Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Wirtemberska Marya

30.12.2018 20:00
Księżna Marya Wirtemberska.
Witemberska Maria_* 1768 † 1854.

Jeżeli komu los zdawał się wróżyć szczęście od samej kolebki, to bezwątpienia księżniczce Maryi Czartoryskiej, urodzonej w dniu 15 marca 1768 r. z ojca Adama Kazimierza, jenerała ziem podolskich i Izabelli z Flemingów. Nietylko ród świetny, koligacye, ogromne dostatki, wysokie wpływowe stanowisko, jakie ojciec w Rzplitej zajmował, lecz i osobiste przymioty, jak piękność niemal klasyczna, wdzięk wrodzony, podniesiony starannem wychowaniem, niepospolite zalety serca i umysłu rozwinięte przez edukacyę i otoczenie, na które składał się sam wybór ludzi głośnych naówczas w kraju, – wszystko to, mówię, dawało rękojmię, iż życie młodej księżniczki popłynie równo, niezamącone żadną troską.

Ks. Marya Czartoryska, po zgonie starszej siostry, Teresy, która w 1780 r. wskutek zajęcia się na niej sukni balowej zgorzała w płomieniach, była najstarszem dzieckiem w rodzinie. Brat jej bowiem Adam przyszedł na świat w r. 1770, po nim dopiero Konstanty i Zofia powiększyli grono rodzinne.
 Wykształcenie księżniczki było w gruncie francuskie, lecz bynajmniej niepowierzchowne, jak większości panien ówczesnych. Ojciec jej bowiem miał wysokie pojęcie o znaczeniu w społeczeństwie kobiety, jako córki, żony i matki — wychowawczyni przyszłych pokoleń i w jednym z Listów Doświadczyńskiego w r. 1783 wydanych, wypowiedział głębokie myśli o wychowaniu i rozwijaniu wrodzonych jej zdolności. Wkładając na ojców obowiązek kierowania edukacyą i surowo karcąc tych, którzy cały ciężar wychowania na barki matek składali, nie mógł pod tym względem zaniedbywać własnych dzieci i sam układał programy nauk dla synów i córki, oraz czuwał nad wyborem osób, którym ich wychowanie powierzał. W tych usiłowaniach wspierała go dzielnie światła, a przezeń kierowana małżonka. To też oprócz ochmistrzyń cudzoziemek i metrów, pod których przewodnictwem księżniczka zdobywała znajomość języka i literatury francuskiej, oraz rozwijała muzykalny swój talent, niemniejszy kładziono tu nacisk na znajomość rzeczy krajowych. Tak wiemy, iż z Franciszkiem Karpińskim dla zdobycia wprawy piśmiennej w mowie ojczystej tłomaczyła „Ogrody” Delilla. Tylko nie w Puławach, jak to zwykle jedni za drugimi podają, lecz w Warszawie, w pałacu Błękitnym, gdyż za pierwszą bytnością Karpińskiego w stolicy (1780—1783), miejscowość ta nie była jeszcze rezydencyą książęcą. Teraz ulubionem zamiejskiem siedliskiem księżny były Powązki, tyle przez Trembeckiego sławione.
 Wiedząc nadto, jak współzawodnictwo ważną rolę w edukacyi odgrywa, starali się oboje księstwo utrzymywać do towarzystwa na swym dworze młodzież żeńską dla córki, oraz męską dla synów. Tak ze zmarłą księżniczką Teresą, a następnie z Maryą pobierały wspólnie nauki naprzód w Warszawie, a potem w Puławach dwie panny Narbuttówny: Aleksandra i Konstancya. Do tej pory wszakże wpływ szerszego otoczenia nie mógł oddziaływać na umysł młodociany księżniczki. Śmierć jej siostry, Teresy, na długo bowiem okryła dom żałobą. Jeżeli książę otwierał dla swych przyjaciół salony, to księżna nieutulona w żalu, zupełnie odsunęła się od świata. W takiem samem odosobnieniu pod okiem ochmistrzyni, oraz w towarzystwie dwóch sióstr Narbuttówien upływało życie księżniczce, nie bez wpływu na urobienie charakteru i nadania myślom poważniejszego kierunku.
 Tymczasem przygotowywały się wypadki, mające ciężko w życiu jej młodocianem zaważyć. W r. 1782 umarł jej dziad ks. August, wojewoda ruski. Z śmiercią jego, ks. jenerał podwójną otrzymał po nim spuściznę: ogromne dobra i niechęć do króla, który się zupełnie z pod wpływu familii usunął. Olbrzymia ta po ojcu odziedziczona fortuna, w połączeniu z dobrami Flemingów, wniesionemi przez tonę, stawiała księcia w rzędzie najpotężniejszych możnowładców w Rzplitej i dawała możność kupienia około siebie potężnego stronnictwa. Nie mogąc się godzić na politykę króla, Czartoryski zamierzył mieć swą własną i własną także stolicę, jak Poniatowski w Warszawie.
 Na stałą rezydencyę wybrano Puławy, gdzie wznosił się dawny zamek Sieniawskich, który należało tylko na pałac nowoczesny przerobić. Do tej siedziby około r. 1783 przeniosła się z Warszawy cała rodzina książęca, oraz ci wszyscy, którzy zaliczali się do stałych jej domowników. Do nich należał i Franciszek Dyonizy Kniaźnin, który od r. 1774 przy księciu obowiązki sekretarza sprawował. Był to niepośledniej miary poeta, z wysokiem artystycznem poczuciem. Jeżeli talent jego nie zdobył szerszego polotu i głębi, wina to narzucanych mu przez księżnę prac poetycznych, które jedynie miały na celu uświetnienie festynów puławskich. W utworach wszakże w których mógł iść za własnem natchnieniem, okazuje się rzeczywistym poetą, trafiającym niekiedy na drogę, na jaką poezya u nas wstąpiła w pierwszej ćwierci XIX stulecia. Jego Babia góra (Oda XIV, ks. III) zarówno tokiem wiersza, jak i treścią zapowiada Mickiewiczowskie ballady; jego utwory dramatyczne, jak Cyganie, Troiste wesele, Marynki i Julinki, lubo zmanierowane, dają mu prawo do miana ludowego poety.
 W chwili, gdy Czartoryscy osiedlili się w Puławach, Kniaźnin więcej nad lat 33 nie liczył. O nim to historycy literatury wygłaszają, «iż nieszczęścia krajowe i miłość zbyt śmiała i niebaczna», przyprawiły go o pomieszanie umysłu. Że przedmiotem jego miłości była księżniczka, to powszechnie wiadomo, ale żeby miłość ta była wzajemną, to nawet Dr. Piotr Chmielowski w studyum o księżnie Wirtemberskiej (ob. Autorki polskie w. XIX) za niemożliwe uznaje.
 Tymczasem Aër (Adam Rzążewski) w utworze zatytułowanym: Pierwszy romantyk, drukowanym w Przeglądzie polskim, sprawę tę w zupełnie innem oświetleniu przedstawia. Wprawdzie pracę tę może kto za poetyczną fikcyę, nie za poważne studyum literackie uznawać: zważmy jednak, że jako wydawca Pamiętników Leona Dembowskiego pozostawał z ks. Władysławem Czartoryskim w bliskich literackich stosunkach; czy to więc w tradycyach, czy w archiwach rodzinnych książąt musiał natrafić na jakieś wskazówki, skoro o wzajemności księżniczki dla Kniaźnina ośmielił się mówić publicznie. Faktem jest, że tak samo jak Karpiński, udzielał Kniaźnin księżniczce lekcyj literatury i historyi. Było więc pomiędzy nimi pewne zbliżenie. Ale więcej, niż stolica, sprzyjały temu Puławy, zwłaszcza zima z r. 1783 na 1784. W ciągu niej bowiem oboje księstwo wyjechali na czas dłuższy do Warszawy, czy też do drugiej rezydencyi w Sieniawie, pozostawiając dzieci pod opieką ochmistrzyni pani Petit. Długie jednak wieczory, w braku innych rozrywek, należało zapełnić, zająć czemś liczne grono dorastającej młodzieży. Otóż świeży wynalazek balonu, dokonany przez Montgolfiera i puszczenie go w powietrze W d. 26 sierpnia 1783 r. na Polu Marsowem w Paryżu, o czem szeroko rozpisywały się gazety, zrodził myśl w tem młodem gronie zrobienia podobnego doświadczenia w Puławach. Zawiązano więc towarzystwo balonowe, w którego skład weszły następujące osoby: piętnastoletnia ks. Marya Czartoryska, jako przewodnicząca; Marya Przebendowska, starościanka solecka, czasowo bawiąca w Puławach, dwie siostry Narbuttówny, z których Konstancya miała balon malowidłami ozdabiać, pani Petit, 14-o letni ks. Adam, jenerałowicz, ks. Franciszek Sapieha, towarzysz jego w naukach, 9-cio letni ks. Konstanty, sprawujący urząd woźnego, który często na tych posiedzeniach zasypiał, dalej pułkownik Stanisław Ciesielski, major Józef Orłowski, Piotr Borzęcki, sekretarz księcia, Ludwik d’Auvigny guwerner książąt, Wincenty Lessel, metr muzyki, Wawrzyniec Schmuk doktor nadworny, wreszcie Szymon L’huillier, uczony matematyk, sprowadzony przez ks. jenerała na nauczyciela do synów z Genewy. Był on znany w Europie z różnych prac naukowych, a szczególniej z rozprawy De cellulis opum, w której zajmował się uzasadnieniem matematyczno-prawidłowej budowy komórek w plastrze miodu. On też głównie czuwał nad budową planu i nadał mu formę dodekaedru, czyli bryły dwunasto-ściennej.
 Poeta w tych zajęciach nie brał czynnego udziału, ale bywał na posiedzeniach młodego grona. «do którego był przyjęty, jak niegdyś Orfeusz do żeglugi Argonautów,» i miał tym pracom poświęcić cały poemat. Ale służyć płci pięknej, być gotowym na każde jej skinienie, było także w obyczaju wieku i puławskiegu dworu. Nawet wyraźnie składane hołdy przez Kniaźnina księżniczce nie zadziwiłyby tu nikogo. Należały się jej bowiem, jako najstarszej córce rodu, którego początek od Gedymina się wywodził. Pod pozorami też galanteryi zawiązywał się ten nieuchwytny, sympatyczny węzeł pomiędzy dwoma sercami, które później nieubłagana rzeczywistość rozciąć miała w sposób tak dla obojga bolesny. Młodziutka księżniczka nie zdawała sobie bezwątpienia sprawy z budzącego się w jej sercu uczucia, ale to miało w niej grunt dostatecznie przygotowany, by się roznieciło płomieniem. Wszak od dziecka rozwijano w niej tkliwość, jako jeden z najpiękniejszych kobiecej duszy przymiotów; w dziejach, czego pełno śladów w Malwinie, wystawiano jej czasy rycerskie, jako wzór wszystkich cnót i doskonałości, jako epokę, która wydawała nietylko Arturów, Godfredów, Bayardów, lecz i poetów, opiewających czyny bohaterskie i piękność i stałość dam, które ich miłością darzyły. Co dziwnego, że Kniaźnin tak ujmującej postaci przedstawiał się jej wyobraźni, jako nowożytny trubadur, który jak teraz opiewał chwałę jej rodu, tak później miał opiewać wypadki, o których marzyła i do których tak żywo biło młode jej serce. Dodajmy wspólność ideałów, usposobienie sentymentalno-sielankowe i wyższe w obojgu nad pospolitość przymioty duszy i serca, a zrozumiemy, że księżniczka zapomnieć mogła o tej nieprzebytej zaporze, jaką oddzielało ją urodzenie od umiłowanego trubadura-poety!
 Ale czy poeta mógł jej złudzenia podzielać? Nie, on się chyba nie łudził. W każdym razie walczył z ogarniającem go uczuciem. Przynajmniej ślady tego widzimy w Odzie I, ks. II. Tylko o tej walce wyraża się oględnie, jakby się lękał, by go papier nie zdradził. A przecież mimowoli się zdradza!
Nie zna nikt mojej rany,
Którą łzami goję;
Na swe nawet tyrany
Oświadczyć się boję.
 Rozumie się tymi tyranami — to oczy księżniczki.
Otóż, wobec nich walka była niemożliwa, zwłaszcza że każdy dzień do rozkwitających jej wdzięków, nowy jakiś powab, nowy urok dodawał.
 Tymczasem puszczono balon, poczem księżniczka rozdawała nagrody wszystkim budownikom jego. Kniaźnin, otrzymawszy z jej rąk lirę i wieniec laurowy, takim się uniósł zapałem, że napisał ognistą odę, w której oczy księżniczki na niebie obok włosów Bereniki umieścił (ob. Gala wielka, t. II, 171, wyd. 1787 r.) Tak zeszła zima i wiosna 1784 r. Aż na raz pomiędzy odwiedzającymi Puławy zjawiła się osobistość, która w to życie, płynące roskoszną sielanką, miała straszny rozdźwięk wprowadzić. Osobistością tą był Ludwik ks. Wirtemberski, idący z panującego domu i związany pokrewieństwem z najpierwszemi w Europie koronowanemi głowami. Obecnie pozostawał w armii pruskiej i przybył do Puław z żądaniem ręki ks. Maryi Czartoryskiej. Widocznie z tem małżeństwem stary król, Fryderyk II, łączył daleko sięgające widoki. Przez ks. jenerała, jako głowę licznego stronnictwa, chciał zdobyć wpływ na sprawy kraju i wyzyskać go dla własnej polityki. Dla Czartoryskich związek ten przedstawiał wielkie korzyści. Rozdwojeni z Poniatowskim znajdowali w nim silny punkt oparcia i polityce króla mogli w przyszłości przeciwstawić przymierze pruskie, które odrazu jako następstwo tego małżeństwa nasunęło się ich myśli. Ale można sobie wyobrazić, jakie wrażenie na księżniczce wywarło to postanowienie rodziców. Już sama osobistość niemieckiego księcia, była dla niej wstrętną nad wszelki wyraz; coż dopiero, gdy jego wystąpienie w roli konkurenta raniło ją najboleśniej w osobistych uczuciach, stawało napoprzek skłonnościom serca, burzyło to ciche szczęście, któremu przybytek wzniosła w tajniach swej duszy! Ale energiczna pra-pra-wnuka Gedymina, postanowiła bronić do upadłego praw swego serca i za nic nie przyjmować na siebie roli ofiary politycznej rachuby. Oświadczyła więc rodzicom stanowczo, że ponieważ zrobiła postanowienie nigdy nie wyjść za mąż, przeto nie może oddać ręki niemieckiemu księciu.
 Opór córki, posłusznej dotąd na każde skinienie, nasunął im domysł, że serce jej było już kimś zajęte. W jej bowiem wieku i położeniu podobne postanowienie było nienaturalne i z jej usposobieniem niezgodne. Nalelało się więc dobadać prawdy. I oto według świadectwa Aëra, przyparta do muru księżniczka, a zanadto szlachetna i dumna, by się miała kłamstwem poniżać, wyznała matce do Kniaźnina swą miłość. I tu znowu musimy zrobić uwagę, że w innym domu, los śmiałka, któryby się odważył tak wysoko sięgać uczuciem i tak plątał wszystkie, najwyższej wagi zamysły, byłby nie do pozazdroszczenia, jak tego w dziejach mieliśmy tyle przykładów. Ale Czartoryscy zanadto byli rozumni i, mając pewność, że między Kniaźninem a córką nigdy do wyznania nie przyszło, zamiast wypędzeniem go z domu nadawać rozgłos sprawie, o której nikt nie wiedział, ani się jej domyślał, pozostawili go na stronie, a natomiast wywarli cały nacisk na córkę. Nie robiąc jej wyrzutów, że mogła o swem urodzeniu i stanowisku zapomnieć, ani poniżając w jej oczach Kniaźnina, odsłonili przed nią swe polityczne widoki, których urzeczywistnienie przez jej zamęście mogło przynieść szczęście krajowi. Dla jego więc dobra powinna, jak niegdyś Jadwiga, zrobić z własnych uczuć ofiarę. To znaczyło właśnie trafić w usposobienie księżniczki. Ale jakkolwiek była zdolną do najwyższych poświęceń, przecież serce ostrzegało ją instynktownie, że ta ofiara jej z siebie pójdzie na marne. Więc jeszcze jeden krok stanowczy postanowiła uczynić: odwołać się do uczuć szlachetnych ks. Ludwika i skłonić go, by od swego zamiaru odstąpił. Gdzie się ta rozprawa odbyła? nie wiemy; Aër twierdzi, że księżniczka bez wiedzy rodziców udała się do jego apartamentów. W każdym razie krok ten z jej strony jest faktem historycznym, którego echo odbiło się w późniejszym jej utworze — w Malwinie. Tylko ks. Ludwik dalekim był od tych uczuć rycerskich, jakie mu przypisywała. Na jej bowiem oświadczenie, «iż wprzód, nim ostatnie słowo wyrzecze, winna mu wyznać całą prawdę, iż nie czuje. do niego żadnego przywiązania i że jedynie odda mu rękę pod przymusem, spełniając wolę rodziców; on z najzimniejszą krwią jej odpowiedział, że mu to wszystko jedno, gdyż skoro żoną jego zostanie, przywyknie do niego i znajdzie szczęście w spełnianiu swych dbowiązków.» Wobec tego, nie pozostawało upokorzonej, jak zrobić z siebie ofiarę. Wkrótce też, mając lat 16 zaledwie, wyszła za niego, tę jedyną mając osłodę, że jej dano za towarzyszkę pannę Konstancyę Narbuttównę, która przez cały rok przy niej bawiła, naprzód w Berlinie, następnie w Belgarde, gdzie książę stał załogą, w końcu w Treptau, w Pomeranii, majątku jej małżonka. A Kniaźnin?... On niedość, że z nią wszystkie ułudy życia utracił, ale jeszcze musiał najstaranniej swój ból serdeczny ukrywać, układać oblicze odpowiednio do weselnego nastroju, nie mogąc nawet papierowi powierzać uczuć, które jego duszą targały. Natomiast trzeba było przyczyniać się do uświetnienia weselnego obchodu i od koła panieńskiego pisać wiersz, żegnający księżniczkę. W nim wszystko jest fałszem, począwszy od wyrażenia, że ją miłość z ich koła «wyprasza,» do czułej roli ks. Ludwika, który tu występuje pod imieniem Lindora. Jedyną prawdą w tej odzie, to przyśpiew (refrain), kończący każdą zwrotkę: «Już Amarylla nie nasza!» Poeta za każdem jego powtórzeniem, zapewne w samotności rzewnemi zalewał się łzami. Niedość na tem, musiał jeszcze pisać poemat aż w trzech pieśniach: Rozmaryn, na wieniec ślubny księżniczki. I tu także poeta wynosi pod niebiosa czułość i szlachetność Lindora, który zaledwie obaczył Amaryllę, «westchnął i zginął!» Rozumie się, iż tego poeta sam z siebie nie pisał, lecz spełniał wolę księżny-matki, która się nad nim w ten sposób znęcała, iż śmiał podnieść oczy na córkę. Jedyne prace, odpowiadające obecnemu stanowi jego duszy, były przekłady pieśni Ossyana, Dwie gałązki (Oda XXI, ks. IV), w której alegorycznie skreślił dzieje swej miłości, wreszcie Balon, poemat w 10 pieśniach, w którym ożywiał się wspomnieniami chwil szczęśliwie przeżytych.
 Do tych chwil zapewne nieraz i ks. Wirtemberska wracała, gdyż jak się łatwo domyśleć, nie znalazła szczęścia w przymusowem małżeństwie. Brutalność męża zatruwała jej pożycie i to, co później napisała w Malwinie, jest wiernym obrazem tego, przez co przechodziła w rzeczywistości. «Mąż... ustawicznymi popędliwymi wyrzutami, że go nie kocha, truł młode lata, dnie i godziny wszystkie.» Czy zazdrość jego ściągała się do Kniaźnina? Być może, choć w stosunku do księżny, było jeszcze coś innego. Nam się zdaje, że on padł również ofiarą polityki Fryderyka II. Kazano mu się z Czartoryską ożenić, bo z tego można było jakąś korzyść osiągnąć; małżeństwo to przeto, jak każde przymusowe, stało się dla niego jarzmem nieznośnem i stąd wynikały przeciw żonie objawy złego humoru.
 Była przecież chwila, gdy zdawało się, że stosunek ten na lepsze się odmieni. Wskutek nalegania bowiem ks. jenerała, ks. Ludwik uwolniwszy się ze służby pruskiej, przeniósł się około r. 1788 do Polski i tu otrzymał stopień jenerała dywizyi. Wtedy to dla młodego małżeństwa oboje księstwo wznieśli w Puławach, za parkiem dolnym nad łachą prześliczny pałacyk, przypominający Łazienki królewskie. Były to tak zwane Marynki, zbudowane przez Aignera. Z przybyciem też młodej pary, jeszcze bardziej ożywiły się bale, festyny i przedstawienia sztuk Kniaźnina w teatrze miejscowym: Matki Spartanki, Temistoklesa, Cyganów. Nadto w urządzonym pod Gołębiem obozie, odbywały się rewie pod komendą ks. Ludwika, na które zjeżdżały całe Puławy; po ich ukończeniu zaś obie księżne przy zaimprowizowanych stołach ugaszczały oficerów i żołnierzy. Ogólne zadowolenie powiększało i to, że w d. 29 marca 1790 r. zawarto z Prusami traktat odporno-zaczepny; tym sposobem ks. jenerał stawał się panem położenia i mógł święcić nad królem swoje tryumfy. Tymczasem złudzenia trwały krótko, i wypadki, następujące szybko po sobie, gotowały mu straszną porażkę. Pierwszą jej zapowiedzią było przejęcie listów ks. Ludwika, z których okazało się, iż ten zawiódł położone w nim zaufanie i na linii bojowej działał według wskazówek, przesłanych mu z Berlina. Wkrótce rozwiały się i nadzieje pokładane w przymierzu. Jedyną korzyść, jaką osiągnięto z rozbicia, była możność otrzymania rozwodu. Po jego uzyskaniu księżna do rodziców wróciła. Ale do jej duszy nigdy już nie wróciło uczucie szczęścia, którego w zaraniu życia zakosztowała na chwilę. Naprzód majątek jej był zachwiany, następnie mąż, po otrzymaniu rozwodu, odebrał jej syna; wreszcie, gdy, po zniszczeniu Puław, osiadła z matką w Sieniawie, otrzymała wiadomość, iż Kniaźnin zapadł na pomieszanie umysłu. Był to cios nie mniej dla niej bolesny. Czy mogła sobie wyrzucać, iż do tego przyczyniła się sama? Bynajmniej! i biografowie poety, poczynając od Fr. Ksaw. Dmochowskiego, popełniają błąd niezgodny z rzeczywistością. Zapominają, że od ślubu księżny upłynęło lat 10 i że w ciągu tego czasu Kniaźnin niejedno dzieło utworzył, choćby «Matkę Spartankę» i «Temistoklesa.» Zamęście jej było dla niego ciosem strasznym, ale na nie zapatrywał się tak samo, jak ona. Osobiste szczęście złożył na ofiarę wyższej idei. Dusza jego nie mogła przenieść dopiero ostatniego wstrząśnienia i stała się rozbitą harfą, w której się wszystkie struny naraz porwały. Zresztą utrapionemu jego życiu położył koniec r. 1807.
 Puławy od r. 1797 zaczęły przybierać nową i, co dziwniejsza, świetniejszą postać, niż ją miały w latach ubiegłych. Przybyło im wiele nowych budynków, z których Dom gotycki i Świątynia Sybilli, wzniesione przez Aignera, stanowiły celniejszą ich ozdobę. Również napływ gości o wiele się tu powiększył. Dla ks. A. Czartoryskiego, który dawny tytuł jenerała ziem podolskich na godność feldmarszałka wojsk austryackich zamienił, obecnie Wiedeń stał się punktem ciążenia, a ta okoliczność wpłynęła wielce na rozszerzenie jego stosunków. Obok rodów spokrewnionych, lub z Czartoryskimi dawną przyjaźnią związanych, przesuwało się tu jak w kalejdoskopie mnóstwo cudzoziemskich postaci.
 Najznamienniejszym wszakże, bo stałym rysem ówczesnych Puław, to zogniskowanie w nich ludzi, nauce lub poezyi oddanych. Jan Paweł Woronicz, Grzegorz Piramowicz, Fr. Zabłocki, Kajetan Koźmian, Ernest Groddek, Jan Kruszyński, Ignacy Tański, jenerał Ludwik Kropiński, wreszcie Julian Ursyn Niemcewicz, z Ameryki przybyły — oto zastęp mężów literaturze oddanych, nie mówiąc o znakomitościach obcych, jak np. pani Krüdener, wsławionej romansem Walerya — którzy tu pomiędzy r. 1797 a 1808 bawili.
 Księżna Wirtemberska zwykle zimę przepędzała w Wiedniu, na lato zaś zjeżdżała do Puław, gdzie obok pomagania matce w gromadzeniu pamiątek, zajmowała się ludem i przewodniczeniem w zabawach dorastającej w domu jej rodziców młodzieży. Codzienne wszakże obcowanie z tylu znakomitymi mężami, jakich wymieniliśmy powyżej, sprawiło, że umysł jej od natury uposażony hojnie, pomimo zabaw i towarzyskich rozrywek, nie rozpraszał się jak u tylu innych kobiet na fraszki, ale zasilany czytaniem, zdobywał coraz szersze i poważniejsze na życie poglądy. Wreszcie od r. 1809 na zimę osiadała w Warszawie. Pomimo też czterdziestu kilku lat przeżytych, obdarzona bujną wyobraźnią i żywe m uczuciem, zabrała się do napisania powieści, która pod pewnym względem ma epokowe w naszej literaturze znaczenie.
 Utworem tym jest Malwina, czyli domyślność serca, wydana bezimiennie w r. 1816, w dwóch tomikach w Warszawie i do r. 1829 mająca 4 wydania. Pisząc ją, chciała księżna sfrancuziałemu społeczeństwu przypomnieć, «że niema tego rodzaju pisma, do którego język polski nie byłby zdolnym,» — innemi słowy: że w nim można wyrażać jak najtkliwsze uczucia.
 Nowością w tej powieści było kunsztowne, acz nie bez naciągań, zawiązanie intrygi, opartej na bliźnięcem podobieństwie dwóch braci, jedno imię noszących, ale umotywowanej dobrze i stąd utrzymującej uwagę czytelnika w napięciu do końca niemal utworu. Takiego węzła nie umiał zadzierzgnąć ani Krasicki w Doświadczyńskim, ani Krajewski w swej Podolance, Pani Podczaszynie i w Leszku Białym, wzorowanym na Telemaku a tem mniej Jezierski w Rzepisze, oraz Goworku. To też pomimo nieprawdopodobnych nieraz zawikłań, powieść ta dziś jeszcze może być czytana z zajęciem, tchnie bowiem w szczegółach prawdą, braną wprost z rzeczywistości. Taki opis Krzewina, to najwierniejszy obraz Puław z ich pałacem, festynami, parkiem, łachą wiślaną i całem otoczeniem sielankowem. Co ważniejsza, że autorka umie odczuwać piękność natury i malować ją z wdziękiem i prawdą. Do tego nie był zdolny u nas żaden jeszcze z pisarzów. Również wiernie kreśli obraz ówczesnego społeczeństwa w stolicy. Wprawdzie, podobnie jak Krasicki, zamiast wykończonych wizerunków, daje tylko sylwetki, ale umie w nie włożyć zawsze charakter. Jakże wybornie np. naszkicowała taką wielko-światową jak Doryda kokietkę, albo majora Lisowskiego, pełnego bufoneryi zjadacza serc niewieścich i zawołanego walsera; albo jak zresztą subtelnie umie uwydatnić różnice pomiędzy tak bliźnięco-podobnymi do siebie braćmi jak Melsztyńscy, a którzy przecież zasadniczo różnią się charakterami umotywowanymi różnicą warunków, w jakich upływało ich życie. Wyborna także trzpiotowata Wanda, siostra Malwiny, a już ona sama, występując na plan pierwszy w powieści, traktowana jest najszerzej nietylko co do charakteryzujących ją rysów zewnętrznie, lecz i pod względem różnych stanów duchowych. Ale prawdziwą galeryę typów roztacza autorka przed nami, wprowadzając nas z kwestującą Malwiną do różnych domów warszawskich. Jakiż to pyszny typ owego pana, który anonsującemu ją kamerdynerowi, «że przyszła tam jedna po kweście,» odpowiada gniewnie: «Daj mi pokój! Już mi ci ubodzy kością w gardle stanęli!» A kiedy nareszcie dowiaduje się, że kwestarka ładna, wychodzi z gabinetu i z największą galanteryą daje 50 dukatów. Albo i owa piękna pani, przymierzająca strój balowy, która prosi Malwiny, jako dobrej znajomej «by za nią dała dukata, gdyż sama nic przy sobie nie ma obecnie.» Rozumie się, z tym dukatem Malwina nie zobaczyła się nigdy. Natomiast, chciałoby się wycałować ową dziewczynkę na pensyi, która oddaje swą lalkę «dla biednych dzieci, co mamów nie mają,» a przed samą ochmistrzynią pokłonić. To też ta pani nasuwa Malwinie myśl, «że bezpiecznie zaniechaćby. można sprowadzania z zagranicy cudzoziemek, by Polki wychowywać, gdyż we własnym kraju znaleźć można niejedną osobę podobną tej zacnej ochmistrzyni.» Jest to arcy zręczne scharakteryzowanie ofiarności klas średnich z ofiarnością wielkopańską.
 Autorka nie ogranicza się na tych realistycznych wizerunkach, lecz z większą jeszcze lubością kreśli obrazy scen miłosnych przy blasku księżyca, rycerskich turniejów, fet z siurpryzami, które były dla niej chlebem powszednim w Puławach, a wszystko to zabarwia sielankowo-sentymentalnym kolorytem, który był całemu społeczeństwu właściwy. Nieodrodna zresztą córka swej matki, ukochawszy lud i zajmując się jego losem, nie zapominała i w «Malwinie» o jego przedstawicielach i wprowadziła do niej starą Somorkową z Krzewina wraz z wnuczką Julisią, młynarkę z Zienkowa i starego Dżęgę, cygana. Szczególniej dwoje ostatnich odgrywają ważną rolę w losach braci Melsztyńskich. Ale ten Dżęga jeszcze coś więcej nasuwa, bo «Cyganów» Kniaźnina! Czyżby zapożyczenie z nich tego imienia było tylko prostym przypadkiem lub brakiem wynalazczości? Nie, w tem się coś innego ukrywa. Było to potrzebą serca kochającego, które w inny sposób nie mogło złożyć hołdu zmarłemu. Ona tym szczegółem chciała pamięć Kniaźnina nazawsze z swym utworem połączyć, boć każdy, czytając «Malwinę,» musiał sobie uprzytomnić Dżęgę z «Cyganów.» I jeszcze jedna uwaga! Czy to także przypadek, że, zerwawszy nienawistny sobie związek, nikomu nie oddaje swej ręki? Przecież była jeszcze młoda, piękna i za łez tyle wylanych w pożyciu z narzuconym jej mężem, miała prawo do szczęścia. Tymczasem, oświadcza się o jej rękę ks. Eustachy Sanguszko, ona mu jej z podziwem wszystkich odmawia. Ten sam los wielu innych spotyka. Czyżby jej żal było stracić nabytego nazwiska? Ależ ono ciężkiem na niej zaważyło brzemieniem. A więc to z jej strony jest poślubienie się pamięci zmarłego, którego jedynie w swojem życiu kochała, spełnienie postanowienia, którego nie mogła wykonać, gdy jeszcze nie rozporządzała swym losem. Rycersko-sentymentalne usposobienie księżny aż nadto upoważnia do tego przypuszczenia i zarazem stawia ją w oczach naszych w niezwykle idealnym uroku. Jeżeli też «Malwina» jako obraz towarzyskiego życia w Warszawie pomiędzy r. 1809—1815 ma dla nas historyczne znaczenie, to niemniej budzi zajęcia, jako wierne odbicie duszy autorki, która w niej śmiało w obronie praw niewieściego serca pióro, swoje skruszyła. Wszak je Malwina Ludomirowi oddaje, nie pytając ani o jego pochodzenie ani o nazwisko, co nawet powszechny na autorkę ściągnęło zarzut. Ale dla Malwiny dość, że Ludomir dowiódł swej szlachetności czynem, wynosząc z narażeniem życia własnego z palącej się chaty dziecko wieśniacze, więc za ten czyn miała go prawo pokochać. Ten Ludomir też stanowi wyborny pendant do Kniaźnina. W nim autorka również uznawała wysoce szlachetną naturę poety i pozostała wierną jego pamięci.
 O wrażeniu, jakie na współczesnych wywarła «Malwina», świadczy Przedewszystkiem jej rozbiór przez męża takiej naukowej, jak Jan Śniadecki, powagi, który choć nie cierpiał romansów, jako fikcyi psujących obyczaje, a przecież utwór ten doczytania własnej synowicy Zofii, późniejszej Balińskiej, zalecił. Nie ukrywa on wcale słabych stron tej powieści, owszem wytyka w niej błędy zarówno w kompozycyi, jak i języku; ale obok tego podnosi jej zalety, ze względu, że jest całkiem narodową, że mówi o familiach, miejscach, zdarzeniach, towarzystwach wyższego rzędu i o obyczajach polskich (Dziennik wileński, luty 1816. List stryja do synowicy). Również wysokie jej znaczenie podniesiono w Pamiętniku, wydawanym przez Feliksa Bentkowskiego, co przy słabo rozwiniętej naówczas krytyce, znaczyło już wiele.
 Po wydaniu «Malwiny», ks. Wirtemberska napisała jeszcze 4 powieści ludowe: «Rozynę, czyli jarmark Ś-tej Małgorzaty w Jeziorowie», «Kula, czyli chłopa sumiennego», «Wiejską wieczerzę, czyli traf przez Grzegorza Hoinę dzieciom opowiedziany» i nakoniec «Ucieczkę Kasi» — wszystkie na zdarzeniach rzeczywistych osnute i tchnące zdrową moralnością. Po ich napisaniu jednak w r. 1818 nazawsze zamilkła. Zresztą po zgonie ojca w r. 1829 stale przebywała przy matce w Sieniawie, dopiero po jej śmierci w r. 1835 lato spędzała w dobrach swych Wysocku, na zimę zaś wyjeżdżała do Wiednia lub Neapolu. W Wysocku założyła szpital dla chorych, dawała nadto wychowanie córkom szlacheckim i zawsze opiekowała się ludem.
 Pod koniec dopiero życia dobroczynność jej przybrała kosmopolityczny charakter. Bawiąc w Genewie, za namową Jezuitów szwajcarskich, oddała do Loretu bransolety, zdobne w solitery, wartujące 100,000 złp., które niegdyś otrzymała w darze od Fryderyka II, oraz kitę dyamentową do kołpaka i szlify, sadzone kamieniami od munduru ojca, które także kilkakroć sto tysięcy złp. kosztowały.
 Zmarła w Paryżu 21 października 1854 r., bawiąc przy bracie ks. Adamie, do którego z Wiednia w r. 1848 przybyła.

Podług portretu ze zbiorów A. Kraushara.
Album p0117b - Maria Witemberska.jpg
Roman Plenkiewicz.