Karwacki de Karwacz Jan (1580-1615) na kartach Rom. Baudouin de Courtenay’a
Porażające historyczne tło epoki w kontekście kaźni płk Jana de Karwacz-Karwackiego i jego towarzyszy we Lwowie (w 1615 / lub 1614 roku)
w ujęciu Rom. Baudouin de Courtenay’a
KARTKI Z DZIEJÓW ANARCHIZMU i SKOZACZENIA NASZEGO W XVII WIEKU
Rom. Baudouin de Courtenay
KRAJ 1903 XXII, NoNo 50 - 52, Dodatek : ŻYCIE I SZTUKA
--------------------------------------
(cz. 1; Kraj 1903; No 50; Dodatek Życie i Sztuka)
I (rozdział)
Długie tygodnie mijały za tygodniami, a wielki poseł króla polskiego, frasobliwie pilnowany przez „prystwawów”, nie mógł był się dostać do pałacu.
Nowe wspaniałe „pałaty” rozkazał wznieść sobie pierwszy car-elekt - Borys Fiedorowicz, na poświęconym gruncie moskiewskiego Kremlu. Jaskrawe reminiscencje bizantyjskie mieszały się na ścianach i nizkich sklepieniach z zabłąkanym zdaleka ornamentem romańskim i ze świeżymi motywami renesansu. Tak samo też stare reminiscencje orientalne obok nowych zamysłów czuć było w nowo-ułożonej modlitwie rozbrzmiewającej na rozkaz monarchy w cerkwiach moskiewskich i dworskich soborach: „Niech on, jedyny car chrześcjański, sławiony będzie od morza do morza i od rzek --- aż do krańców świata. Niech wielcy monarchowie poddani mu będą, jako posłuszni niewolnicy; niech wszystkie państwa drżą przed mieczem jego !”
Nie wiedział zapewne o tej modlitwie wielki poseł LEW SAPIEHA, kiedy, niezrażony widocznie długim oczekiwaniem, wystąpił w wreszcie na audiencji ze swemi propozycjami.
(propozycja unii POLSKI I MOSKWY w 1601 roku; akar)
Proponował on uroczyście sojusz najściślejszy dwóch państw sąsiednich; unję miłości i niewzruszonej przyjażni; wspólność przyjaciół i wrogów; wspólność floty morskiej i monety; wreszcie jako symbol i sankcję zgodnej tej dwoistości, zaprojektował też podwójna koronację monarchów ---- w Moskwie i w Warszawie. Rozpoczynający się właśnie wtedy wiek nowy miał ujrzeć dwie świeże złote korony.....
Nie potrzebujemy chyba mówić, że olbrzymie te plany, powstałe w umysłach polityków, zapatrzonych w ideał unji polsko-litewskiej, bądąc produkowane w owym czasie, t.j. w roku 1601, na dworze podejrzliwego, drobiazgowego i małodusznego, pomimo całej inteligencji, cara, charakteryzują Sapiehę w danym wypadku raczej jako polityka-teoretyka, aniżeli jako liczącego się z aktualnością dyplomatę. Bardziej szczegółowa znajomość stanu rzeczy w państwie sąsiednim byłaby go z góry uprzedziła, że mniej więcej dumna, a nieszczera odmowa mogła być jedyną odpowiedzią na wielkie te zamysły. Zresztą idea unji polsko-moskiewskiej nie była wtedy nową. Kiełkowała ona na wschodnich kresach Rzeczpospolitej za panowania dwóch ostatnich poprzedników Borysa, chociaż żaden z nich nie nadawał się też wcale do jej urzeczywistnienia.
(koniec Rurykowiczów; akar)
Ostatnie pokolenia „zbieraczy ziemi” - moskiewskich Rurykowiczów - schodziły z pola historii w dziwny jakiś sposób. Koniec to był niby przypadkowy, a jednak przyszła już była widocznie ich godzina,
Górnolotny teoretyk, wyprzedzający Piotra w wielu konstrukcjach politycznych, IWAN GROŹNY jest zdumiewająco nieudolnym w sferze rzeczywistości. Nie czując tego, przypisuje niepowodzenia przedwczesnych swych planów winie wyłącznej ich wykonawców. Toteż prześladuje swe otoczenie nienawiścią wzgardy, sam wije się z bólu, aż topi ostatecznie genialne swe błyski w potrójnym szale ---- krwi, erotyzmu i religijności.
Jeżeli rzeczywistość żywiołową przemocą swoją zabijała Groźnego, to syn jego i następca--- Fiodor Iwanowicz, zdawał się jej wprost nie widzieć i nie odczuwać wcale. Cichego serca, a „bolesnej głowy” jak litościwie mówią o nim współcześni, wpatruje sie tlko w rzeczy pozaświatowe, wczytuje się w księgi święte, prowadzi w głębi Kremla żywot mnicha-ascety.
Sprawy państwa prowadzi szwagier, Borys Godunow, idealny „ czynownik”-karierowicz liczący się dobrze z wymaganiami czasu, z potrzebami racjonalnej administracji, przedewszystkim zaś dbający o zachowanie wszelkiego rodzaju decorum.
Trzeci wreszcie z ostatnich dynastów moskiewskiego domu, mały Dymitr Iwanowicz, najfatalniejsze z dzieci historycznych, cierpiał niewątpliwie na typowe ataki epileptyczne.
Otóż jego to. a raczej imienia jego przeznaczeniem było nadawać przez czas pewien pozory realne śmiałym planom naszych szczerych i nieszczerych unjonistów.
Sam pusty dźwięk tylko: „kniaź Dymitr Iwanowicz” wystarczył, aby znieść z ich drogi taką kolosalną przeszkodę, jak całą nową dynastię na tronie moskiewiskim: cara Borysa Godunowa i współrządzacego syna jego , Fiodora.
Zanim przystąpimy do bardziej szczegółowego zestawienia elementów, któremi w owem czasie posługiwało się mamiące fatum dziejowe ---- elementów, nie tylko uniemożebniajacych samą unję, ale przygotowujących fatalne katastrofy w samej Rzeczpospolitej naszej, postaramy się naszkicować w kilku słowach stan psychiczny obu sąsiadujących społeczeństw.
II (rozdział)
(stan psychiczny obu sąsiadujących społeczeństw, polskiego i moskiewskiego ; akar)
Dwadzieścia i kilka lat dzieli chwile wygaśnięcia domu Jagiellońskiego od wygaśnięcia domu Ruryka.
W Rzeczpospolitej, wobec trudnych zadań bezkrólewia, znalazł się naród, nie tylko sejmujący i przyzwyczajony radzić o sobie przy swoich przyrodzonych panach, ale zarazem naród w owe właśnie czasy wyjątkowo zaufany w sobie i nazbyt chętnie nawet idący na spotkanie nowym losom.
Od przełomowej tej chwili przecież poczyna szlachta nasza coraz abstrakcyjniej traktować klasyczne swe ideały państwowe, rzucając się natomiast z bezgranicznym temperamentem w odmęt inicjatywy indywidualnej, częstokroć zresztą jej pozorów tylko. Wkrótce temperament ten pchnie ją fatalnie na spotkanie iniercji i bezradności moskiewskiej I --- przyczyni się aż nadto skutecznie do wyleczenia z tych grzechów wschodnich sąsiadów.
Dopóki jednak do kuracji owej nie przyszło, Ruś moskiewska przeżyła fazy rozmaite. Śmierć bezpotomnego Fiodora Iwanowicza kładła niespodzianie tamę jedynej zrozumiałej i legalnej potędze, rządzącej w państwie, t.j. żelaznej tradycji, uosobionej w dynastii i w carze. Śmierć ta bez spadkobiercy usuwała z przed zdziwionych oczu jego poddanych jedyną wolę i prawo, królujące w górze. Zmasakrowane za Groźnego fizycznie i moralnie bojarstwo nie ośmielało się i teraz podnosić głowy, jako stan odrębny. Poza tem były tylko olbrzymie tłumy, zaledwie poczynające się różniczkować politycznie --- i to na rozkaz z góry, za panowania strasznego Iwana.
Lęk, niepewność jutra, poczucie niemocy i nieokreślności --- oto są symptomy psychiczne obywateli państwa moskiewskiego, na pograniczu dwóch wieków, czyniące ich materiałem dziwnie biernym i wrażliwym na obce eksperymenty polityczne.
Symptomy te rychło zapewne ustąpiłyby miejsca normalniejszemu nastrojowi, gdyby zręczny zdobywca opróżnionego tronu, Borys Godunow --- był istotnie człowiekiem szerokiego lotu, gdyby nie ciążyło na nim podejrzenie zbrodni, i gdyby przerażające klęski elementarne nie rzuciły były tragicznego cienia na same początki jego panowania. Klęski te były wprost bezprzykładne. Podobnego głodu, moru i demoralizacji, równie często zawieranych kontraktów dobrowolnego niewolnictwa, równie często nawet powtarzających się wypadków kanibalizmu --- stuletni starcy nie pamiętali. Głodne, a rozjuszone gromady chłopów, puszczonych przez znędzniałych panów na cztery wiatry, przewalały się też, jak wichry, po lasach i stepach, gotowa służyć każdemu za grosz lub kawałek chleba. Wkrótce nastanie ich zniwo. Doświadczony administrator, car Borys, pomimo najgorliwszych starań, nie mógł nakarmić i obdzielić swych zrozpaczonych poddanych. Wobec prymitywności ówczesnego gospodarstwa społecznego, bardzo nawet energiczna filantropja urzędowa bankrutowała doszczętnie.
III (rozdział)
Bezradny, pomimo długoletniego doświadczenia, Borys coraz uporczywiej począł patrzeć w gwiazdy wraz z nowym astrologiem, sprowadzonym z Inflant. Bo i samo niebo nie takie było teraz, jak zwykle. Któregoś dnia zaświeciły na niem nagle aż trzy jasne słońca, w nocy zaś --- dwa księżyce, nie mówiąc juz o dziwnych gwiazdach, rozczepianych na szafirze niebios, jak ogniste snopy, i o meteorach, gnanych po czarnych przestworach tak potężnemi wichrami, że waliły się od nich kute krzyże cerkwi, spadały na ziemię żelazne dachy wieżyc,
Strwożony naród bił czołem o kamienne posadzki świątyń, nocą zaś dopatrywał się w ich zamkniętych murach świateł tajemniczych i wsłuchiwał się w wychodzące z nich tajemnicze słowa, mówiąc o wielkim grzechu Borysa, o zagadkowej śmierci małego Rurykowicza i o niebiosach karzących niewinny naród za nieprawości monarchy.
Tymczasem i na Litwie patrzył ktoś pilnie w niebo, szukając swej gwiazdy. Był to młodzieniec, zwany coraz głośniej i częściej --- Dymitrem Iwanowiczem.
IV (rozdział)
(pomoc zbozowa dla Moskwy)
Ładowne wozy z tanim litewskim zbożem, ciągnące od Zachodu ku Moskwie, radośnie witane były tak w stolicy, jak i na prowincji. Bo chociaż osłabł już był wreszcie głód i mór mu towarzyszący, to jednak drożyzna, zjawisko rzadkie w granicach państwa moskiewskiego, trzymała się dalej uporczywie.
Pieczołowity Borys otwierał na oścież bramy miasta przed zapasami zdrowego i jądrnego ziarna; a chociaż wiadomo było powszechnie, ze „diabeł natchnął go chęcią wiedzenia o wszystkim, co się w państwie moskiewskim dzieje” to jednak rysi wzrok jego nie dostrzegł za grubym płotnem worów nowej odmiany kąkolu: zapalnych proklamacyj niespodzianego zmartwychstańca. Przywożono je z żytem i pszenicą, rozsyłano wszędy i na wszelkie sposoby; lud niepiśmienny dawał je piśmiennym czerńcom i podjaczym; czytano je chciwie i pokryjomu, oglądając się na carskie złociste „pałaty”, I oto nikomu nieznany młodzieniec olbrzymiał dziwnie w oczach ludu, podczas gdy nowy car obrany kurczył się z dniem każdym w oczach poddanych, aż wydał się im wreszcie skończonym parweniuszem, co gorsza --- niedoszłym przypadkowo tylko --- mordercą.
Cień Rurykiewicza niósł z sobą w darze stropionemu ludowi upragnioną tradycję, wprowadził bezradnych na utarte drogi. Intryga bojarska coraz smielej też chwytała pojedyncze nici knowań w swoje ręce. Mimowlni mnisi-maganci, wygnani do zimnych monasterów północnych, wytężali zdaleka oczy. Mimowlni celibatariusze - Szujscy, najbliźsi dawnych dynastów, zacierali po cichu ręce w głębi stolicy, przymierzając w myśli czapkę Monomacha.
Gotowano się w ciszy i skupieniu na przyjęcie gości od Zachodu, od Litwy, od Siewierza.
Poczynał się olbrzymi ów ferment czynników --- na olbrzymim przestworze, który miłą pociągnąć za sobą nieobliczalnej wagi następstwa. Wprawdzie nauka historyczna interesowanych narodów zbadała już i zważyła pilnie niektóre z następstw. Zdaje mi się jednak, że nieproporcjonalnie mały nacisk kładła ona dotychczas na jedno ogromne następstwo, mianowicie: ma wykoszlawienie psychologji zbiorowej polsko-litewskiego społeczeństwa, na przerażające obniżenie wartości duszy narodu --- pod wpływem współdziałających ze szlachtą naszą na wschodzie elementów. Szlachta polsko-litewska nietylko uprawiała w ciągu lat kilkunastu proceder niemoralny, ale i nasiąkała nieustannie, codziennie, ideałami, praktykami i przykładami „ obywateli dzikich poł „ --- kozaków. Kiedy bezpańska Moskwa znalazła sobie w końcu młodego pana, ojczyzna powracających ze Wschodu „nadludzi” poznała dopiero z przerażeniem, co się z nimi stało, czego się ma od nich spodziewać, jak się im okupywać. I okupywała się też - najprzód im, a potem ich dzieciom ducha nieustannie, zdzierając z siebie wszystko. A prywata żyła już i rosła, przez wieki niepokonana.
Ponieważ w szkicu niniejszym zajmuje nas ruch elementów społecznych i pewnych ich przedstawicieli podczas burzy wschodniej, musimy więc rozpatrzeć choć trochę szczegółowiej główne ze stykających się ze sobą czynników, zwłaszcza element polsko-litewski.
(polacy na Kremlu; akar)
Polacy i litwini, to rozróżniani przez współczesnych rosjan, a więc i przez ówczesne ich źódła historyczne, znaleźli się jak wiadomo, w znacznej juz liczbie w wojsku, jakoteż i na dworze pierwszego Samozwańca, prowadzonego z ich pomocą do Moskwy. Wyjątkowy ten bądź co bądź człowiek umiał przedziwnie jednać i przywiązać do siebie ludzi, zdawało się więc naszym argonautom, ze pod jego opieką rozgospodarują się w ogromnej krainie, jak w nowoodkrytym świecie. Niestety, rewolucja i rzeź kremlińska, przymusowe prawosławie, srogie więzienie i oddalone wygnanie były tragicznym zakończeniem złudnych nadziei tych dwóchtysiąców szlachty, Groźny epilog nie odstraszył jednak nowych zastępów, ambitnych, głodnych lub po prostu szukających przygód ---- quasi-sławy rycerzy. Jedni z nich wiodą na tron, zasmakowawszy w wyprawach, drugiego impostora, jak sami mówią ---- „grubego chłopa” tuszyńskiego; inni chcąc się utrzymać na nowozdobytych stanowiskach, wchodzą w styl az do tego stopnia, że występują w roli dobrowolnych obrońców Rusi moskiewskiej i prawosławia przeciw Zygmuntowi III --- np. znakomity rycerz Jan Sapieha. Nie przeszkadza to im wszystkim rozpuszczać po Moskowji potęzne zagony, „ zagony które zboża oraczom nie niosą” jak się wyrażał w swojej „Jezdzie do Moskwy” Kochanowski.
Nie mówmy już o tem, że kondotjerski ten „ Drang nach Osten” żywiołu szlachecko-wojennego, bez przerwy w ciągu lat wielu, pozbawiał króla i hetmanów sił zbrojnych i ludzi żołnierskich, potrzebnych im najprzód w kampanji inflanckiej, potem zaś wyprawie smoleńskiej i wreszcie moskiewskiej prowadzonej pod auspicjami całego państwa. A jednak pod Żółkiewskim i Chodkiewiczem, owa „niezbędna chętka sławy”, którą się tak lubią przechwalać rycerze ci w listach swych i pamiętnikach, miałaby chyba mniejsze pole do popisu, niż pod „grubym chłopem”, pod starostą uświackim, a nawet i pod krwawym p. Lisowskim.
--------------------------------------
(cz. 2; Kraj 1903; No 51; Dodatek Życie i Sztuka)
(żywioł polsko-litewski w ekspedycjach moskiewskich; akar)
Znaczenie fatalnych wpływów społecznych i kulturalnych, o których w poprzednim artykule była mowa , i podczas trwania omawianego okresu dziejowego, i po ukończeniu jego, musiało być tym znaczniejsze, że prąd rozlewał się szeroko od samego początku okresu tego, wzmagając się nadzwyczaj szybko, jak powódź prawdziwa, ogarniając rozmaite ziemie, rozmaite klasy społeczne, przeróżne typy pojedyncze. Zrywając się z gniazd swoich, ci nawet, co w obozach rokoszowych i konfederackich niezłą mieli szkołę, byli jeszcze --- naiwni stosunkowo; na wschodzie dopiero, wśród powszechnego rozpętania w krzyżowym ogniu szalonych pokus i niebezpieczeństw, w nieustannym obcowaniu ze straszną hospodarzanką-śmiercią i jej szalonymi knechtami, zapmiętywali się do reszty i uczyli się czcić własna tylko wolę, żyć i używać choćby z chwili na chwilę.
Wśród dygnitarzy dworu w Tuszynie, a więc u drugiego Samozwańca, spotykamy najświetniejsze nazwiska polskie i litewskie, kolegujące w nowym świecie bez skrupułu z awansowanymi na wielkie stanowiska ciurami i pachołkami.
W drużynach wojennych i załogach miejskich, obok luminarzy najoświeceńszych zakonów, np. jezuitów, widzimy czerwonych kapelanów Lisowskiego. Obok cywilizowanych komisantów pierwszych firm handlowych Lwowa i Krakowa, widzimy zdziczałych szlachetków, ciagnacych z sobą na handel złupione konia, siodła, oręże, sypiących perłami i kamieniami, zdartemi z obrazów i szyj kobiet, rozweselających nasze i kozackie koczowiska. Słowem, różnolitość żywiołów wprost zdumiewająca, a tem charakterystyczniejsza, że naiwne przejęcia się sprawą można było przypuszczać jedynie wśród partyzantów pierwszego Samozwańca. Zresztą, jak wiadomo, nie robiono sobie i z nim wielkich ceremonij, drugiego zaś oszusta, lżono od początku w razie oporu prosto w oczy; zdzierano też zeń sobole, grożono palem etc.
Zapewne główny kontygent tego zbrojnego ruchu, rozwijającego się w okresie późniejszym nietylko niezależnie od Polski oficjalnej, lecz wprost na jej faktyczną, podczas samych tych kompanij, szkodę, stanowili epigonowie awantur domowych, stanowili ci, „ u których humory rokoszowe” utrzymywały się jeszcze, albo bywalcy z konfederacji wojskowej po wojnie inflanckiej, lub też pojedyńczy warcholi, w rodzaju Ludwika Poniatowskiego, ściganego uniwersałami hetmańskimi.
Obok tych jednak naturalnych kategoryj uczestników w wojennej emigracji na wschód, widzimy liczny bardzo żywioł przypadkowy, niewyraźny sam przez się, a jednak w warunkach normalnych, w domu --- także normalny, obowiązkowy, pożądany nawet. Niestety, porwany burzą, oddaje się biernie wszystkim jego podmuchom, złamany lub chory powraca do domu i niesie zarazę dokoła siebie. Moralność ludzka i obywatelska zgubiły się gdzieś bez reszty, została jedna tylko żołnierska. Tę cnotę dziwnego autoramentu posiadają oni prawie wszyscy. Więc też rzucają się z impetem na stokroć silniejszego nieprzyjaciela; skaczą przez płomienie murów gorejących, nagą piersią i nagą szablą biorą zamki i miasta --- ale nie tylko czekają aż ich wódz grzecznie poprosi: „czyja wola, ten za mną” lecz i nieproszeni gotowi są rzucić się na tego wodza, jeżeli im będzie w czem zawadzał.
Weźmy dla przykładu dwóch ludzi z tych czasów, lepszych zapewne i inteligentniejszych od większości towarzyszy, mianowicie znanych pamiętnikarzy: Marchockiego i Maskiewicza. Jak przypadkowo składają się ich losy na terytorjum moskiewskim! Nie u tego --- to u innego znajdzie się służba i jakoś to będzie. Maskiewicz, młody szlachcic, po typowej, czułej i patrjarchalnej scenie pożegnania progów rodzicielskich, wyrusza w świat z błogosławieństwem macierzyńskim, szukać powodzenia przy boku pierwszego Samozwańca. Niestety zbyt prędko skończyło się własne powodzenie „carewicza”, a tymczasem Rzeczpospolita widziała się już mimowoli wciągniętą w wojnę --- i zapóźniony partyzant Dymitra trafia natomiast do zaciągu koronnego. Dobrze się w nim sprawia, odbywa całą kampaniję moskiewską, odsiaduje znaczną część arcytrudnego „siedzenia” w Moskwie --- i oto w najkrytyczniejszej chwili, zdemoralizowany, jak i inni, ogólnym charakterem tej wyprawy, wszystkimi przykładami i echami powodzeń partyzantów, obładowanych łupami, odstępuje wraz z całem zacnem „towarzystwem” wodza i sprawę korony polskiej i przyłącza się do bezecnej konfederacji wojskowej, domagającej się ogromnego żołdu. Skarb wycieńczony (zjawisko częste zresztą w owych wiekach, że wspomnimy chociażby kłopoty pieniężne Gustawa Adolfa) nie w stanie był zadowolnić narazie pretensji żołnierzy - więc w granicach własnej ojczyzny konfederacja wojskowa staje się już dalszym ciągiem obyczajów i procederu moskiewskiego.
Co do zaś Marchockiego--- ten, po chwilowych tylko wątpliwościach, udaje się wprost do drugiego Samozwańca. Walczy za jego sprawę, bierze czynny udział w planach jego i wyprawach, wrogich własnej ojczyźnie i królowi, chce nawet koniecznie Zygmuntowi „ bok odkrywać” w jego marszu. Następnie z pobudek materialnych, przechodzi na stronę tegoż Zygmunta i, jako tęgi żołnierz, uprawia znowu gorliwie i umiejętnie rycerskie swe rzemiosło.
W rozmaitych rokoszach szlacheckich, pomimo wszystkich ich grzechów i zgubnego warcholstwa, osia działania musiała być zawsze jakaś zasada, mniej więcej patetyczne postulaty i dezyderaty. Interes prywatny musiała się zręcznie przed bracią szlachtą maskować.
Nowe wpływy nauczyły obywać się bez tego aparatu treści i formy --- i nauka ta przetrwała długie lata.
Wśród rozmaitych oddziaływań nie wszystkie, naturalnie, były jednej miary; obok bardzo ważnych musiały być także przemijające i chwilowe.
A priori nawet, rzecz biorąc, musielibyśmy przyjść do słusznego niewątpliwie przekonania, że zetknięcie się bezpośrednie z nowym dla siebie światem nie wywarłoby na naszych panów głębszych i trwalszych wpływów.
(skozaczenie..... akarw)
Inaczej się przedstawiała oczom naszych wykolejonych rycerzy bujne, ogniste kozactwo, w znacznej części związane z polsko-litewskimi argonautami wspólnością interesów i sprawy. Napełniało ono wówczas Ruś całą wrzawą swych tryumfów. Niesłychany temperament, humorystyczne prawie lekceważenie najsilniejszego wroga, znakomite kombinacje najpotrzebniejszej w danych warunkach partyzantki, łatwość wreszcie życia i używania olśniewały wprost oczy i działały zawistnie na podrażnione wrażliwości naszych nowicjuszów. Były to znakomite lekcje poglądowe orientowania się w nowem życiu, w niezwykłych okolicznościach. Ale też trzeba powiedzieć, że mistrze trafili na pojętnych i nieźle przygotowanych uczniów, „Naliwajkowskie obyczaje”, na które skarży się Żółkiewski, szerzą się wśród naszych z przerażającą gwałtownością. Nietylko już moskiewskie wsie i miasta, drżące niedawno jeszcze przed kozakami, a błagające o pomoc rycerskich i litościwych polaków, przestają, niestety ! wkrótce rozróżniać jednych od drugich, wkrótce własna nawet ojczyzna zaczyna drżeć przed bandami powracających kondotierów-rodaków. „ Płacz, świerk i narzekanie” chodzi juz wszędy ich ślady.
Takiemi być musiały najbliższe następstwa wielkiego wykolejenia społecznego i wieloletniego współżycia na obcym gruncie -- nie powiemy z obcą organizacją społeczną, lecz z luźną rzeszą ludzką. Rzesza ta obywała się doskonale bez skomplikowanych więzów socjalnych i państwowych, wyemancypowała się oddawna ze wszelkich dogmatów i autorytetów, i prosperowała, budząc zazdrość u przyjaciół i nieprzyjaciół. Dezyderaty kozackie o wiele były prostsze i szczersze, niż naszych rokoszan i ówczesnych konfederatów; dość było powtórzyć tradycyjną formułkę „chcemy pieniędzy, granatowych żupanów, prochu i saletry” -- i oto bajecznie prędko całe góry tych skarbów musiały stać przed nimi.
„ Wszystka Ukragina skozaczała” -- pisał niedługo przedtem wielki hetman. Teraz przenikliwe a smutne oczy jego musiały już patrzeć, jak kozaczała i Litwa i Korona. Niebezpieczeństwo bezpośrednie, można i trzeba było zażegnąć, ale trucizna, ukryta w myślach i sercach, wżarła się zbyt głęboko i nazawsze zostawiła ślady.
(konfederacja wojsk o zaległy żołd ; akar)
Sejmy zwyczajne i ekstraordynaryjne, przytłoczone prawie walącym się na nie ciężarem imprezy moskiewskiej, musza walczyć i targować się z bezczelnymi łupieżcami i najezdnikami własnej ojczyzny. Uczciwe, osiadłe i pracujące w domu elementy społeczne muszą się opłacać tym „rycerzom”, dochodzącym z mieczem w ręku swych pseudo-legalnych pretensyj za nieopłacone w wojnie moskiewskiej „ćwiercie”. Dobrowolne kontrybucje, ośmiorakie łanowe zaspokajają wreszcie „towarzystwa” --- i to. dziwnem prawem, nie tylko pułków królewskich i hetmańskich, lecz i tych, którzy w granicach moskiewskich prowadzili wyprawy i politykę na własna rękę. Poplecznicy samozwańców (nie Zygmunta i Władysława) podzielili sie tez krwawica narodową; „żołd zaległy” dostały i pułki Zborowskiego, Sapiehy i in. razem z wojskiem Rzeczpospolitej. Skonfederowani ci wojskowi-anarchiści wydarli ze skarbu wycieńczonej rzeczpospolitej ogromna na owe czasy sumę --- 140 miljonów złotych polskich (1903 rok). Dano im z obawy wojny domowej, ośm razy wiecej według wyliczeń hetmana Żółkiewskiego, niż się przy najwiekszej nawet stopie należało.
A nie raczyli się ci panowie liczyć wcale z wartością rozdrapanego przez nich skarbca moskiewskiego, przyswojonego też przecie na zapłacenie „zasług”.
*
* *
W kwietniu 1614 r. zaspokojoną i, według terminu ówczesnego „spaloną” była oficjalna konfederacja rycerstwa moskiewskiego. Ale nawykłe do włóczęgi oddziały większe i mniejsze, pod wodzą niedawnych hersztów konfederackich, ogłoszonych konstytucja sejmową za infamisów i wywołańców, pustoszyły jeszcze w dalszym ciągu tu i owdzie dobra królewskie, szlacheckie i :tłusty chleb Chrystusów”, t.j. dobra duchowne. Widziała ich Korona, Litwa i zamożne Prusy. Przyzwyczajone do poniewierania prawa, skozaczone do reszty, podejmuja one, wbrew zakazom konstytucyj sejmowych, wyprawy w obce kraje4 na wlasna rekę, a zwłaszcza wydeptują dalej znane dobrze gościńce wschodnie, oferując między innemi rycerskie swe służby wodzom szwedzkim, zajmującym w owym czasie ziemie nowogrodzkie.
--------------------------------------
(cz. 3; Kraj 1903; No 52; Dodatek Życie i Sztuka)
(oferty najemnictwa ; akar)
Szperając w starych rękopiśmiennych zbiorach trzech znakomitych Dela Gardie, wodzów i mężów stanu szwedzkich, wśród mnóstwa dokumentów politycznego znaczenia ( z których zdawaliśmy sprawę w „Kwartalniku Historycznym” lwowskim), natrafiliśmy między innemi na kilkanaście dokumentów dokumentów skromnej treści obyczajowej, ilustrujących jednak bardzo dobrze omawiany przez nas moment historyczny; są to listy i „instrukcje” szlachciców polskich i ich niezbędnych towarzyszy, kozaków. Ofiarują oni to w pojedynke, to zbiorowo, usługi swe Gustawowi Adolfowi i jego feldmarszałkom, okupującym wtedy ziemie nowogrodzkie, a przyrzekają, wzamian za suty żołd, najwierniejsze służby swe przeciwko wszystkim wrogom korony szwedzkiej, a więc i (?) przeciwko Rzeczpospolitej.
Odpowiedzi ostrożne, wymijające, warunkowe, często odmowne, redagowane w kancelarji Dela Gardiego lub Horn’a, to w niemieckim, to w jakimś fabrykowanym polskim języku, rzucają światło znamienne na charaktery i pojęcia etyczne polskich i kozackich epigonów wojennych. Poprzedzała ich zresztą taka już reputacja, że zręczna odmowa mogła być jedyną „na zalecane służby” odpowiedzią. Jedyne to w swoim rodzaju zabytki literatury naszej kondotierskiej --- kozacy zwłaszcza niewiele zostawili po sobie listów prywatnych i dokumentów osobistych.
Najefektowniejszym z tych korespondentów jest spadkobierca głośnego nazwiska, pułkownik Andrej Nalewajko. Nie wiemy, jakim sposobem udało mu się wykręcić od wyroku śmierci, wydanego nań przez drugiego Samiozwańca, mimo wstawiania się Jana Sapiehy, a to za „zamęczenie własną ręką 93 dusz chrześcijańskich, poddanych carskich dorosłych i małych”, dość , że niespodzianie natrafiliśmy na ślad jego poźniejszy na Północy. W listach do wodza szwedzkiego nie chełpił się ze swych bohaterskich czynów.
Z pomiędzy naszych zaś klejnotników wynurza się chwilowo w sąsiedztwie Dela Gardego pułkownik de Karwacz-Karwacki. Niedługo tam zapewne popasał. Imię jego przewija się także w listach Żółkiewskiego do króla (których oryginały zachowuje Cesarska biblioteka w Petersburgu; wydane w zbiorze pism hetmana), zresztą spotykamy je i w pewnej broszurze współczesnej.
Żródła te dotykają awanturniczego życia człowieka, nie grającego zresztą wybitniejszej roli w wypadkach dziejowych, ale ze losy jego zlewają się w charakterystyczną całość z jaskrawym tłem burzliwej epoki, pozwalamy więc sobie zająć EPOPEĄ jego uwagę czytelników.
„ My, ludzie rycerscy - pisze po polsku do Dela Gardie’ego pułkownik „wojska wszystkiego” de Karwacz-Karwacki --- nigdy nie syci sławy i honoru, lecz po wsze czasy gotowi je zdobywać ostrzami naszych krwawych szabel, przybywszy z tych to kraju moskiewskich dla zalecenia służby swojej przesławnemu monarchowi Szwecji, a zarazem i Rosji, błagamy Wszechmogącego, aby aż do końca dni jego użyczał mu szczęścia i pomyślności, zaś wszystkich wrogów jego aby pognębił ze szczętem. Chcąc się ze swej strony przyczynić do tego, ofiarujemy się nie szczędzić krwie naszej i żywota, jako też wszystkiego co w naszem posiadaniu jest. etc. etc.”
„ Dan w Wyszogródku, w lutym 1615 roku” (Oryginał pisany po niemiecku).
Bystry szwed, doradzający Gustawowi-Adolfowi rychła likwidację sprawy w ziemiach ruskich, znający z doświadczenia i z reputacji rycerskie drużyny, ogałacające do reszty wycieńczone ziemie nowogrodzkie, których względny dobrobyt był mu tymaczasem potrzebny, stara się grzecznie pozbyć pana pułkownika. Postępuje jednak z wielka rezerwą i uprzejmością, tak samo, jak i z innemi podobnemi zaciągami.
Tymaczasem powszechna reakcja narodowa w państwie moskiewskim i stanowcza już pacyfikacja jego olbrzymiego terytorium, zmuszają towarzystwo p. Karwackiego do odwrotu w granice ojczyste. Dla wywołańca, banity było to przedsięwięcie ryzykowniejsze, niż dla innego „swawolnika”, jak mówiono wówczas; ale Korwacki nie należał do ludzi, którzyby się bali ryzykować. Zresztą śmierć nie imponowała mu zbytnio, a zanim-by jeszcze do niej przyszło, miła nadzieję pohulać z dobrymi towarzyszami, z rotmistrzami swoimi i porucznikami, na Pokuciu, na Wołyniu...
Obfite okolice Małej polski pełne były jeszcze „kup swawolnych”, lecz wkrótce imię niejakiego ŚLIŻA wzniosło się ponad wszystkie inne, Było to tylko nom de guerre de Karwacz-Karwackiego. W lutym jeszcze widzimy go nad brzegami Wołchowa -- w maju jest on już główną troską Zółkiewskiego. Znając zdumiewającą lotność partyzantów owych czasów, nie dziwimy się temu wcale.
*
* *
Jegomość pan hetman, widząc takowe pericula, przypadające na Rzeczpospolitą, pomyślał o stanowczym pogromie zuchwalca, marzącego już o „zjednaniu się” w górach z oddziałem eks-marszałka konferedacji wojskowej, niecnego Cieklińskiego, i o przedostaniu się do Węgier i do Turka.
Rozpisywał więc pan hetman listy uniwersalne do panów senatorów i ludzi szlacheckich i do miast także , ale te „mały efekt wzięły, nikt się zgoła nie ozwał”. Perswazje i prośby, z któremi się zwracał do ludzi wojennych, także niewiele pomagały, dopóki rozdanie pieniędzy na rachunek nie pozwoliło hetmanowi skupić przy sobie kilku rot regularnych na zamierzoną wyprawę. Zebrało się też i piechoty trzysta człeka, i sto koni kozaków i kilkudziesięciu wallonów. Z temi to siłami naczelny wódz państwa, zwycięzca w tylu bitwach, zdobywca prawdziwy, zdobywca w wielkim stylu państwa i tronu moskiewskiego, szanowany przez bojarów i lud cały, musi wyprawiać się osobiście przeciw kupie nierządników.
(pościg za Karwackim ; akar)
Karwacki miał przy sobie „swawoleństwa wszelkiego autoramentu” znacznie więcej, niż hetman żołnierzy, a rotmistrzowie jego : Skipor, Kącki. Kardaszowic, Komorowski i kniaź Borowski -- byli to doświadczeni wojacy. Z siłami temi jawił się niespodzianie to nad Bugiem, to nad Dniestrem, to przemykał się ku górom, a śladem jego buchały płomienie i ognie, szła rozpacz chat i dworów.
Zanim pan hetman spotkał się z nim osobiście, raz już nad Bugiem prawie go mając w ręku, doszedł go w lesie na Jagielnicy, w okolicach Zbaraża, pan starosta wieluński i uderzył nań we trzy roty z całym impetem, na jaki tylko gąszcza leśna pozwalała, Półtorasta człeka świeżo zebranego kozactwa i czterdzieści koni wallonów, otoczywszy ich dokoła, sekundowało dzielnie rocie hetmańskiej, a także pono Firlejowej i towarzystwu porucznika Zborowskiego. „Choć tego swawoleństwa była nierównie większa liczba” --- pisze Żółkiewski do króla --- „nie mieli za to serca, żeby chcieli w oczy patrzeć żołnierzom waszej królewskiej mości”. Wszystką nadzieją w uciekaniu położyli i uciekali ze wszystkiej duszy, miecąc konie po drogach, a indzie chłopskie, gdzie mogli, chwyatając”.
Towarzystwo Karwackiego było więc rozbite, rotmistrze i porucznicy pojmani, tylko o samym pułkowniku, nie było pewnej wiadomości --- „jeśli żyw czyli zabit” --- powiada Żółkiewski. Widziano go tylko, jak odbieżony samo-czwart w dąbrowie, postrzelonego miła konia, poczem przepadł bez wieści. Tuszono więc, że „zabit”. Władza hetmańska i starościńska rozprawiała się tymczasem krótko i węzłowato z jego kamratami. Wieszano i ścinano ich w zamkach i obozach.
(egzekucja Karwackiego we Lwowie; akar)
Aż oto nagle rozchodzi się szeroko wieść po Lwowie, że imć pan Sliż, vulgo de Karwacz-Karwacki ukrywał się w jego murach, i że zdradzony przez swego pachołka, dostał się w ręce sprawiedliwości.
W jeden z poranków majowych (błąd autora to było 12lub 13 ? czerwca 1615 roku;akarw) ruch niezwykły panował wśród wszystkich stanów lwowskich i nacyj. Mężowie konsularni i ich Nety i Grety, strojne w brokaty florenckie i atłasy niderlandzkie; smagli ormianie i ich niewiasty, mieciace się całe od złotogłowia i kanaków z pereł i kamieni wreszcie zwykłe „łyki” i „kołtuny” wraz z tłumami okolicznymi dążyły na plac miejski, jako tam znacznego szlachcica tracić będą, Wyległa też i cała szkoła metropolitarna i doctores clarissimi, i aptekarze, i „aromotarjusze” --- słowem, wszyscy honesti i famati i spectabiles. I jakżeby zresztą inaczej być miało, skoro sam król jegomość, przychylając się do prośby imć pana hetmana koronnego, dla większej uroczystości i dla przykładu, rozkazał wybrać to miasto zacne, „ornamentum regni” , dla ukarania „publice” publicznych scelatorów. Chroniąc zaś pana Żółkiewskiego, od nowych rankorów i złych animuszów, przysłał mandat panu staroście lwowskiemu do postąpienia sobie według prawa z niecnotliwymi swawolnikami.
I oto najsamprzód wjechała na plac kolasa (?) z samym panem pułkownikiem Karwackim.
„ Pojźrzy on, ano pal okrutny leży i z inszemi przyprawami, na którym miał odpoczynąć; począł sobie trwożyć, westchnąwszy --- rzekł: „O mój Boże ! Na takążem ja to śmierć okrutną zarobił ? Takąż to rycerską śmiercią z tego świata schodzę ? Nikt mi nie krzyw za moje ciężkie grzechy Bóg mię mój karze”. A spojrzawszy po ludziach zawołał: „Wy ojcowie i matki ! karzcie się mną, a chowajcie w karności syny swoje. Jam się nie w poślednim domu urodził, wychował, aż do żołnierskiej nieszczęśliwej przyszło, w której się wszystkie zbrodnie niecnotliwe wypełniły --- i te mię teraz ze świata gładzą”.
Potem go katowie wzięli, na ziemię położyli, on okrutny pal weń wbijali, Wtem zawoła na spowiednika: „ Ojcze, przebóg, djabli mi przeszkadzają”. A spowiednik na wszystek lud zawoła” „ Wszyscy najświętsze imię Jezus wołajcie !” I krzyknęli wszyscy głosem wielkim: „Jezus ! Jezus !” --- aż na milę było słychać on głos straszliwy. I tak Karwackiego z palem podniesiono na jednej stronie miasta Lwowa.
Kąckiego na drugiej stronie miasta także na pal wbito. Skipiora na trzeciej stronie miasta ćwiartowano. Kniaźika Borowskiego na czwartej stronie też ćwiartowano. W tydzień potem szesnastu towarzyszów ścięto.
Tak karało, RACZEJ TAK SIĘ MŚCIŁO prawo owych wieków nad swymi gwałcicielami. Nie wierząc w poprawę swoich klijentów, wierzyło za to święcie w moc odstraszającego przykładu, t. j. zapobieżenie tą drogą czynom karygodnym obywateli.
Więc też na placu lwowskim oglądano cztery krwawe ciała --- „ nie z poślednich „ domów pochodzące. Dziadowie ich patrzyli jeszcze z przejęciem się, oczami ducha, na senatorów rzymskich; ojcowie uczyli się indywidualizmu z artykułów henrycjańskich i na polach elekcyjnych, synowie zgłębili już naukę --- pól dzikich.
Im lepiej poznawały tych pseudoindywidualistów rozmaite klasy społeczeństwa moskiewskiego, tem szerzej na klasycznym gruncie kultu siły otwierały się im oczy na słabość i bezradność rządu Rzeczpospolitej. Przekonywały się one na każdym kroku, że rząd królewski bezsilny wobec własnych poddanych, skutecznej opieki w ciężkim przełomie dać im nie jest w stanie. Pomimo całego rozprzężenia politycznego, miasta i ziemie odpadają jedne za drugiemi od traktatów, z takim trudem i mądrością zawartych przez Żółkiewskiego, i od przysięgi carowi Władysławowi „Zygmuntowiczowi”.
Proces cofania się trwa az do chwili ostatniego tryumfu ducha narodowego, wybierającego sobie rodzimego cara, na obraz i podobieństwo swoje. Za syna tego cara (Piotra Wielk. ; akarw) w samym sercu Litwy znajdą się już zwycięzkie jego pułki.
U nas tymczasem rozwija się w dalszym ciągu fatalna ewolucja socjalna, znacząc drogę naprzód strasznym etapom cecorskim, na którym padła największa głowa Rzeczpospolitej i najczystsze jej serce karmazynową posoką się oblało, następnie etapami szwedzkimi, kozackimi, saskimi --- aż do kataklizmu państwowego i narodowego odrodzenia.
---- Czy jakie teatrum z komedją Plauta albo Terencjusza ukazywać nam mają ? --- pytał ironicznie niespokojny Zamojski na pierwszą wieść o Samozwańcu i imprezie jego moskiewskiej.
Zamiast komedij --- theatrum historji miało juz wówczas wszystko przygotowane do tragedyj ponurych.
W kartkach obecnych wybijał się u nas z natury rzeczy na plan pierwszy ferment społeczny, szumujący tak gwałtownie w pierwszej ćwierćwieczy XVII wieku. Nie zapominajmy jednak, że oprócz niego były w narodzie warstwy zdrowe, uznające auctoritas sejmów, szanujące w duchu i w życiu „volumina legum”. Z tej to właśnie Polski wyjdzie obrona Częstochowy i opór burzy kozackiej u siebie w domu, z niej wyjdzie wreszcie i sejm czteroletni, ta „wielka szkoła” -- jak dobrze mówił Kraszewski, która nas uczyła, jak sto lat przeżyć mamy.
Rom. Baudouin de Courtenay
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
przyg. Andrzej Karwacki - Kraków