc, patrzyli do wewnątrz.
Ileż tego wrzasku ! I aż tyle broni !
Wyłaziły, już były na zewnątrz,
Nie miały pistoletów ni granatów w dłoni.
Czym uspokojone osoby w mundurach,
Przejrzawszy wagon chwyciły za listę.
A nuż im się w drodze ulotniła która ?
Zaczęli sprawdzać, co było i tak oczywiste.
Potem ktoś z niemieckiego na polski przełoży,
Że każdą, która by uciec próbowała,
Za próbę ucieczki trupem się położy. –
A jedna z kobiet już gorączkowała,
Podjąwszy pogróżki dwa ostatnie słowa –
Tymi dwoma na głos w sercu swym się trwoży, -
Z samego strachu umrzeć wnet gotowa;
O Chryste ! Co, trupem nas położy ?!
Ale już ktoś krzyknął, by formować piątki,
Należało szybko stanąć do szeregu.
Te piątki straszliwe na pierwsze początki
Formowały szybko, które pierwsze z brzegu.
Dziewczęta pięknym przesłaniały kształtem

Brzydotę widoku. A jedna z nich o włosie słonecznym,
Obecność Niemców popuszczając kantem
Posłała na tył uśmiech wdzięczny
Towarzyszkom swoim dla większej otuchy.
Obok stał posten z wilczurem na smyczy,
Jakaś biaława glista, mięczak kłapouchy,
Dojrzawszy ten uśmiech, tak ku niej zasyczy:
Uśmiechasz się, uśmiechasz się i wesoło patrzysz,
To mówiąc wzrokiem obrzucił ją twardym,
Ale wnet ci się tego odechce, zobaczysz.
I strzyknął jej pod nogi ślinę na znak wzgardy.
I już się prężył w uniżonej pozie,
Oto zajechała właśnie przystając w oddali
Jakaś szarża w czarnym dużym samochodzie,
A było ich dwie i obydwie w gali.
Zaczęły się hajhitla, haukanina szwabska....
Tymczasem w wozie dwie galowe mumie,
Słuchając raportu, wielkie rozpierając łapska
Patrzyły obojętnie po kobiecym tłumie.
Patrzyły i one poprzez kordon wzgardy
Objęte z wszech stron strażami wieloma.
Trzaskały ładownice, wzrok je oblatywał twardy,
Przed nimi stanęła na krzyż – wielka niewiadoma.

Kiedy zawarczał motor, o tym samym czasie,
Padł rozkaz, by ruszać do przodu,
Ku wyboistej, w dół wiodącej trasie,
Która szła z dworca w kierunek zachodu.
Ruszyły szeregiem jak te karne dzieci,
Z głową do góry, z duszą na ramieniu....
Na przedzie jedna złotą szopa świeci,
Obok niej cztery znane po imieniu.
Za nimi schylona, kulejąc na obie
Zranione stopy, zapatrzona w sobie,
Idzie młoda kobieta nucąc cicho, sobie:
Pod Twą Obronę .... i ledwo się z nogi na nogę kolebie.
Idzie dziewczyna z plecakiem, z zuchowatą miną.
I Jola z tikiem nerwowym na twarzy.
Idzie cicha Fela z chmurna Karoliną.
Lucyna, mająca kilka udanych wojaży,
Niezwykle dzielna, ostoja w czasie smutku.
Idzie pani Janecka w swoim letnim stroju

Przeziębiła się i na te dreszcze skarży się cichutko.
Obok niej Kazia, idzie jak gdyby do boju,
Schylona do przodu, twarz pełna napięcia,
W oczach ma błyski tłumionego gniewu,
A wokół ust grymas twardego zacięcia.
Na nogach czuć dotyk chłodnego powiewu –
To starsza kobieta w fałdzistej spódnicy –
Popychana kolbą z tyłu idącego posta,
Plącze się i potyka o łebki ulicy
Idzie, lecz w marszu nie sprosta.
„Aufgehen!” Czyjś ostry głos pokrzykiwał czasem.
Szły, szły wszystkie na czele pochodu
Szedł młody esesman, mający pistolet za pasem,
Szedł sprężyście jak tancerz świecąc twarzą młodą.
Posteni z psami na tyłach konwoju
Kolbą idącym dodając ostrogi,
Dźwigali karabiny i taśmy naboju.
I oto w dalszej perspektywie drogi
Odkrył się, ostrym wyłaniając kształtem
Horyzont cały drutami zasnuty....
I już ku nim zaczął posuwać się gwałtem.
A pochód idzie i patrzy jak struty.
Oto miasto całe, stoi blok za blokiem !
Strażnicze jaskółki na pierwszej widowni,
Przez zasieki drutów można dostrzec okiem
Sylwetki ludzkie w odległej warowni.
Lecz za nim się zbliżą, nim podejdą doń,
Ten straszliwy odór o niezwykłej sile,
Jakaś potworna, mocno natarczywa woń !
Chwyciła za krtań i dławi niemile.
Co to jest ?1 – padają zapytania czyjeś,
A nie wiedząc, co by znaczyć miał
Ten smród potworny co tak w nozdrza bije,
Patrzyły w osnute mglistym smrodem Birkenau:
Na te surowe nisko przysiadłe baraki,
Na te strzeliste kominy u góry
Skąd wielkimi kłębami dym wybuchał taki !
Że utworzył nad lagrem kształt olbrzymiej chmury,

Nie wiedzą jeszcze, że to ...... krematoria.
Nie znają strasznych lagrowych tajemnic,
Nie znaną im była ta smutna historia
I widok lękiem śmierci rozszerzonych źrenic.
Tylko ten dziwny niepokój zawczasu ostrzega,
Przed ta okolicą pełną dziwnej surowości:
Że oto stanęły u przepaści brzega.
Z wielkim uczuciem lęku i beznadziejności
Podchodziły wolno do lagrowych bram.


(...)

PRZYBYCIE

„ Przeze mnie droga w miasto
zatracenia.... Ty, który wchodzisz
żegnaj się z nadzieją „ (Dante)

Szkoda, mistrzu florencki, żeś się nie nagodził
W czasie dzisiejszym, zamiast średniowiecznym,
Lepiejbyś ty kunszt i historię zgodził,
W dziele tak trudnym, lecz jakże koniecznym.
Skądże przychodzę aby pisać księgi ?
Może jedynie czas tracę mozolny ?...
Twego potrzeba tu kunsztu, nie mojej mitręgi.
Mistrzu ! O, gdybyś zejść chciał w ten rejon padolny,
Dziś, zamiast fikcji, ujrzałbyś prawdziwe inferno.

Nawet dziś na wspomnienie bramy –
Ilekroć zbudzę myśl niemiłosierną –
Zadrży mi serce – jest to uraz bramy.

Była z czerwonej cegły – w środku tunel krótki,
A że widoczna była z dalszej okolicy,
O święta naiwności, i oto jej skutki:
W oczach przyjezdnych miała kształt kaplicy.
Wysoko w górze ponad dach wieżyczki ,
„Kaplicy” owej, która dwa ramiona sprzęga,
Miota się na wietrze ujęta w dwie tyczki,
Biała płócienna rozpostarta wstęga.
Niby to flaga na tonącym maszcie,
Na tle tych domów skołtunionej grzywy.
Tak drugi fałszywy napis mi pokażcie;
A oto jak brzmi napis ów fałszywy:
Arbeit mach frei. –
Przez pracę na wolność. Ileż w tym goryczy.
To tylko ten w pełni pojąc zdoła,
Kogo zły los w błędnym kole ćwiczył,
Kto poza kręg błędny nigdy wyjść nie zdołał.

Z dwóch ramion ceglanych jak gdyby z dwóch garści,
Wysnuto drutów kolczastych dwa rzędy,
Dwie ściany drutów nad brzegiem przepaści
Zamknęły krąg, nie wyjdziesz stąd ni tędy ni tędy
I naciągnięte wysoko rosochate pręgi
Nadziane lampami jak gdyby różańce,
Wzmocnione słupami do siódmej potęgi –
Rozwlokły druty od krańca po krańce.
W drutach gra prąd i czerwone znaczy
Niebezpieczeństwo dla ludzkiego życia;
Czerwona lampa jak oko rozpaczy –
Jarzy gdzieniegdzie w drucianych powiciach.
„Hoehe Spannung ! Lebensgefarh ! Nie dotykać !
Lecz pierwej niż prąd, kula ze strażniczej wieży
Zabije takiego, kto by chciał się stykać.
Już strażnik karabin nastawił i mierzy......
Karabin maszynowy ciężkiego kalibru
Wprost na idących nastawiony lufą,
Aż drży, pełen śmiertelnego wibru.....
Będzie z nim źle, będzie z nim krucho !
Już tyle na wstępie najadły się strachu !
I pełne lęku, omal nie zabite grozą,
Stanęły pod druga bramą – na groźnym odwachu –
Przez którą było wejście do obozu,

Była na linii drutów miejscem wydzielonym,
Do której doszły idąc popod druty drogą,
Wzmocniona strażnicą, essmańskim barakiem zielonym
Większą jeszcze napełniała trwogą.
Żelazna, dwuskrzydlna, nad dwoma brzegami
Dwu fos głębokich podpłyniętych wodą,
Obiegających obóz czterema stronami,
W strażnicy stało działko strasząc złą przygodą .
Wyjście stąd trudno musiało być sprawą;
W bramie kałuża krwi, nie ma co do tego złudy –
W gliniastym błocie plamą czerwieniła krwawą.
Jak tu straszno, wtem z essmańskiej budy –
Wypadło jakieś czarne obrzydłe straszydło !
Złe jakieś, z wielką zębiastą paszczęką –
Miało czarną pelerynę u ramion jak skrzydło –
Kobieta, ale kobiecego pozbawiona wdzięku.
Mundur, czapka, pod daszkiem złe oczy,
W płaskiej, trójkątnej twarzy kościotrupa.

Z kijem wzniesionym do kobiet doskoczy
I zamachnąwszy się, kijem po ramionach łupa.
Funf, zehn, funfzehen ... Kij wznosi się i spada,
Już bramę otwiera jakaś ręka zwinna
I już jest za bramą kobieca gromada,
Przed nimi jak uciął, - ziemia inna.

Skądże słów wezmę dla oddania trwogi,
Jaka wchodzących w pierwszy trop się chwyta,
Słowem nie wyjdzie, język za ubogi.
Ta ziemia smutna tak grozą okryta
I beznadzieją taką, że jakby na wieki.
Że już przy wejściu strach najeżył skórę,
I smutek taki, że aż spod powieki
Łzy na twarz wybladłą wypłynęły sznurem.

Jak okiem sięgnąć, połać rozlanego błota,
Z taflami bajor o powierzchni rdzawej,
Grząskość, nagość, - jedna okropna martwota –
Tej ziemi smutnej, życiu niełaskawej.
Ni ździebła zieleni, która by mogła uweselić oko
Nie znajdziesz na ziemi, a w górze
Dach czarnych dymów rozlanych szeroko,
Podobny potwornej pełzającej chmurze.
Szła z zachodu zwieszając się nisko,
Znad lasu, znad tych kominów, co razem
Stoją na tle lasu obok siebie blisko,
Puszczając kłęby dymu i iskier zarazem.
A wzdłuż tej drogi, która jest tu główną,
Co biegnie od bramy aż po lasu ścianę,
Przysiadły z dwóch stron obok siebie równo
Baraki, - niby te wiedźmy we śnie złym widziane.
Jak czarownice okropne, aby się ugwarzyć,
Sabatują licznie wzdłuż rozstajnej drogi,
Aby zły urok puszczać, albo trupa warzyć,
Siedzą rzędami, moczą w błocie nogi,
Łby w dymach. Wielkie skołtuniałe grzywy
Wisiały na dachach tworząc kształt czapnicy.
I dym ten czarny, tłusty, obrzydliwy,

Niby mgła czarna snuł się w okolicy.
W tym mgnieniu czarnym majaczyły cienie,
Przygięte w pałąk w błotnistej topieli.
Jak duchy błotne, kiedy nad strumienie
Zejdą się błotnej zażywać kąpieli.
I jak na mękach, za które wina się odpuści,
Trudzą się okropnie przez bagien połacie.
Duchy to jakieś z podziemnej czeluści,
Czy ludzie tak nędzni po wolności stracie ?!
Glos miały głuchy, jak z głębokiej studni,
Ochrypły, podobny do zgrzytu lub jęku
I smutny, jak praca, która lud się trudni –
Lud istot żywych pozbawiony wdzięku.
Nie pociągały niczym, ni głosem ni strojem,
I były jak duchy, i jak twory sztuczne,
Ciała miały spowite szmat zwojem,
Ciągnęły jarzmo jak zwierzęta juczne,
Ciężkie jest jarzmo, które lud ten nosi;
Przykuty do niego wiedzie prace znojne
I mechaniczne, jak na jednej osi.

Transport wszedł bramą i przez pole gnojne
Szedł drogą co się prosto toczy
Od bramy po las, jedyny w tym błocie
Pas twardy. Idą, wiodą smutne oczy
Po smutnych istotach moknących na słocie,
Po obszarze błota, dymu i nędzy wszelakiej.
Jeszcze nie wiedzą, co je tutaj czeka –
O tej niedoli dla wszystkich jednakiej,
Że z chwilą wejścia przywilej straciły człowieka.
Szły do Zugangsbarak.... Gdy nagle skądś z bliska –
Z rowu, skąd słychać było dziabanie kilofa,
Jak z przepaści, która otwarła się śliska
Wypełzł głos cichy jak żałobna strofa;
Polski jesteście ? Z jakiego więzienia ? ...
Pytał glos cichy, podczas kiedy cała
Postać przygięta gdzieś na dnie podziemia,
Kopaniem zajęta, pośpiesznie szeptała:
Wszystko wam wezmą, aż do gołej skóry.

Rzućcie łach jaki – prosił głos z podziemi,
I ten głos żałosny, i jak grób ponury
Echem żałobnym ruszył w trop za nimi.
Wiodąca transport Żydówka słowacka,
(Przejęła go w bramie i wiodła do celu )
Grożąc jej kijem i krzycząc z prostacka
Wylała na nią lawinę słów wielu.
W ten sposób złości okazując swoje,
Patrząc przy tym wściekle spod tępego czoła.
Tymczasem skręciły w lewo i weszły w podwoje
Zugangebaraku.

Wyglądał jak wiejska stodoła.
Dach miał dziurawy, w ścianach liczne szpary,
Za wchodzącymi drzwi szybko zamknięto.
W pośrodku stóg siana i ludzie jak mary !
Cichymi okrzykami wchodzące przyjęto.
Szmerem słów obcych z akcentem przyjaźni,
Jakim się wchodzące w pierwszy styk obdarzy;
Były to pierwsze więźniarki z oświęcimskiej kaźni,
Które się z bliskiej oglądało twarzy.

Mój Boże ! Jeszcze dziś powraca,
I chyba nigdy z pamięci nie zginie,
Ten smutny widok, którym się wzbogaca,
Ta groza w pierwszej przybycia godzinie.

Przy stogu siana, który stał pośrodku,
Jak jakieś wielkie pająki krzyżaki,
Ruszały się w szybkim pracy kołowrotku,
A miały na plecach wybity znak taki:
Czerwonym lakierem z ramienia po ramię,
Jak znak widomy śmiertelnego ciosu –
Krzyża wielkiego nakreślone znamię
Wzdłuż całego kręgowego stosu,
Na mundurze wojskowym, który w strzępach prawie
I tę ludzką goliznę ledwo co okrywa,
Bądź to o jednej nogawce, bądź to o jednym rękawie,
A i spod reszty nagość się dobywa,

Ukazując rój wrzodów na odkrytyn udzie,
To na ramieniu siny ślad z pobicia.....
Wszystko to świadczy, w jakim żyją trudzie
I że nie mają innego okrycia.
Sienniki w baraku zeschłą napełniając trawą –
Zwróciły ku przybyłym czarne i smutne źrenice .
I gestykulacją żywą, niemczyzną kulawą
Zdradzają przybyłym lagru tajemnice.
Ich głowy nierówno ostrzyżone w ząbki,
Chwieją się w gestykulacji i mimice smutnej;
Tak przyjęte są te nieszczęsne gołąbki
Udzielając im prawdy o lagrze okrutnej.
Wychudłe sczerniałe twarze są pełne wyrazu
I pełne lęku, co się w nich rozrasta,
Można w nich wiele wyczytać od razu,
A były to Greczynki ze Salonik miasta.
Lecz zamilkły nagle: oto drzwi otwarto
I z teczką akt wszedł essmann ociężałym krokiem,
Z nim dwie funkcyjne szły z miną zadartą
Niosąc drewnianą kasetę pod bokiem.
W baraku był stół i przy owym stole,
Przybyła trójka już miejsce zajęła,
Kobietom zaś stanąć kazano w półkole –
Essmann otworzył teczkę, biorą się do dzieła.
Odczytywał listę i wołał nazwisko,
Podając przy każdym jakiś znak mityczny:
Krótkie „rot”, wywołana podchodziła blisko
(owe rot znaczy więzień polityczny).
Podchodziły z obnażoną ręką –
Zaczęto tatuażu bolesna katuszę.
Trzeba zaciąć zęby, aby nie wydać jęku,
Gdy ostra igła napełniona tuszem,
Sześćdziesiąt razy dziurawiła skórę.
Pięć cyfr niewielkich sinego koloru
W nierównym rządku, jak kurzym pazurem,
Utworzyły na ręce kształt dziwnego wzoru.
Nie miały wprawy w dziurawieniu ręki,
Za to skwapliwość, może to pociesza ?
W zjawisku nieszczęść, i własne zmaleją udręki
Wtedy, kiedy i innym szyki się pomiesza.

Esesmanskie oczy spod zwężonych powiek
Były im pewnym dopingiem w tym względzie:
Kłuć ! Kłuć ! Niechaj ginie czlowiek !
Kłuc ! Kłuć ! Numer nam przybędzie !
Nie wiedząc jeszcze, co to wszystko znaczy –
Tatuaż wielkim wydawał się gwałtem,
Patrzyły na to z wyrazem rozpaczy,
A złe przeczucie jasnym jawiło się kształtem.
Tak uwieczniony numer dobrego nie wróży,
Nie jest on złudą, lecz nader realny,
Jeśli nadzieja na wolność jeszcze komu służy,
To już ją zabił ten zabieg brutalny.
Tak zginął człowiek, numer się narodził,
I odtąd numerem będzie każda ta kobieta,
Tak ja ten numer śmiertelnie ugodził,
Że nikt jej odtąd o imię nie spyta.
Czterdzieści cztery tysiące...... numer pięć cyfrowy –
Tysiące, setki, jednostki ludzkie –
Taki jest oto numer kolejny lagrowy –
Że tyle ich dotąd skazano na życie nieludzkie.

Nie czekały długo, oto przez drzwi szparę,
Przeprowadzone przez Słowaczkę gniewną,
Weszło do baraku nowych osób parę,
Z zawiniątkiem w garści i mina niepewną.
A z nimi weszła wraz nowa osoba
Męskim ubiorem udziwniona nieco –
W cholewach i marynarce tak sobie podoba ?
Włosy na męsko od tłuszczu się święcą,
Tak przylizana dokładnie do głowy,
Że ani wicher fryzury nie zburzy.
Czuć było władzę – jakiś as lagrowy,
Lecz więzień i widać, że służy.
Czarna opaska z białymi litery
Na eleganckiej marynarce w kratę;
Czerwony trójkąt miała nad numerem;
Numer niski wczesną ukazywał datę.
Twarz jakaś zgasła o startym wyrazie,
Widać, że dawno umarła w niej dusza,

Nie znajdziesz takiej na żadnym obrazie.
Mitkommen ! – wrzaśnie i kijem porusza,
Nach Sauna ! – tnie głosem jak mieczem,
Los – kijem znak dała w ich stronę –
I już ku drzwiom grzbiet zgarbiony wlecze.
Pojęły, w tych warunkach trochę doświadczone,
Że iść im trzeba, choć żadna ochota,
Ni żadna ku temu wyraźna przyczyna,
To mus pchał je przez kałuże błota
I więzień grzbiet swój do jarzma nagina.

Lecz oto sauna – prymitywna łaźnia,
Niejaka chrzcielnica diabelskiego kultu.
Tu się ludzi wchodzących na małpy wybłaźnia,
Pełno w niej było wrzawy i tumultu !
Ale po kolei.

W drzwiach sauny szeroko rozparty,
Stwór jakiś zasiadał wszeteczny –
As jakiś przedniej obozowej warty –
Jak ten, którego archanioł strącił w ogień wieczny.
Czasami malarze na model obrazu
Biorą brzydotę, jako rzeczywistość,
Ten model kto mając, obraz zrobiłby od razu
I podpisałby go: Bezwstyd-Występek-Nieczystość.
Nic straszniejszego ponad to stworzysko
O ćwikłowym, potwornie rozrośniętym cielsku,
Na kiju czerwone wspierając łapisko,
Czerwonym ślepiem jarzyła po nieprzyjacielsku.
Wzrok niepatrzący miała ona stwora wściekła,
Rozlany, który jedynie mętne dno odbija,
Zdała się być władczynią owego przedpiekła.
Znak władzy: żółta opaska i potęga kija.
I bez szkieł widać jakiej konduity,
A trójkąt czarny pewność tę potwierdza.
Więźniarka to była, lecz z niemieckiej świty,
Zerwała się naraz, znać coś ją rozsierdza.
I wielki zwał cielska w kolorze purpury
23.10.2011 22:57
Runął przed siebie, ziemię zdał się wstrząsać,
Potoczył się jak kawał posuwistej góry,
Wpadła do wnętrza, będzie bić i kąsać !
Wewnątrz trwał obrzęd jakiegoś transportu –
Młode kobiety ubrane w mundury,
Ujęte w karby essmanek eskortą,
Stały hardo i Niemki traktowały z góry,
Spoglądając na nie z wyraźną pogardą
Wymawiały Niemkom podle traktowanie.
To Niemki je pobiły za postawę hardą,
A wtedy one rzuciły się na nie.
Na pomoc swoim szła kapo zwalista,
Groźna jak wstrząsem podrzucona góra !
Spuściła na ich głowy kijów trzysta !
Raziła kijem jak piorunem chmura.
I tym ślepskiem krwawym, co jak błyskawice
Ślepią przeciwnika wściekłością niezwykłą.
Wnet pogromione, pobite boleśnie
Musiały zdjąć z siebie wojskowe mundury.
Z wiedza o lagrze zdobytą dość wcześnie
Nagie i ostrzyżone wchodziły w dalsze zakomory.
Jak te owieczki, aby ujść pazurów
I tylko złym błyskiem płynęły im oczy.
Za nimi został stos zdartych mundurów
I tych czarnych jak kruki warkoczy.

Po partyzantach szedł transport z Łowicza,
W barwnych pasiakach tkanych kolorami tęczy,
Starszawych wieśniaczek grupa malownicza.
Zdejmowały ubiór i wieszały obok na poręczy,
Gładząc wpierw zmięcia kosztownego stroju,
A gdy koszulę zdjąć i oddać miały
Drżały ich stare ręce ze śladami znoju –
Więc ją zatrzymać sobie próbowały.

Lecz człowiek i ubiór jego nie uniknie losu –
Musiały zdjąć ją i założyć na stosie mundurów
I to w pośpiechu, by uniknąć ciosu,
Albowiem capo nie syta laurów,
Ten wór potworny na rozstawnych nogach
Stała tuż, wodząc ślepskiem krwawym.
Już jakieś z workami wylazły zza proga
I w pośpiechu wielkim ruchem pełnym wprawy
Zgarniały do worków wszystkie te ubiory.
Łowiczanki za swoje tęczowe pasiaki,
Dostaną zaraz we dwa utkane kolory –
Lagrowy pasiak ! Pasiak byle jaki.
Byle prędzej ! O, bo się nie godzi !
Obnażać matek, nawet jak brutalnie !
Trzymać człowieka nago, tak jak w dniu narodzin.
Drżące wstydem kuliły się karykaturalnie,
Obracając wkoło oczy nieszczęśliwe
Za osłoną jaką...... Lecz wszędzie przeszkody !
Oddały strój, teraz warkoczyki oddawały siwe
I wyjdą z nich małopoludy wedle tej lagrowej mody.
Przejściem gdzie stoją obnażone matki,
Idą dwaj esesmani i czynią im wstręty
I zdzielił któryś kijem matkę przez łopatki:
„Ist ja gut, matka ? „ – Śmiali się wchodząc za zakręty.

Czekały w kolejce zdane na katuszę,
Jak film koszmarny snuł się prawdy wątek,
Stały w łunach wstydu, uczuć zawierusze.
Tak pełne odrazy na pierwszy początek,
Że gdyby na wolności mieć takie urazy,
To człowiek skryłby się chętnie do grobu
Lub zabiłby siebie nie raz, a dziesięć razy !
W tej chwili jednak nie było sposobu,
Ani na szybkie zejście, ani na katuszę.
W przedsionku piekła z nadziei odartym,
Gdzie się nie zdarza przebywać otusze,
Stały z rozpaczą w oku i sercem rozdartym.
Może jedynie Sławka dzielna, jasna dusza,
Co jak promień słońca przed mrokiem się broni
I jak promień słońca swą jasnością wzrusza
Przeświecając, choć go zła chmura osłoni.

Może jeszcze Fela mając tę pociechę
W modlitwie okazała niezwykłą pogodę.
I Lucy, która z leciutkim uśmiechem
Jako pierwsza w złą ruszyła przygodę.
Tuż stała capo potworna swym kształtem,
A podrażniona jak zwierz krwi zapachem,
Aż drżała chęcią i rwała się gwałtem,
By znów uderzyć, a z większym rozmachem.
Szły przestraszone za Lucy przykładem:
Ściągały odzież i pochylały pod maszynkę głowy,
Brały z Lucyny przykład i życzliwą radę,
A z rąk Żydówki pierwszy chrzest lagrowy.
Sławką wstrząsnęło, kiedy spadł do błota
Jej włos falujący, co jej był ozdobą,
Włos bujny w kolorze prawdziwego złota.
Więc Fela Sławkę osłaniając sobą
Daj pokój, mówi, nie taka znów strata,
Nie czas żałować włosów, gdy o życie chodzi,
Włosy, to akcesoria straconego świata –
Zbytek w rzeczywistości jaka nam się rodzi.

Zgarniała je teraz, aż nazbyt brutalnie !
Indywidualne ludzkie zacierając rysy,
Jak swoją własność, władczo i bezceremonialnie.
Na cemencie stanął człowiek nagi, bosy, łysy.
Lecz godny, tego nie zrzuci z ubiorem,
Z tej próby jaka każdego tu czeka,
Więzień wyjść musi i wyjść powinien z honorem,
Nie wolno mu godności porzucić człowieka.

Tak ograbione z włosów i odzieży,
Szły poganiane w dalsze zakamarki,
Do depozytów, do dalszej grabieży !
A tam siedziały dziewczęta więźniarki.
Dyżurna esesmanka w czarnej pelerynie,
Jak gdakliwa kura, co się górnie nosi,
Szastała się z krzykiem i na groźnej minie

Tu oczkiem strzygnie, tam kijem zakosi.
Strzegła tego pilnie, by oddawać zloto,
Czyli biżuterię, która z sobą miały,
O te pierścionki, o te zegarki i o to,
By tych własności swoich więcej nie ujrzały.
Gdy z czyichś palców obrączka wypadła,
Toczy się kółkiem i niech ktoś wierzy,
Że zatoczywszy półokrąg u nóg Niemki spadła,
Ta nakryła ją butem i obrączka leży.
Niech pani zostawi – szepnęła cichutko
Depozyciarka, by przestrzec nieświadoma rzeczy
I tak nie odda, sprawiła się krótko,
A co raz chwyci, dobrze zabezpieczy.
Cóż było robić, choć i żal pamiątki,
Drogie talizmany były odebrane,
Depozyciarki na nich składały pieczątki,
Że pod opieką lagru idą rzeczy im zabrane.
Nie ujrzą już nigdy, lecz teraz nie wiedzą,
Dopytywały jeszcze po cichu ukradkiem
Tych miłych dziewcząt, które tutaj siedzą,
A są to Polki szczęśliwym przypadkiem,
Mające dobrze na oku essmańską diablicę:
Nie martwcie się, odbierzecie potem –
Szepnęła jedna podnosząc żrenice
Przy wyjściu na wolność, a zaś zęby złote....
Czyż także i zęby będą nam zabierać ?!
Dopiero po śmierci, jeśli się przydarzy.....
Ależ – syknie Jola, ja wcale nie myślę umierać !
A tik nerwowy chodzi jej po twarzy.
Pewnie, że nie, nie myślcie o losie,
Który być może, nie nastąpi wcale.
Jest wiele dobrego w jej ściszonym głosie,
Nie jest tak źle, cieszyła wytrwale
Widząc ich przestrach
Już w drzwiach kąpieliska
Stała essmanka, jak drogowskaz złego
Losu. Szły wiec gęsiego pokazać się z bliska

Niemce – robiła przegląd transportu całego.
Trzeba unieść ręce i otwarte dłonie
Pokazać szwabce, która jeszcze szuka,
Czy się nie przemyca przechodząc koło niej
Pod pachą lub w dłoni złota sztuka.
Nic z tych pamiątek, które się z ochotą
Ukryć pragnęło, by niedolę dzielić;
Wszystko z rąk leciało i wpadało w błoto,
Nikt się tego teraz podnieść nie ośmieli.
Nie miały już nic, trudno, więzień się pociesza
I spieszy dalej chcąc życie ocalić,
Bo kij essmanki, jak miecz Demoklesa,
Wzniesiony nad głową może go obalić.
Nie odwróci głowy na odgłosy bicia,
Wpada na oślep pod tusz zimnej wody
I choć bez mydła bierze się do mycia.
Zda się tusz zimny dla myśli ochłody,
Niech spłucze zamęt, co się tak rozpala,
Że aż mózg pęka od tego nawału,
Niech żal odejdzie, niech się nie rozżala,
A młocka serca ustanie pomału.
Przylizana Niemka stojąc dla parady –
Schnell, schnell, warczy, pedko pszakrew, pędko !
Pilnowała stłoczonej pod tuszem gromady
Z wielką się do bicia pokazując chętką.
Gdy zmokły dobrze zgarnęła gromadę
(Nie dostały nawet kawałka ręcznika)
I gnała je przed sobą jak jakąś zawadę
Tym skrzekiem okropnym, co aż mózg przenika:
Schnell, schnell, pędko pszakrew, pędko......
Bo już nowa pod prysznic wchodziła gromada.
I biegły gołkiem szczękając zębami
W Bkleidungskammer – tak się to wykłada.
Tutaj na półkach wiszących rzędami
I na posadzce na ogromnym stosie

Leżą więźniarskie łachy, 0 nieszczęsne pasiaki
I cuchną z dala, że aż wierci w nosie,
Tu im wydzielano łachman byle jaki.
Brudny, zawszony, lecz nie ma gadania,
Jak to, śmie się wzdragać, tak zdegradowany
Człowiek ? Rządczyni łachów jest takiego zdania, -
Że dla więźnia za dobre nawet te łachmany.
Kij może mu dodać potrzebnej nauki.
Nie miały odwagi, biorąc rzecz za rzeczą,
Przerzucały niefortunne sztuki,
Które wszystkim pojęciom o odzieży przeczą.
Przylizana Niemka kijem za łach chwyta,
Najbardziej podarty podniósłszy ku górze:
Was soll damit ? – władzy od łachmanów pyta –
Frau Schmidt ? Błysły oczka kurze –
Aber Leo ! Frau Schmidt, jak na gnieździe kwoka
Stroszy się gęsto udając zdziwienie,
Es ist ja ganz gut, chwali łach i cmoka;
Sknerzy ogromnie, choć to nie jej mienie.
Grzebie jednak w stercie i wyrzuca lepsze.
Bierze teraz więzień swą ciężką niedolę –
Pasiasty łachman, niewiele się wesprze,
Przez niego w większa popadnie niewolę.
Jeszcze numer odbity na kawałku płótna,
A pod nim trójkąt czerwony jak serce.
W trójkącie jak w sercu tkwi strzała okrutna –
Czarne „P”. Patrzyły w rozterce
Na te zabiegi wokół ich ubioru.
Numery przyszywała Żydówka słowacka,
Ale jak widać, nie miała humoru,
Bo gdy ją któraś spytała znienacka –
Dawno tu jesteś ? Pytała, aby się pocieszyć.
Zwalniają stąd wnet ? Były już jakieś zwolnienia ?
O ! Tobie jak widzę, się spieszy,
Przez komin prędko doczekasz zwolnienia !
Jak to przez komin ? - pytała naiwnie,
Czując przy tym zimne w kościach dreszcze,
„Przez komin” to brzmi jakoś dziwnie,
Ale nie wiedziała, co znaczą kominy złowieszcze.

Zeszpecone okropnie przez te straszne łachy,
Na baczność, z wystrzyżonymi maszynka głowami, -
Wyglądały teraz jak na wróble strachy –
Czekały, ktoś do nich gadał ważnymi słowami.
O regulaminie prawił, długo tym się bawił,
Dręcząc niemiłosiernie okropnymi słowy,
Ech, lepiej by je w spokoju zostawił.
I tak nie słuchały, nikomu do głowy
Nie szła taka mowa, z której wyszło jasno,
Że Polak w lagrze zamkniętym być musi,
Bo Niemcy to siła i jest im za ciasno.
Więc niech się Polak daremnie nie kusi,
Gdyż : .... „Und auch nach dem Krieg,
Wer Deutscher ist, bleibt Deutscher, wer nicht,
Komm da, wo Sonne nicht schein – ins Loch !“
A cóż to za jakaś obłąkana mowa ?!
Lecz tak samo gadali gestapowcy w śledztwie.
Dla więźniów rzecz to nie pierwsza, nie nowa,
Zamykały uszy i wodziły okiem po sąsiedztwie.
Wchodziły nowe i wrzało jak w ulu !
Hałas szedł pod czaszkę i spod niej wymiatał,
Wszystkie wspomnienia drażniące do bólu –
Odgłosy tamtego straconego świata.
Ech, nie czas do wspomnień powracać najmilszych,
Ale jak suknię balową na okres żałoby
Zaszufladkować w tych skrytkach najniższych,
Tak myśli „numer” liczący ćwierć doby.
A gdy ma iść każą spoglądać pod nogi,
Jakby tę drogę mógł przebyć zwycięsko,
Jak żyje, takiej nie używał drogi !
To błoto tutaj jest prawdziwą klęską.
Ten drewniak na nodze, o , pożal się Boże,

Nie pasuje nijak na nogę kobiecą,
Na nogę olbrzyma pasowałby może
Co ruszy nogą, człapy z nóg mu lecą
I błoto wlewa się we wszystkie szczeliny.
A chłonne jest to czarne szaleństwo,
Liże zdradliwie, jęzor okrutnej okazując drwiny
Podchodzące zewsząd zimne, czarne okrucieństwo.

Wylądowały wreszcie pod kamiennym blokiem.
Wyszła ku nim z bloku ich teraz blokowa:
Młoda kobieta zamaszystym krokiem,
Była to Stenia Starostka z Tarnowa.
W butach do kolan, kij metrowy w dłoni,
Ubrana schludnie i zgoła inaczej.
Nad numerem trójkąt czerwono się płoni,
Wiec polityczna, lecz cóż znaczy ?
Kolor – Stenię poznano z innej strony zgoła.
Gdy funkcje blokowej na Lagerarteste wymieni –
Wszyscy poznają kobietę bez czoła
I nieraz twarz Polski wstydem się sczerwieni?.
Obok szrajberka, liczą, wyrównać ! Stoją jak te krowy,
Ochrypły, zdarty już od ciągłego krzyku
Zagrzmiał im nad uchem Steni głos surowy.
Równają, ale widać, że nie maja szyku,
Bo Stenia kolumnę zewsząd kijem gładzi,
Z ruchów i twarzy widać, ze do bicia skora
I tak kijem licząc, rachunek prowadzi.
Potem kazała im stać w piątkach do wieczora.

Powolna mżawka wzbierała na sile,
Z chmur niskich pociekały brudne strugi deszczu,
Jak w polu chochoły mokły w owe chwile,
W kałużach błota święcących złowieszczo
Światłami bagna, w których się odbija,
Jakaś upiorna maska przejmująca trwogą.

Nietrudno poznać, co to, i ta maska czyja –
To lagier odsłaniał przed nami twarz wrogą.
Bardziej bezdomne niż ziemne stworzenia,
Które bądź co bądź, mają nory swoje,
Tylko one znaleźć nie mogą schroniska.
Zamknięte od wewnątrz baraku podwoje
Stały przed nimi jak mur zimny i surowy.
I tak za nic nie zdałby się bunt,
Przyjmowały więc wtóry chrzest lagrowy
I zwolna wrastać zaczynały w grunt.

Pod wieczór sikawka deszczowych strumieni
Ustawała i niebo łuną rozbłysło szeroką,
Słońce spod chmur wymknąwszy się cieni
Ukazało światu wielkie załzawione oko.
Przez woal dymu dziwo tajemnicze
Zjawieniem swoim pomniejszając męki,
Nad ziemią niespokojną schyliło oblicze
I lśniło, jak cud nad Dolina Męki.

Tak mijał dzień. Już przedwieczorne cienie
Kładły się w bruzdach i już krzewów kępy
Czarnymi płatami uścielały ziemię,
Mglistość wieczorna szła w martwe pól ostępy.

W pustkach pól błotnych lejąc pot ostatni,
Zginali się w jarzmie lagru niewolnicy,
Grzęznąc w bajorach, w dołów rozkopanych matni,
Pilnując słońcem pisanej granicy.
A rusz-że się ! A idź ! Cudzie Ty najmilszy,
Niech się z odejściem twoim uspokoi,
Ta ziemia dręczona, ten lud najbiedniejszy,
A ono ich blaskiem po swojemu stroi:
Malując rumieńce w wynędzniałej twarzy,
To iskry życia w przygasłej źrenicy.....
Schodzi wolno żegnając pasiastych nędzarzy

I już jest w pół, i już w ćwierć granicy,
Za tymi drzwiami, które konarami cieniów
Pocięły twarz słońca, pokrywając kratą.
I z poza krat tych w konarów więzieniu,
Ukazywało jeszcze swoja twarz graniastą,
Twarz więźnia, bez blasku, aż zgasło.

Już gwiazdki ostre kakofonią dźwięków
Rozdarły powietrze, dając przy tym hasło,
Że można rzucić kilofem bez lęku.
Prostowali grzbiety, a wolne od narzędzi dłonie
Tarły bolące miejsca, pot ścierały z twarzy
I wyłazili z bajor, rowów i szli poprzez błonie
Tysiące ! tysiące pasiastych nędzarzy !
A byli jak las po wichrach i grzmotach,
Nim się podniesie i odnową wskrześnie,
Drżąc z zimna w przemokłych kapotach,
Do których przywarły obozowe pleśnie,
Schodzili teraz wolno na te drogi polne –
W wielka sieć dróg z zachodu i wschodu,
I z południa, i z północy szły gromady niewolne,
Szły ciężko, aż ziemia drży ciężka od narodu.
Drży ziemia i serca będąc po robocie,
Rade, że spadła z grzbietu dniówka pracowita.
Teraz po dniu głodnym spędzonym na słocie,
Pragnęli spocząć, najeść się do syta.
Czy im się tylko te marzenia ziszczą ?
Skończyła się dniówka, ale nie kończy się męka.
Rozhulały się baty dozorców, nad głowami świszczą,
Już tną kręgosłup, co od bólu pęka.
Los! Zu funf anstellen !
I te brutalne, zbyt wrzaskliwe głosy,
Którymi spokój pól tych pogwałcono,
Niosły się polem wilgotnym od rosy:
Natura wzbraniała się przyjąć przemoc w łono
I odbijała je dalej, wciąż dalej.....
Zliczeni po trzykroć, zwarci kolumnami,

W tysięcznych szeregach podążają męże !
Tysiące kobiet ! Z wszech stron, wszystkimi drogami !
Kolumny wiją się wśród pól jak dlugie, popielate węże,
Co w nagłym porywie, skądś, nie wiadomo czemu,
Porzuciwszy naraz stare legowisko –
Losowi się teraz powierzały złemu.
Schodzili się naraz tworząc rozlewisko,
Jak strumienie do głównego wchodzące koryta –
Na drogę główną, co ich już jednoczy,
Cała narodem jak mrowiem pokryta,
I drogą główną kolumna za kolumną kroczy.
Dudnienie, łoskot jak w kamieniołomie,
Tak grzmi stukot więźniarskich drewniaków,
Gdy tak ciągną w całym swym ogromie !
Drogą główną na noc do baraków.
Ten sam przepadły krajobrazu cień
Snuł się przed nimi jak koszmarna nić.
I tę samą troskę w duszy nosili co dzień:
Przeżyję dziś ? Jutro ? A po jutrze będę jeszcze żyć ?...

W bramie oczekują władze, by im męki przydać,
Orkiestra dudni swą nutę złowrogą
Zaraz ich tam będą po niemiecku witać.
Muzyka do marszu przeklętą ostrogą
Bodzie ich ciało do marszu przymusza,
Prężę w tak marsza utrudzone ciało,
Chociaż w niejednym ledwie żyje dusza.
Tym marom podobni, co to hurmą całą
Tu się zleciały na smutna paradę.
I choć bolesne, choć się ledwo wloką
Siłą przynaglenia, maszerują rade nierade.
Szereg za szeregiem przez bramę szeroką
Defiluje przed niemiecką wartą –
Gdzie kilku drabów z pistoletem w pasie –
Przelicza idących, z miną tak zażartą,

Że chyba nigdy o poprzednim czasie
Wróg wroga nie żarł z zajadłością taką.
Dwie orkiestry we dwóch bramach grzmiały,
Wycinając marsza w moc nie byle jaką,
Że aż głuchły, aż popękać chciały
Uszy idących od tego hałasu.
A oni szli, długie wężowe kolumny
Wlewały się w bramy od dłuższego czasu.
Na tyłach kolumn tragi wznoszono jak trumny,
A w nich zabitych, i tych, co z wycieńczenia padli,
Którym w walce nadludzkiej już siły nie stało.
Tych towarzysze w „tragi” albo na ramiona kładli
I tak we dwóch wlekli martwe ciało.
Kładąc uwagę całą, swój wysiłek cały,
By im się w marszu nie zmyliły kroki,
A w ich ramionach bezwładnie się chwiały
Martwe ciała, znacząc ślady posoki.
Links, links, l waliły bębny, trzaskały talerze !
Biły drewniaki w takt wielkiego szumu....
Wchodzili pod baldachim dymu, za strażnicze wieże,
A kostucha niosła się nad głowami tłumu.

Ledwie za bramę skierowali kroki,
A już blokowe, ten sztab pomocniczy,
Zgarniają kolumny, wiodą pod swe bloki
Jeszcze się je w drodze po kilkakroć liczy.
I pod blokami wnet się lud roboczy
W apelowe karnie ustawia szeregi,
Pod ich nogami błoto się posoczy,
Nad nimi z kijami pilnowacze-szpiegi.
W butach do kolan ubrania cywilne,
Ferajna liczna – owe pomagierki bloku,
Na psi sposób, do pana przymilne,
Ze stojących nie spuszczały wzroku.
Warczały gniewnie, nadstawiały słuchy
I tłukły kijem, gdy się kto poruszył,
Bo tłum stać ma ślepy, niemy, głuchy,
Ciało w ciele, dusza w duszy.

Bo apel rzecz najwyższej wagi,
Straszliwie ważna, ze tylko utrata
Życia mogłaby pozbyć ją uwagi,
Albo koniec wojny albo koniec świata.
Stały więc kobiety i mężczyźni stali,
Dobrze stąd widoczni poprzez ściany drutów.
Jak martwe bryły z dala wyglądali
I słychać było stamtąd głuchy odgłos knutów.
A głos piekielny z wściekłej szwabskiej gęby
Targał powietrzem, posadami świata ......
I rwał gdzieś aż po piekieł zręby –
Bito tam okrutnie, bito więźnia brata.
Słychać odgłos spadających ciosów –
Dla uszu więźnia brzmiących jednoznacznie.
Lagier jest pełen tych strasznych odgłosów,
Boże mój, to chyba dopiero się zacznie !
Rzecz trwała i długie minuty
Apelu godzin uczyniły ze dwie
Noc wzeszła, światłem zapłonęły druty,
Esesmani apel odebrali ledwie.
Łaziły draby z pistoletem w pasie,
Z gumową pałą ukryta w rękawie,
Dmuchając pod nos, skrzypiąc na obcasie,
So eine Teufelsknechten ! Ale byli w „prawie“.
Zliczali więźniów, tak jak się podlicza
Kolumny cyfr w ogólnym rachunku.
Kolumny, cyfry, ludzie bez oblicza.
Najwyżej twory niższego gatunku.
Co innego esesman, pan życia i śmierci ,
A kiedy zechce, to kto mu zabroni ?
Kula z pistoletu łeb komu przewiercić,
Albo tą pałą, którą trzyma w dłoni
Rozbić tę maskę pierwszą lepszą z brzegu,
Spadały więc ciosy i obelga słowna,
Tak essmani przeszli wzdłuż szeregów.
Apel trwał nadal i cisza wymowna
Trwała ponad tym całym obozem.
Cisza grozy, co się w ból odmienia,
Rosła i gasła gdzieś pod Wielkim Wozem,

Na szlakach Wielkiego Milczenia.

Już gwiazdy nieruchome jak srebrzyste ćwieki
Ledwie gdzieniegdzie w czerń materii wbite,
Skrzyły od dawna i Wóz w kurs ruszył daleki,
Tylko te szeregi milczeniem spowite,
Stały nieruchomo i wrastały w ciszę.
Lecz wytrzymałość ludzka najwyraźniej słabnie,
Znużenie wchodzi w nogi kolumna kołysze,
Ktoś mdleje, ktoś oddech wyda ostatni i padnie.
Gdy odrętwienie doszło najwyższej granicy,
Gwizd ostry, ciągły znak daje z oddali,
Że apelem karnym skuci niewolnicy
Mogą się rozejść, już swoje odstali.
Jak w mrowisku ogromnym, kiedy go poruszyć,
I jak w tym ulu ogromnym zawrzało,
Pękały szeregi, zaczęły się kruszyć,
Tysiące głosów wraz się poderwało !
Buchnęła wrzawa i tłum groźny taki
Roić się zaczął między barakami,
I zda się podepce siebie, albo te baraki
Rozniesie. Tymczasem pod drzwiami,
U wejścia do bloków wydzielano strawę.
Bił mdły odór wieprzowego młóta,
Przypominało także murarska zaprawę,
Pomyje brukwiane, w nich otrębna śruta.
I obrzydliwość ową zwano hucznie zupą.
Rozlewano ją z kotłów w podstawione miski,
Była zimna, obok na kocu ułożony kupą
Chleb w porcjach, na nim margaryny listki.
Porcja zupy, chleba, listek margaryny,
To więźnia całodzienne danie,
Jedyny ekwiwalent za wszystkie godziny
Krwawego mozołu, a wraz z nim dostanie
Napój dnia – mętnych ziół kwaterkę.
Jedyny to napój i trzeba się spieszyć !
Można się napić ! umyć ! lub zrobić przepierkę !
Wszystko wolno, lecz trzeba się spieszyć !
Bo już brakuje cennego napoju.
Więc tłum się ciśnie niepokojem zdjęty,

Przy kotłach wre jak na placu boju,
Zwycięży silniejszy, słabszy będzie pominięty.
Wyjadano spiesznie stojąc popod ściany
Lub w zdobytych ziołach myto twarz i ręce.
Gorączkujące chodzą, szukają zamiany,
Za napój zupę, one w całodniowej męce
Czekały chwili, by się napić wreszcie.
Tłum nie tak groźny jak pierwszy widoki,
Pobrawszy swoje, nie myśląc o reszcie,
Jął się przewalać spod bloków na bloki,
A tam już wrzało.

Straszą i dziś, gdy je wspomnieć teraz,
Owe straszliwe kamienne baraki !
Przyśnią się jeszcze w drugim życiu nieraz.
Gdzie znaleźć drugi wzór podobny taki ?!
Ten barak z niczym porównać się nie da !
Rzadko życie takim częstuje widokiem.

W pół mroku ( ze światłem tutaj bieda) –
Wzrok musi wpierw oswoić się z mrokiem –
W półmroku stojąc, gdy go już przepuści
Ten tłum swarliwy i nadto rozwlokły,
Przybysz niechętny wszedłszy do czeluści –
Na grunt gliniasty i trochę podmokły,
Z fetoru samego jeżeli nie padnie,
Który i mocnego mógłby z nóg obalić,
U wejścia stojąc spogląda bezradnie
I rad by się czym prędzej oddalić !
Ale odejścia nie ma i stoi markotny
Wepchnięty gwałtem na dno tej otchłani.
Poczuł się naraz straszliwie samotny
I przez łzę co mu oczu plami,
Dostrzega jakieś dziwne rusztowania –
Chyba wnęk masę stojących w natłoku,
A z wnęki każdej ciżba się wyłania
Głów ostrzyżonych, posiniałych w mroku.
Nad kupami ciał, kończyn wychudzonych,
Chudością głodu gdy je zbyt wypości.
Siedziało ich masę skulonych, zbiedzonych,

Patrzących smutnie, jakby prosiły litości.
Jak w katakumbach rzymskich męczennicy
W podobnych wnękach kładli kości swoje,
Podobny nastrój zda się w tej piwnicy,
Podobny im los i podobne boje.

Już utrudzony i pełen niechęci
Wzrok się oderwać chce i ponieść dalej !
Rzuca się w lewo, na prawo zakręci,
Coraz rozpaczliwiej i coraz zuchwalej
Nosi się w koło, cieśń przyćmioną bada,
Lecz żadnej nie znalazł odmiany.
Stłoczona w cieśni tysięczna gromada
Tłucze się od ściany do ściany.
Z lamentem jakimś gniewu i boleści,
Napełniającym każdą z wnęk z wnęk i szparę.
Krosta i wrzód ciało ich bezcześci,
A brudne są ponad wszelką wiarę.
I w mroku widać ogrudziałe nogi,
Twarze o zmarszczkach czarnych jakby się zdawało,
No ale cóż, więzień jest ubogi,
Skąd weźmie wody, mydła by odświeżyć ciało.
Udręka była stąd chyba niemała,
Drapanina okropna, od stopy do głowy !
Z rozpaczą, zaciekle darły swoje ciała
I dziwne przy tym czyniły połowy:
Wprawnym jedynie poruszeniem ręki,
Dobywszy spod okrycia opite pęcaki
I łupkały nimi na krawędzi wnęki.
Choć im nie pierwszyzna, ale widok taki,
Obudził w przybyłych odrazę i zgrozę.
Ale poczekaj więźniu nadmiernie wrażliwy,
Nie mówię tego, aby siać psychozę,
Ale dopiero ty będziesz nieszczęśliwy,
Ujrzysz ty rzeczy....

Grupa przybyłych, o której nikt troski
Nie okazywał dotąd, wreszcie doczekała
Przybycia Steni, blokowej Starostki,

Wspominawszy sobie z izdebki wyjrzała.
Miała przy wejściu pokoik niewielki,
Należny sobie z tytułu swej rangi,
Ubrana w strój nocny, miękkie pantofelki.
Na widok stojących krzyknęła: Zugangi !
Zgarnąwszy na sobie powiewne szlafroki
Zdobne w róż jakiś, czy może czerwienie,
Gdyby nie kij ten i te zamaszyste kroki,
Byłaby jak zorzy polarnej zjawienie.
Ruszyła w przejście, a one w pochodzie
Szły wolno za nią pomiędzy rzędami
Klatek, pomostów – wszystko to jest w zgodzie
Z ta nazwą – tutaj zwano je kojami.
A trochę uważny przechodzień dostrzeże
Tabliczkę czarną przybitą na ścianie.
Myśląc, czy aby zwodnej nie ulega wierze,
Podszedłszy bliżej na moment przystanie.
Ale nie przyśnił i nie uległ złudzie:
Oto białe na czarnym pisane litery –
Że „Pferdestelle”, że pierwej niż ludzie,
Stały tu kiedyś konie i ogiery.
Żelazne kółka do wiązania koni
Wiszą tu jeszcze wmontowane w ścianę.
Oto wyraźnie, prawie jak na dłoni
Widać, że w stajni uczyniono zmianę.
Wstawiono w każdej pokońskiej przegrodzie
Po dwa pomosty, czyniąc po trzy leże
Na głów trzydzieści. Biedny ludzki rodzie !
Trzydziestu ludzi na jedno pociągowe zwierzę.
W stajni tej żadnej nie widać podłogi,
Gliniane klepisko jak było tak będzie !
A że wilgotne, jeżdżą po nim nogi,
Nie ma sufitu, ni oznak w tym względzie.
Nakryty jedynie dachówkowym gontem
Na drewnianych wsparte żebrowaniach,
Ostrym barak wykańczając kątem –
Dach ten zaledwie przed deszczem osłania.
Stajenne okienko w kwadracik niewielki
I za dnia światła niewiele przepuści...,
Mała żarówka wisząca u belki,
Oświeca słabo środek tej czeluści.

Cała resztę zostawiając w mroku.

Z przejścia w przejście, a przejść było cztery,
Szły za blokową, która w tym natloku
Darmo dla „zugangu” szukała kwatery.
„Ile was tam śpi ?” – pytała niezmiennie,
Przeliczając kijem skulone postacie.
Drapiąca się postać skrzypi nieprzyjemnie:
Że dziesięć, a koja ma dwa metry w kwadracie.
Liczba ta widać wystarcza blokowej,
Odchodzi dalej i znów poszukuje,
A ile was śpi ? znów pyta, dodając surowiej
Miny, tym słowem „śpi” zanadto szafuje.
Zagląda i na dół, na mokrej ziemi,
Gorzej o wiele niżeli w psiej norze,
Śpią teraz ludzie, susząc ją swoimi
Ciałami, a co tam nóg i głów, mój Boże !
Brnąc w brudnym gąszczu, potrącając w przejściu
O głowy i nogi na ziemi leżących,
Przeszły wzdłuż barak i w całym obejściu
Nie było miejsc innych oprócz stojących
Blokowa nie myśli dodawać starunku,
Przybyłe ? mogą poczekać do rana !
Znalazła się jeszcze w całym frasunku
Na zewnątrz bloku wolna ściana,
Można tam usiąść i wyciągnąć nogi.
Jutro na rewir odejdzie kto może, -
Pociesza Stenia będąca już z drogi,
To koja będzie, a dziś wam nie stworzę.
I nawet im to grzecznie powiedziała,
I poszła sobie kłaść się w swoje bety.
No cóż, cudu blokowa nie zdziała,
Pocieszały się jak mogły zmęczone kobiety.

I cicho zwolna, już sen w swoje moce
Brał utrudzonych. Jeszcze skarga czyjaś,
To lament głośny, to kłótnia o koce,
O miejsce pod dach baraku się wzbija.
Wtedy ode drzwi powstawszy od stołka,
W koc cała wraz z głową okryta,

Postać odźwiernej o twarzy matołka,
Kij wzniósłszy rusza w półciemny korytarz.
I bluźnie plugawie, od razu przycicha,
I słówko ma, i te wprawne kije,
Więc kto by się narażał na krzyk tego licha ?
Na jej słowo, którym tak jak kijem bije.
Więc przycichało, cuchnące gałgany
Tłumiły krzyk i może choć na godzin parę
Sen wspomożyciel przyjdzie przyjdzie, by ukoić rany,
Z bark utrudzonych zdjąć straszliwą marę
Rzeczywistości. Lecz w tym cała bieda,
Że i sen ten bywa dodatkową męką,
Gdyż przeżyć dnia zapomnieć się nie da,
Za dużo przez dzień w sercu zebrało się lęku
I kołowrót snu nić dalej wić będzie.

Spały po dziesięć w każdej ciasnej norze,
Tak na waleta, po pięć w każdym rzędzie.
Kto zaś bezdomny i znaleźć nie może
Miejsca takiego, gdzie by skłonił głowę,
Niech lepiej zawczasu zdobywa hart ducha.
I odwaga zbrojny rusza na pole lagrowe,
Niech oczy otwiera, niech patrzy niech słucha.
Lecz i ramię zbrojnie przydać mu się może
I dobroć serca, jeśli nią się chlubi,
A nade wszystko niechaj go wspomoże
Moc Boża, aby się nie zgubił.

Wietrzna była, wilgotna, noc trwogi.
Zmęczona i straszna, jak fatum złowrogie
W rudej grzywie ognia, z gzłem dymu u nogi
Wlokła się nad ziemią, ponad błota mnogie
Lśniące lustrami bajor, stąd kurzawa dymu,
Bijące znad lasu wielkie, czarny zwały,
Rozwijały się w górze na kształt baldachimu
I wlokły nad lagrem, w świat cały !
W głuchą zamarłą czerń.
Czasem zza tych kirów strasznych,
Niby ten sztandar na tonącym maszcie –
Błyśnie krótko zygzak konstelacji jasny

I wpadnie w skłębione przepaście,
A dym zaleje gwiezdne społeczeństwo.
Niekiedy zaś ognia oderwany płomień
Niesiony w pośpiechu przez dymne szaleństwo,
Zalśni jaskrawo wśród tych oszołomień.
A czasem księżyc, jak ten pieniądz twardy
Rzucony w otmęt na dnie się zabieli,
A czasem jak ten jęzor wzgardy
Wykłuje się w czarnej, skłębionej topieli.
I szły śmiertelne, wiatru poganiane biczem
Zasnuwając coraz groźniej, straszniej
Sczerniałe niebo i ziemi zbolałe oblicze.
Potem dym przeszedł i od ognia zrobiło się jaśniej.
Czerwona noc wzeszła i potrwa do brzasku.
Ciemnoczerwona na dole a górze,
Jaskrawe łuny bijące znad lasku
Trzymały niebo w ogniowej aurze.
Zlewając jasnym czerwonym połyskiem
Czarne wierzchołki osmalonych drzew.
Las gorzał wewnątrz ogromnym ogniskiem
Bił strugą ognia czerwoną jak krew.
Ponad las wyżej, nad łuny pożarne !
Niby grożące niebu ramiona grzesznika,
Pięły się butnie dwa kominy czarne
Ziejącą gardzielą godząc w przeciwnika –
Waliły ławą ognia, te ogniste strugi
Od wewnątrz siłą pędzone tajemną
Bryzgały wysoko ciągnąc jęzor długi.
Albo znów nagle wielka fala ciemną,
Wielki snop iskier – fałszywa kometa –
Strzelając nagle, pędził siła straszną
I eksplodował w górze jak rakieta !
I iskry rozsypią się sczernieją i zgasną.
Znów ogień z dymem razem w kłęby wzięte,
Niby te cielska zwierząt ubarwione rdzawo,
Kłute jęzorami ognia padały jak ścięte,
Z ostatnim oddechem, na lewo i prawo.
Spadały ciężko, wiatr je podchwytliwy
Porywał i niósł tłukąc się pokutnie
Po dachach, po rowach ów welon straszliwy


Rozwłóczył, szafując nim nazbyt rozrzutnie !

Tymczasem w dole, podczas gdy się sroży,
W górze nad ziemią straszliwa pochodnia,
Kto żyw jeszcze, lęka się i trwoży,
Strach bije z twarzy każdego przechodnia.
Wielu ich tędy, jako te ćmy rojem
Do ognia wabione ciągnie przez kałuże,
Czasem ktoś stanie, śledzi z niepokojem
Straszliwe ognie szalejące w górze.
Albo tę rękę do czoła podniesie,
Kreśli znak krzyża w Imię Ojca, Syna....
Z ust mu zbielałych pacierz cichy rwie się,
Potem łach podciągnie, grzbiet ku ziemi zgina
I człapie dokądś, a przyspiesza kroku !

Stąd jęk boleści, stąd okrzyk rozpaczy,
Wnet im podobny zawtóruje z mroku;
Co się tam dzieje, Bóg sam wiedzieć raczy.
Ta noc tak pełna jest krzyku.
Ten się z jękiem wiatru w jeden chorał splata,
Chorał boleści w przelicznym języku;
Różnym języku – wszelki język świata !
Szedł z dna topieli, gdzie się poniewiera,
Człowiek nieszczęsny, zwalony niemocą;
Nim go to błoto, co żywcem pożera,
Ucieszy, - przyjdzie z ostatnia pomocą.
Na dnie topieli jak na morskiej wodzie,
Gdy jej gładziznę wiatr w fale uskarbi,
Tu człowiek nieszczęsny polegały na spodzie,
Toń błotną w falę ciałem swoim garbi.
Im dalej tym gorzej, tym więcej spotyka
Tych wzniesień podłużnych gdy zapuści kroki
Nowo przybyły i strach go zatyka,
A coraz gorsze ścielą się widoki.

Własna bezsilność i serce wrażliwe,
Niejednej mu tutaj przysporzą katuszy.
Gdy po raz pierwszy na pole zdradliwe
Wszedł, miał nadzieję w duszy,

Że los tak straszny ominie go zgoła.
Los straszny i gorzko wspominać,
Jednakże trzeba, bo o pomstę woła,
Kto przeżył, żyje, aby przypominać.
Na pewno jeszcze gdzieś tam pozostały
Odciski ciał bliskich zostawione w błocie.
Wszakże je w wieczną dzierżawę zabrały,
Które w nim miały swoje dożywocie.

Tak się błąkając brodził po obejściu
I nieraz mu drogę skrzyżować wypadnie
Z pagórkiem w ruchu, kto w swoim nieszczęściu
Już upadł i znalazł się na dnie,
Darmo pracuje całym swoim ciałem,
Chcąc powstać i topielca ruchem
Zmaga się bez skutku z błotnistym nawałem,
Chcąc bodaj źdźbłem podeprzeć się kruchym.
Niestety, słabnie i staje w bezruchu.
A czyjeż mu ręce udzielą pomocy ?
Kto nieszczęsnego podtrzyma na duchu,
W osłabłe ciało kto naleje mocy ?
Dobrze odeprzeć i ataki szczurze,
Zuchwałą zgrają, co się doń przypala,
Gdy tak sunie groźna w swej naturze,
Co nie tylko zwłoki ludzkie kala,
Ale i żywych napada zuchwała hołota.
Rosłe, spasłe, na gromady zbite,
Jak ciemne promienie przez kałuże błota
Śmigają okazy barwy rozmaitej,
Piskiem i gzami zagęszczają przykry odgłos nocy.

Z nagła strzał huknie ze strażackiej wieży
I głos się niesie złej nabrawszy mocy,
Zaraz strzał drugi na stronie uderzy....
Z palcem na cynglu stojąc uzbrojeni pości,
Z dwóch strażnic naraz wypuścili kule.
Dostrzegli bowiem ze swych wysokości,
Że ktoś na druty biegł ze swoim bólem.
Lecz strażnik chybił i kula się niesie.
Z dna rowu prosto w ogniste łańcuchy

(......)

FRAGMENTY dalszych Ksiąg

(str 180, Księga : „A na powiekach moich jest cień śmierci)

Do ambulansu od wczesnego rana
Ściągał tłum chorych i zalegał ziemię,
Biedota straszna, jeden ból i rana,
Kładły na ziemię ciała schorzałych brzemię
I czekały na śmierć lub zmiłowanie,
Które przyjść miało z niewiadomej strony.
W ambulansie trwało lekarskie badanie.
Ale chyba tylko ten nieuświadomiony,
Mógł stamtąd jakiejś wyglądać pomocy.
Długo musiały postać i poleżeć,
Z ostatniej się wyzuwając mocy
Nim się dostały za prymitywne dźwierze.

Ciemno-włosa, niewielkiego wzrostu –
Doktor Węgierska – w środku izby stała,
Wobec napływu i fali przyrostu,
W pośpiechu wchodzące chore przyjmowała.
Jakaś bezradna wobec tej nawały,
Miała w twarzy wyraz utajonej troski.
Jej oczy jakby przepraszały,
Wokół ust coś jak uśmiech gorzki.
Zdawał się mówić: Cóż ja tu poradzę ?
Gdzie boli ? ... Chora się uskarża ? ...
Znać, ze i coś jeszcze miała na uwadze,
Podając termometr, zerknęła gdzie szarża. (....)

(str 187, Księga : „A na powiekach moich jest cień śmierci)

(...) Jakże upalne jest, tegoroczne lato !
Od wielu dni trwa ta powódź gorąca,
By deszcz spadł, próżno oczekiwać na to,
Najlżejszy powiew złej fali nie trąca.
Upał się leje czyniąc łaźnię w bloku,
Że chore, jak ryby wydobyte z wody
Łapią oddech, dusząc się w natłoku,
Darmo błagając o trochę ochłody.
W brudnych barłogach, startej na proch trawie
Roje robactwa wiodą się po ciele,
Dłonie sztywne, niedowładne prawie,
Zgarniają bez przerwy, ale nie za wiele
Zda się zgarniać z ciała napastliwe roje,
Brak sił, a ich mnogość taka !
Że zdałoby się, wdziać żelazną zbroję !
Męka okrutna, a wszystkim jednaka.
Dur brzuszny i tyfus plamisty,
Jaki wybuchnął na początku lata,
Bije jak powodziowy nurt nieczysty –
W gromady ludzkie i co na drodze zamiata !
Każda godzina przychodzi niepewnie,
A pod rewirem rosną sterty trupów,
Kto nie nabył tyfusu nabędzie go pewnie !
Lagier dostarcza coraz nowych łupów.
Z przepastnych wnętrz jego wciąż ofiary nowe
Nadchodzą i zdane na niełaskę losu,
Zalewają przepełnione bloki rewirowe,
Cierpią cicho i umierając nie czynią rozgłosu.

Kto żyje, z chorobą się zmaga,
Cierpliwie znosząc podłe traktowanie,
W opuszczeniu takim, że mdleje odwaga,
Z serca się ciche wydobywa łkanie.
Nikt ich nie leczy i nie pielęgnuje,
Samotne w najcięższym choroby momencie,
Jak to ździebło słomy, co samo steruje,
W rozkołysanym spienionym odmęcie.

Najciężej mają te na górnych pryczach,
Choć może lepiej pod względem powietrza,
To gorzej, gdyż nikt im pomocy swojej nie użycza,
Nikt do prycz ich nie zagląda wnętrza.
Tygodniami ludzkiej nie widują twarzy,
Dobrze, gdy czasem, komuś z dolnej pryczy,
Ktoś z przychodzących do zdrowia łazarzy,
Słabszym od siebie pomocy użyczy.
Poda choć basen i ten kubek picia !
Gdyż inaczej, co by się tu działo !
Obsługa bloku jest nie do użycia,
Nie czyni nic, albo nazbyt mało.
Z jakąż wdzięcznością witają lekarzy,
Te oczy chorych oślepione męką.
Lecz jakże rzadko ta pomoc się darzy,
Pierwej śmierć przyjdzie ze swoją wyrekę.
Oto na górze, na barłogu trzecim.........


(str 180, Księga : „A na powiekach moich jest cień śmierci)