Bibliografia
http://www.polandpolska.org/dokumenty/witold/raporty-witolda.htm
cd:
Przechodzimy koło krematorium. Naprzeciwko wejścia stoi grupka mężczyzn i kobiet. Polacy. Wrażenie akurat takie, jak się widzi kilka kroków przed rzeźnią. Mój Boże - kobiety - Polki, zaraz, gdy tylko wejdziemy do lagru, poproszą ich żywcem do krematorium, dadzą im mydełko i ręcznik, a one i oni będą sądzili, że idą się kąpać (czasami nawet tej komedii nie stosują). W krematorium otworzy się okno u góry i spadnie bańka (rozbijając się) z gazem (Była to metalowa puszka, z której wysypywano kryształki ziemi okrzemkowej, nasycone cyjanowodorem, tzw. cyklon B). I koniec z życiem. Dla małej grupki żałowano gazu - ogłuszono uderzeniami po głowie i żywcem wpychano na ruszt. Przechodzić będziemy tuż koło nich, nieomal się otrzemy zdrowi, silni, mężczyźni. Żeby chociaż w ich oczach nie ujrzec pogardy. Lecz może jeszcze mają nadzieję. Wiedzą jednak przecież, że tu się na smierć przyjeżdża. Przeszliśmy. Nie w jednych oczach widzieliśmy nie pogardę, lecz smierć ! Nie na jednej twarzy dumę, że w Oświęcimiu umrze. Był wsród nich mały chłopak, może dziesięć lat liczący, ten stał na palcach, by nas lepiej widzieć i uśmiechał się do nas może kogoś szukał wzrokiem. My wszyscy mamy jakieś ukochane kobiety, jakichś małych szkrabów w domu, widzieliśmy tutaj wiele dantejskich scen, a jednak oczy tych nie dawały nam potem spokoju w nocy. Dalej koło bramy stoi jakaś druga grupka kobiet i mężczyzn, ci są odwróceni do nas tyłem. Tak stać będą, zanim makabryczny pochód wchodzących się nie skończy. Potem odstawieni będą do bloku 11 do badania, do kresu swej wędrówkiku "Ścianie płaczu". Później ich wywiozą w krwawych trumnach tam, gdzie i grupkę pierwszą, a popioły razem z popiołami "Häftlingów" rozwieje wiatr w polu. Iluż to kolegom przychodzi na myśl, patrząc na te postacie kobiece: Może Matka, może żona, może siostra, może córka. Lecz twarde jest już serce lagrowca - oto w pół godziny potem myśl jego zaprzątnięta jest wyłącznie tym, gdzie "zorganizować" jakieś "żarcie" i stoi ubijając jakiś interes "margarynowy" z jakimś kolegą, zupełnie nie widząc tego, że stoi tuż obok, o krok od ogromnego stosu nagich trupów, którym "zrobiono" na rozkaz zastrzyk z fenolu - dziś tylko stu kilkudziesięciu - i rzucono tu jednych na drugich ze szpitala z porozrzucanymi kończynami, martwymi źrenicami, przyglądającymi się załatwianiu sprawy handlowej, w oczekiwaniu na wóz, który za parę godzin zawiezie ich do krematorium. Nikomu nawet na myśl nie przyjdzie wzdrygnąć się, gdy oprze się lub nawet nastąpi na jednego z tych nagusów. Wczoraj był jego kolegą, dziś leży tu spokojnie, jutro może on sam będzie tu leżał - wielka rzecz !
Tak więc po świętach rok 1943, poza zmianą "Lagerältestera" i dalszym postępem w łagodzeniu kursu, rozpoczął się zwykłymi obrazkami lagrowymi. W styczniu 1943r. został rozstrzelany płk Jan Karcz oraz por. rez., niegdyś pracownik TAP-u w Warszawie, Eugeniusz Zaturski, 16 lutego - por. rez. Stanisław Wierzbicki, były pracownik TAP-u. Następnie grupa osadzona na dłuższy czas w bunkrze i w końcu rozstrzelana: ppłk Karol Kumuniecki, mjr Edward Gött-Getyński, por. Tadeusz Biliński, rtm. Włodzimierz Koliński i por. Mieczysław Koliński - bracia i inni, wszyscy właśnie strzałem w tył głowy z pistoletu sprężynowego używanego do uboju bydła, a więc trochę inaczej jak w Katyniu.
Podobnie jak w Katyniu początkowo ciała zabitych (zagazowanych) grzebano w Brzezince w wielkich rowach, przy których pracowało specjalne "Komando", złożone wyłącznie z Żydów, którzy żyli zaledwie dwa tygodnie, a następnie byli zagazowywani. Potem okazało się, że był to zły sposób, gdyż woda w okolicy zaczęła cuchnąc, no i ... zostawały ślady. Zaczęto odgrzebywać trupy i spalać je na stosach. Początkowo pracowano ręcznie, lecz potem zastosowano dźwigi. O spalaniu w krematorium mowy być nie mogło, gdyż krematoria nie mogły nadążyć. Zrobiono nowy projekt dwóch nowych krematoriow, po osiem stanowisk na ciała w każdym, z trzy-minutowym spalaniem elektrycznym. Obliczono, że pracując na dwie zmiany i paląc po dwa trupy na jednym stanowisku, można rocznie spalić w dwóch krematoriach plus minus pięć milionów trupów. Projekt zatwierdzono w Berlinie w trybie przyspieszonym i przystępiono do budowy takowych. Miały być gotowe na 1 lutego 1943r., potem, z konieczności, terminy przedłużono i w kwietniu 1943r. były już gotowe.
Gazowanie zdrowych ludzi większe wrażenie zrobiło tylko po raz pierwszy. W parę miesięcy po rozpoczęciu wojny z bolszewikami władze lagru dostały kilkuset pierwszych jeńców, z których około siedmiuset, w obecności jakiejś komisji, wpakowali do jednej sali w bloku 11 (komory gazowe nie były jeszcze gotowe do użytku), stłoczyli ich tak, że stać nawet nie było miejsca, uszczelniono całą salę i w obecności świty w maskach gazowych - zagazowano. Ci, co po przewietrzeniu sali mogli tam wejrzeć, opowiadali o dantejskich wrażeniach, jakie odnieśli. Miała to być sądząc z mundurów, w których byli gazowani, sama szarża bolszewicka z różnych formacji. Wyglądało to na próbe gazu.
W listopadzie 1941r. byłem świadkiem - rano, po wyjściu z bloku - jak kilka kolumn, zupełnie nagich, maszerowało do krematorium było ich kilka setek. Padał zlodowaciały śnieg i wzdrygałem się na myśl, jak im musi byc zimno. Byli to bolszewicy. Ponieważ był to pierwszy wypadek pakowania do krematorium od razu żywych ludzi, dziwiłem się, czemu wyczyniają jakieś historie właśnie w tym "lokalu", gdy tam nie ma absolutnie czasu na cokolwiek innego, jak palenie ciał i pracujący tam więźniowie na dwie zmiany dzień i noc, ledwie zdołają dać radę z nawałem naszych ciał (kolegów). Okazało się, że zostali oni rozebrani i wpędzeni od razu do krematorium, właśnie dla zaoszczędzenia czasu.
Od początku lagru, bardzo rzadko, zdarzały się zwolnienia przeważnie więźniów z transportów warszawskich z łapanki. Lecz od czasu, gdy się rozpoczęły gazowania, wszelkie zwolnienia ustały , aż do końca 1942r., kiedy to na skutek podpisywania w lagrze przeważnie przez ŚIązaków listy volksdeutschów, szereg więźniów opuszczać zaczęło obóz, z tym że ich od razu pakowano do wojska, by nie mieli wiele czasu na "plotkowanie" na tematy lagrowe.
Odpoczątku obozu władze starały się zabrać nam czas wolny po pracy - którego i tak mieliśmy bardzo mało, gdyż początkowo pracowaliśmy również w niedzielę - najrozmaitszymi przeglądami mundurowymi ("Sachenappell"), niewypuszczaniem z bloków ("Blocksperre"), a od czasu epidemii tyfusowej - szukaniem wszy i przeglądaniem przez sanitariuszy bielizny ("Läuseappell"). Pod upozorowaniem tego higieną kryła się myśl przewodnia, by więźniowie mieli możliwie znikomą ilość czasu na porozumiewanie się.
Gdy władze zorientowały się, że u nas Polaków jakoś wszystko dziwnie "klapuje" (solidarność, opanowanie lepszych stanowisk, podtrzymywanie chorych i wielki procent ozdrowienców łącznie z "przypadkowym" wykańczaniem się nasyłanych nam szpicli), zaczęło im świtać w głowie. Wtedy - jesien 1941r, - odebrano nam w niedzielę jeszcze dwie godziny czasu (od 13 do 15), przeznaczając je na przymusowe spanie, ściśle przestrzegane przez władze bloków, albowiem więzień, który nie spał w niedzielę po obiedzie był uważany za sabotażystę marnującego swoje siły.
Widząc, że rezultat tego zarządzenia był nikły , w 1942r. władze wzięły się na inny sposób. Umieszczono na bloku 15 (na zewntrz) skrzynkę pocztową, do której polecono (ogłoszono we wszystkich blokach) wrzucać anonimowo lub z podpisami zawiadomienia władz o różnych podpatrzonych, podsłuchanych rozmowach i tym podobne.
P o d j ę l i ś m y w t e d y w a l k ę. Zajęli się tym: por. Tadeusz Biliński, kolega Tadeusz Jakubowski i kpt. Tadeusz Dziedzic, którzy spreparowanym kluczem otwierali skrzynkę na kilka godzin przed otworzeniem jej przez Palitzscha lub innego z wladzy. Wrzucone listy przeglądaliśmy, zostawiając dla nas nieszkodliwe, orientowaliśmy się, kto jest "kapusiem" i czasami dopisywaliśmy sami anonimy, by władze miały "strawę" dla dochodzeń w kierunku "organizacji złota" lub innym, odbiegającym od nas i absorbującym calą uwagę władzy, czasami nawet z dobrym rezultatem, skierowując dochodzenia przeciwko samym "kapusiom".
Organizacją złota nazywało się wszystko to, co się tyczyło złota, banknotów lub drogich kamieni ukrytych w teczkach, walizkach lub tubkach z kremem, pastą do zębów, obcasach, w mydle i wszędzie, gdzie się tego najmniej można było spodziewać, a pozostałych po zagazowanych tu transportach przeważnie (lecz niekoniecznie) Żydów, którzy tu jechali "na roboty do Niemiec" z Francji, Czech, Grecji, Holandii, Norwegii i tym podobne, a którym wolno było zabrać ręczny bagaż, w którym chcieli caly swój majątek - w postaci złota, dolarów, brylantów - skrycie przemycic. Po pobieżnej, a nieumiejętnej rewizji tych rzeczy przez esesmanów kapów, więźniowie którzy z tytułu swej pracy lub sprytu zdołali dopaść tych rzeczy , a nie krępowali się żadnymi skrupułami, wyciągali (nieraz byłem świadkiem) wcale piękne brylanty, złoto i banknoty, poza tym najrozmaitsze przedmioty galanterii damskiej i męskiej i wszystko co dobrze sytuowana kobieta lub mężczyzna za konieczne mieć uważali.
Pracowalem wtedy w garbarni, gdzie przywozono celem natychmiastowego spalenia w wielkim piecu fabrycznym walizki, wózki dziecinne, torebki damskie i wiele innych przedmiotów, czasami przedmiotów luksusowych, lub celem sortowania i sparowania całych piramid butów męskich, damskich, dziecinnych, rozmaitych form, kolorów i rozmiarów. Jesli dodamy ogromną ilość doskonalej bielizny, to będziemy mieli mniej więcej wyobrażenia o tej właśnie "Kanadzie" jednego rodzaju.
Drugim rodzajem "Kanady" były przywożone przez tych ludzi, którzy sądzili, że jadą na roboty do Niemiec, a "j e c h a l i p r z e z k o m i n k r e m a t o r i u m w O ś w i ę c i m i u", to zapasy żywności. Najrozmaitsze konserwy mięsne, rybne, sardynki, pomarancze, cytryny, cukier, czekolada, kakao, cukierki, ciastka, daktyle, migdały, figi i tym podobne. Były cząstką tego, co składało się na "Kanadę" tego drugiego rodzaju. Wszystko to razem stanowiło towar do handlu pomiędzy więźniami, pretekst do codziennych rewizji, przy czym rezultatem rewizji było obłowienie się esesmanów lub kapów i wykańczanie się więźniów w bunkrze lub SK (Strafkompanie - karna kompania A.C.)
"Organizacją złota" było więc posiadanie przedmiotów należących do zagazowanych i uprawnianie handlu takowymi. Przypadkowy jednorazowy wypadek handlu zamiennego pomiędzy dwoma obcymi sobie więźniami wiązał i zobowiązywał do obopólnej dyskrecji. Znalezienie u jednego złota po dochodzeniu - biciu w bunkrze - w rezultacie powodowało czasami "aresztowanie" w lagrze całego szeregu innych więźniów, do których ślady złota prowadziły. Chciwość na złoto esesmanów była przyczyną dochodzeń również wsród nich.
Oświęcim wkrótce stał się centrum, z którego w różnych kierunkach zaczęło - jak strumyczkami - odpływać złoto i brylanty. Władze lagru same w tym maczały ręce. Komendant lagru, będący w dobrych stosunkach z największym bandytą naszej fabryki (garbarnia), oberkapem Erikiem, zezwalał oficjalnie - przypuszczalnie sam do podziału łupu należał - na przywożenie do Erika autami walizek o zawartości samych wysegregowanych zegarków, perfum paryskich, nożyczek i tym podobnych, które to rzeczy wędrowały potem (sprzedawane) do Niemiec.
Wówczas na drogach z Oświęcimia można było widzieć posterunki zatrzymujące nawet auta wojskowe, rewidujące esesmanów i w ogóle wszystkich co od strony naszego obozu jechało lub szło.
Ta właśnie "gorączka złota" (organizacja złota) i otumanienie esesmanów przez podsuwanie i wskazywanie im pewnych sladów w tym kierunku była dobrym piorunochronem dla pracy naszej Organizacji. (Warto opinię W. Pileckiego porównać ze spostrzeżeniem funkcjonariusza obozowego gestapo Pery Broada: "Przy zastraszających ilościach waliz, zawierających nie policzone jeszcze sumy, nie było nawet możliwe stierdzić, ile walizek złodzieje ukradli, a tym bardziej jakie sumy ukradli. Tymczasem Polski Ruch Oporu niezmordowanie działał w kierunku wyjaśnienia tajemnic Oświęcimia i doniesienia światu o zbrodniach tam dokonanych. Wiele materiału przekazali b. więźniowie - uciekinierzy oraz grypsy dostarczone za pośrednictwem zatrudnionych na terenie obozowym pracowników cywilnych. Sporządzono memoriał o nazwie "Obóz śmierci". Choć prawdopodobnie postronni przyjmowali to sprawozdanie jako przesadną propagandę okropności - w rzeczywistości zawierała ona tylko ułamek tego, co naprawdę się wydarzyło ...W Berlinie byli wściekli i chcieli wiedzieć w jaki sposób tyle wydostało się na zewntątrz. Również o morderstwach w bloku 11 Polacy byli zorientowani". - Wspomnienia Pery Broada, w 'Oświęcim w oczach SS' ...s. 172)
Na złoto ludzie reagowali różnie, osobiście nigdy nie wierzyłem, żeby mnie te "krwawe" brylanty lub złoto przyniosły szczęście i przyznam, że w stopniu dla siebie niespodziewanym, przechodziłem koło tych przedmiotów prawie zupełnie obojętnie, lecz znałem takich, którzy pracując na przykład w rzeźni sprzedawali kiełbasę za złoto. Kiedy później miałem zamiar opuścić obóz, zwróciłem się do jednego z kolegów, który miał pieniądze proponując mu wspólną ucieczkę, gdyż w drodze pieniądze mogły się przydać. Gdy zapytałem ile już nazbierał, to okazało się, że dopiero nazajutrz mógł mi odpowiedzieć, że ma złota przeszło kilogram, a po paru tygodniach miał przeszło półtora kilograma. Tak się jednak stało, że wyjście z obozu z tym kolegą nie ułożyło się i poszedłem z takimi, którzy akurat złamanego szeląga nie mieli.
Nie tylko złoto lecz w ogóle obóz, warunki, przeżycia, były tym, co wyraźnie klasyfikowało charaktery - wartości indywidualne. Jedni staczali się, stając się coraz większymi draniami bez skrupułów, inni za to, jakby dla przeciwwagi, podnosili się ciągle moralnie, silnie rzeźbiąc w charakterach własnych jak w kryształach. Zdarzały się ciągle niespodzianki, jak załamania tych, którzy się silnymi wydawali, jak również nagle odrodzenie się moralne indywidualności słabych.
Abstrahując od "Kanady", niespodzianki robili i koledzy "cugangi", którzy tu z Pawiaka, Montelupich, innych więzien i łapanek przyjeżdzali. W masie nowo przybyłych "piątkarze" nasi szukali krewnych i znajomych, współpracowników w Organizacji na wolności, nad którymi roztaczaliśmy opiekę (bielizna, odżywianie, lepsza praca). Przyglądaliśmy się im zawsze uważnie, bo nigdy jednak nie wiadomo było, jak zachowa się kolega przywieziony z wolności. Na przykład mjr Wacław Chmielewski, który pracował u nas w Warszawie w TAP pod pseudonimem "Sęp", a którego zdawało się, że dobrze znam, tu w obozie na placu w czasie spaceru, w obecnosci kilkunastu kolegów bliżej stojących, którzy słyszeli, rzucił się do mnie z radością, krzycząc nieomal: "A, pan tutaj! Pod własnym nazwiskiem. A mnie w gestapo w Warszawie d... w kratki pocięli, pytając, gdzie jest Witold". Dobrze, że akurat kapusia między nami nie było. W każdym razie zdekonspirował mnie wobec szeregu kolegów, co trzeba było potem odrabiać (świadek tego obecnie na wolności - por. rez. Karol Swiętorzecki).
Czasami również niespodzianki robili nam więźniowie, którzy tu siedzieli już od dawna. Typowy schizofrenik (podobno mojżeszowego wyznania) Janusz Kuczbara bez zasad, etyki, skrupułów. Jeżeli chodzi o korzystanie z okazji wzbogacenia się przez "Kanadę", zdołał zdobyć wpływ na "Cześka" i "Tadka" oraz ppor. Konstantego Piekarskiego, przy czym ostatni twierdził, ż e j e s t t o n i e z w y k ł y c z ł o w i e k (Janusz Kuczbara), który j e d y n i e ma placet Warszawy na prowadzenie tutaj roboty. Zorientowany przez ppor. Konstantego Piekarskiego w kierownictwie naszej Organizacji, rzeczywiście imać się zaczął n i e z w y k ł y c h sposobów, usiłując hamować naszą pracę. Gdy jego wysiłki (straszenie nas ) nie dały rezultatu, Janusz Kuczbara, oszczędzając dzięki interwencji ppor. Konstantego Piekarskiego moją osobę, postanowił parę osób z naszej góry okryć śmiesznością. W tym celu przy pomocy innego więźnia namalował ośmieszające kolegę Henryka Bartosiewicza i płk. Juliusza Gilewicza (z wymienieniem imion i nazwisk), dyplomy honorowe na "odznakę podwiązki" za pracę niepodległościową w lagrze na dwóch białych kartonach z karykaturami, "z pieczęciami".
Z tymi kartonami, powiązanymi w rulony podwiązkami z "Kanady" w biały dzień, w czasie przerwy obiadowej otwarcie defilowal w kierunku szpitala, by tam wsród znajomych pochwalić się swym dziwnym wyczynem. Robił wrażenie naprawdę nieprzytomnego, gdyż pierwszy lepszy esesman lub ktoś inny z władz obozu mógł zapytać, co to za rulony niesie pod pachą. Pomijając motywy , które kierowały tym panem, sposób był więcej niż niewłaściwy, gdyż tendencyjnie, a lekkomyślnie narażał dwóch kolegów na dochodzenie, ewentualnie śmierć i dalsze dochodzenie w tym kierunku w obozie. Kolegom kpt. dr. Władysławowi Deringowi i dr. Rudolfowi Diemowi udało się dyplomy panu Januszowi Kuczbarze odebrać i zniszczyć. Poza tym człowiek ten posiadał spryt (widziałem go pewnego wieczoru w lagrze pod blokiem 23 w umundurowaniu esesmana), co potrafił wykorzystać w dniu 30 grudnia 1943r., doprowadzając do skutku ucieczkę, o której już wspomniałem.
W lutym 1943r. przywieziono do nas do bloku 2a czterysta pięćdziesiąt kobiet i mężczyzn, których dręcząc w rozmaity sposób zmuszano do zeznan, tygodniami każąc im leżec na brzuchu (Polacy). W bloku 11 Palitzsch - kat o specjalnym zacięciu - urządził polowanie na dzieci, kazał biegać dziewczynkom po zamkniętym dziedzincu i strzelał, zabijając je jak króliki, wyrywał matce dziecko z rąk i rozbijał małą głowę o ścianę, kamień. Zwyrodnialec - płacz i śmierć szły za nim - a on po dokonaniu zbrodni, wychodził uśmiechnięty, przystojny i grzeczny, spokojnie palący papierosa.
W okresie od wiosny 1942r. do jesieni 1942r. obóz nasz przedzielony był murem, za którym mieścił się obóz dla kobiet. Potem kobiety zostały przeniesione do obozu w Brzezince, gdzie ginęły w gorszych niż my warunkach, w brudzie, gdyż brakowało wody i innych wygód. Z początku obóz nasz obejmował ogrodzonych na ten cel dwadzieścia bloków, z tego sześć piętrowych, a czternaście parterowych. W ciągu mojego pobytu w obozie zbudowano osiem nowych bloków na placu (byłym apelowym) i wszystkie podniesiono do piętrowych. Wszędzie przeprowadzono kanalizację. Skasowano ubikacje i pompy na polu, przenosząc je do bloków. Wszystkie te budowy kosztowały tysiące istnień ludzkich. Cegły i dachówki nosiliśmy ręcznie z odległości paru kilometrów.
W marcu 1943r. przywieziono do Brzezinki całe rodziny Cyganów i założono dla nich specjalny obóz. Potem część mężczyzn Cyganów przywieziono do nas. Razem z Holendrami, Norwegami, Francuzami, Żydami, Niemcami, Jugosłowianami, Grekami, Rosjanami, Ukraińcami, Belgami, Bułgarami i Rumunami tworzyliśmy istną wieżę Babel.
Zaczęto mówić o tym, że wszyscy Polacy bądą stąd wywiezieni. Jednakże od razu wiadomo było, że na zupełne,wywiezienie Polaków, którzy byli jednak najlepszymi pracownikami, władze lagru nie zdecydują się.
Postanowiono więc Polaków wywieźć. Tłumaczono to tym, że tak wielkie skupienie Polaków na terenie Polski, otoczonych zewsząd ludnością polską, ze względu na łatwość porozumienia się, możliwość zrzucenia tu desantu - siły żywej, lub tylko samej broni - jest wielce niebezpieczne. N i e c h c i e l i t e g o, w z i ą ć p o d u w a g ę p r z y j a c i e l e, z d e c y d o w a ł w r e s z c i e , ż e t a k j e s t - n i e p r z y j a c i e l.
W nocy z dnia 7 na 8 marca 1943r. w blokach zaczęto wywoływać numery Polaków, co do których miejscowy oddział polityczny zrezygnował z dalszych przesłuchań, jak również egzekucji. Prócz wymienionej nocy wywoływano jeszcze numery przez dwie następne. Robiono to w nocy ze względu na to, by nikt nie miał czasu na jakąkolwiek kombinację umożliwiającą mu pozostanie w obozie, a wiadomo, że Polacy, starzy lagrowcy, zawsze potrafili się jakoś wykręcić (można było gwaltownie zachorować). Poza tym w dzień poszczególni esesmani, odpowiedzialni za jakiś dział pracy, szefowie "Komand", bardzo chętnie reklamowali Polaków - zawsze woleli pracować z Polakami. W nocy nie dało się nic zrobić. Z zamkniętego jednego bloku więzień szedł do bloku specjalnie na ten cel przeznaczonego, gdzie wszystkie drzwi zamykano na klucz.
Więźniowie w podnieceniu śledzili wyczytywane numery. Niejednemu kamień spadł z serca, gdy jego numer wyczytano: "znaczy, że zrezygnowali z dręczenia mnie dalej", "no jadę", "nie rozstrzelają mnie tutaj", "Boże, dlaczego mego numeru nie ma dotychczas" - słyszało się dookoła wsród kolegów.
Byli i tacy, którym wyjazd zupełnie nie odpowiadał, byli to więźniowie na dobrych pod wzlędem wyżywienia lub łączności z cywilami stanowiskach. W nowym miejscu znów się będzie "cugangiem", znowu od początku trzeba będzie pracowac nad "wypłynięciem", utrzymaniem się na powierzchni, a przecież nie wszystkim się uda, więc znów nieubłagana selekcja. Przeważało jednak zdanie, że jednak jechać warto.
Wiadomo było dawno (zdanie wyważone przez więźniów z innych lagrów), że takiego piekła jak tutaj, nigdzie nie ma. Poza tym zachęcało do wyjazdu przywiązanie koleżeńskie. Przewidzieć naprzod kto będzie "wyczytany", nie można było. Nasi "piątkarze", którzy nam zawsze przynosili szczegółowe wiądomości i z politycznego oddziału, w tym wypadku nic nie mogli powiedzieć. Dwóch bogów lagrowych - Grabner i Palitzsch - strzegli zazdrośnie listy przeznaczonych do transportu.
Od "naszych" esesmanów - było w obozie kilkunastu esesmanów, którzy byli w kontakcie z "naszymi" volksdeutschami - przez których byliśmy zwykle uprzedzani o różnych "historiach" i innych wiadomościach, które zresztą nigdy nas nie zawiodły (kilku z nich było niegdyś podoficerami w Wojsku Polskim), otrzymaliśmy zapewniemie - że w razie czego - pójdą z nami i oddadzą nam klucze od magazynów broni. Co prawda kluczy byśmy od nich nie potrzebowali, ale oni sami, będąc zresztą nieprzyjemnymi dwulicowymi typami, w tym piekle bardzo nam się przydawali, a mogli się przydać jeszcze więcej. Wiadomo było, że obozy, do których jedziemy są najlepsze w Niemczech, że się zasadniczo nie warto wykręcać, bo potem będą transporty do obozów gorszych.
Ja byłem wyczytany zaraz pierwszej nocy. Miałem jechać do obozu w Neuengamme. Trzymano nas zamkniętych przez resztę nocy w bloku 12a i 19. Nazajutrz staliśmy w szeregach na - "brzozowej alejce" przez cały dzień, badani przez komisję lekarską. Badanie przeciągało się do następnej całej nocy. Stałem obok mego przyjaciela - Tadzia; (płk Tadeusz Reklewski) i Kazia (Kazimierz Radwanski) przeznaczonych do Buchenwaldu.
Myśl moja pracowała gorączkowo. Wyjazd dla mnieoznaczał przekreślenie roboty tutaj. Trzeba się było decydować. A jechała taka nasza zgrana paczka kolegów - przyjaciół.
Przyjazń w rozumieniu lagrow była pojęciem uczucia stojącego na Wiele wyższym poziomie niż to co się nazywa przyjaznią u ludzi na wolności. Nieraz narażając własne życie, ratowało się życie przyjaciela i nieraz szło się potem za to do karnej kompanii, gdzie ginęło się w krótkim czasie.
W myśli przebiegłem szybko sylwetki klasyfikując indywidualności i dodając do nich obecne, na przyklad: rozstrzelany, zginął inną śmiercią, żyje, jedzie czy nie. A było w czym się rozejrzeć.
Specjalnie chcę tu wymienić nazwiska kolegów więźniów, którzy - poza długim szeregiem innych a wszystkich wymienic się nie da - zasłużyli na wyróżnienie swoją pracą w naszej Organizacji w Oświęimiu, gdyż s ą d z ę, ż e k o g o ś w p r z y s z ł o ś c i p o w i n n o t o j e d n a k o b c h o d z i ć. Poza już wymienionymi wyżej p r a c o w a l i w i ę c k o l e d z y w y m i e n i e n i n a o s o b n y m a r k u s z u od numeru osiem do numeru dwieście osiem. (Jest to "klucz" do "Raportu W", który wiosną 1991r. został odnaleziony w Archiwum Ewidencji Ludności i Urzędu Ochrony Państwa w Warszawie).
Szczególnie wiele w ostatnim półroczu (o czym piszę osobno) zrobili kpt. dr Władysław Dering i dr Rudolf Diem. W osobnym dziale ppor. Bernard Świerczyna. Odseperowany lecz silny umysłem Henryk Szklarz, poza tym przeniesiony do Brzezinki z upoważnieniem wachm. Stefan Gąsiorowski, dzielnie poczynający w obliczu smierci - kpt. dr Henryk Suchnicki. Wyłączenie prądu z ogrodzenia, opanowanie stacji radiowej - pdch. rez. Zbigniew Ruszczynski i pdch. Antoni Rosa oraz niezapomniany nigdy "Wernyhora" - Jan Mielcarek.
Z pamiętnej herbatki pierwszych pionierów w Warszawie w domu numer czterdzieści spotkałem tu rtm. rez. Jerzego de Virion, którego pomimo wysilków, z załamania duchowego i żartego przez "krecę", nie udało się już wyratowac. Stanisław Ozimek, który był tu przejazdem do kamieniołomów i Jan Dangel, którego udało się zrobić "na chorego" i wysłac do Dachau. Poza tym w planowaniu byłem stale w kontakcie z członkiem naszej Organizacji płk. Teofilem Dziamą i przyjacielem moim, Tadziem, płk. Tadeuszem Reklewskim, dzielną jednostką, który żyl pomimo wycieńczenia, chyba tylko dzięki sile woli, dając świetny przykład innym, a z którym własnie staliśmy obok bezpośrednio przed momentem badania nas przez komisję lekarską.
Tadzio cieszył się, że jedzie do Buchenwaldu, że jest to jeden z najlepszych obozów, że podobno mają nas tam rozesłac na wolne roboty do Niemiec i tym podobne. Tadzio i Kazio byli więc zdania, że lepiej jest jechać, ja też im szczerze tego życzyłem, gdyż był to - tak samo jak Neuengamme - najlepszy obóz. Wkrótce mial nastąpić moment badania nas.
Po rozważeniu wszystkiego i pewnym łamaniu się wewnętrznym zdecydowałem, z czym - po zastanowieniu - zgodził się Tadzio, że moim obowiązkiem ze względu na Oranizację jest jeszcze na razie pozostanie w tym piekle i że niestety musimy się pożegnać.
Należało więc szybko działac. Zbliżał się decydujący moment: albo-albo. Byłem zdrów i ważyłem siedemdziesiąt pięc kilogramów. Szybko nałożyłem przyniesiony mi przez jednego z przyjaciół - Staśka przyjaciela "Teddyego", który na razie uniknął transportu -
pas na rupturę, ktęrej nigdy w życiu nie miałem i stanąłem przed komisją.
Była godzina druga w nocy, komisja była zmęczona. Tadzio, który w porównaniu ze mną był chudzielcem i o kilkanaście lat starszym, został przyjętym do transportu, lecz gdy ujrzano mnie, bez słowa pokazano mi wyjście - "chwyciło" więc. Przez blok transportowy wróciłem do bloku "własnego", a nazajutrz do normalnej pracy.
Lekarze w czasie przeglądu kiwali z podziwu głowami, patrząc na rozrosnięte, rozwinięte umięśnione, dobrze odżywione ciała więźniów Polaków. Tu był widoczny skutek pracy. Wiele się przyczyniła do tego "Kanada". Od czasu rozpoczęcia gazowania większych transportów, głodu , w sensie łagrowym nie było, a połowa Polaków (zorganizowanych) miała wszystkiego dosyć, poza tym od listopada 1942r. otrzymywaliśmy paczki żywnościowe.
10 m a r c a wywieziono r a z e m p i ę ć t y s i ę c y Polaków. Tysiąc do Neuengamme, tysiąc do Buchenwaldu, tysiąc do Sachsenhausen, tysiąc do Gross-Rosen i tysiąc do Flossenbürga.
Ponieważ zasadniczy szkielet Organizacji Wojskowej potrafił się od transportów wykręcić, więc pracowaliśmy dalej.
W tydzień potem zrobiono znowu komisji dla wszystkich pozostałych Polaków, celem odciążenia pracy przy wysyłaniu następnych transportów i notowano na listach na stałe koło numeru kategorii "A" lub "U"
[Być może skróty pochodzą od: A - arbeitsfähig (zdolny do pracy) i U - (arbeits)unfähig (niezdolny do pracy)]. Było to dla mnie zaskoczenie: dostać na stałe kategorię "A" - to jechać następnym transportem, dostać "U" - to znaczy być uznanym za niezdolnego do pracy. Co prawda " U" niby mieli wysyłać do Dachau, ale nikt nie mógł zaręczyć, czy w wypadku "potrzeby zaszprycowania" fenolem lub zagazowania nie będą brać z tego zapasu "U". Zdecydowałem więc się na kategorię "A", którą też dostałem i postanowiłem wystarać się o wyreklamowanie jako "niezbędny" pracownik. Chociaż zasadniczo zostawiali fachowców, ale trudno było udawać fachowca w "komando", gdzie pracowałem, gdyż ostatnio pracowałem na poczcie w paczkami. Jednak udało mi się, sposród czterdziestu więźniów, należących do dwóch zmian poczciarzy, znaleźć się wsród pięciu "reklamowanych" i dlatego nie zostałem wcielony do dwóch następnych transportów, Polaków wywiezionych 10 i 11 kwietnia do Mauthausen (d w a t y s i ą c e p i ę c s e t z d r o w y c h P o l a k ó w).
Ta druga komisja lekarska klasyfikująca Polaków na kategorie "A" i "U" głośno wyrażała podziw nad doskonałym naszym stanem fizycznym, mówiąc: "Co za regiment można z takich wystawić, g d z i e t u s i ę t a c y u c h o w a l i".
Przy masowych rozstrzeliwaniach lub gazowaniach "Krankenbau" otrzymywało listy z numerami delikwentów i poleceniem podawania do głównej "Szrajbsztuby", po pięćdziesiąt numerów dziennie, jako zmarłych na serce, tyfus lub inną chorobę "naturalną". Zawiadomienie do rodziny wysyłane było tylko na specjalne zarządzenie politycznego oddziału i czasami po pół roku rodzina wierzyła, że jej bliski więzien jeszcze żyje, tylko nie pisze i posyłała mu paczki.
Pracowałem ostatnio w paczkarni, gdzie codziennie wysortowywano wielką ilość paczek żywnościowych, przeznaczonych dla kolegów, którzy już nie żyli. Dozorujący esesmani skwapliwie odkładali lepsze paczki, które koszami wynoszono do kasyna esesmanów. Gorsze zaś paczki zmarłych przeznaczano do kuchni "haftlingowskiej". Ponieważ szef paczkarni był jeszcze możliwym esesmanem (Austriak), więc po nadesłaniu zmarłemu kilku paczek starał się jakoś tę rodzinę na przyszłość od tego powstrzymać. W tym celu odsyłał którąś z kolei paczkę z powrotem, stawiając na niej pieczątkę: "Neue Anschrift abwarten" (oczekiwać na nowy adres) i tym przerywał ciąg paczek od rodziny. Pomimo pierwotnego zakazu wysyłania większych niż dwustupięćdziesięciogramowe, paczki przychodziły ogromne, czasami całe walizy. Wszystkie one były doręczane bez konfiskaty. Zależało to, ma się rozumieć od szefa. Szczególnie cieszyły esesmanów paczki czeskie, gdyz prócz ciasta, cukru zawsze zawieraly wina, pomarańcze, cytryny. Wina były konfiskowane urzędowo - lecz Czesi lub Żydzi francuscy, otrzymujący również bogate paczki przeważnie już nie żyli - więc całe paczki szły dla esesmanów.
Od czasu do czasu w bloku zjawiali się wieczorem esesmani. Zbierali Żydów i kazali im pisać listy do domów z sakramentalnym: "Jestem zdrów i dobrze mi się powodzi". Listy te sprowadzały nowe partie żydów, którzy na wiadomość o tym, że ich współwyznawcom tak się dobrze powodzi, chętniej zgłaszali się "na roboty do Niemiec" oraz nowe paczki dla esesmanów, gdyż autorzy listów przez ten czas byli wykańczani.
Wywożenie Polaków tłumaczone było nam przez kapów i niektórych esesmanów jako skutek organizowanych przez Polaków ucieczek i kontaków z ludnością cywilnął.
Wśród esesmanów byli i tacy szefowie "komand", w paru przypadkach Austriacy, którzy dawno już zżyci z więźniami - Polakami, zjadający chętnie organizowane przez Polaków żarcie, nieraz przepraszająco się tłumaczyli, że przecież nigdy żadnego Polaka nie uderzyli, dając tym samym jasno do zrozumienia, że z chęcią uciekliby razem z jednym lub paroma "Häftlingami", byle by im zabezpieczyć gdzieś locum do końca wojny w PoIsce. W lutym 1943r. było dwóch takich esesmanow, którzy twierdzili, że "już czas" (wypadek z kolegą pdch. rez. Zbigniewem Goszczyńskim oraz koleg por. rez. Marianem Moniczewskim).
Należy tu jeszcze chociaż w paru słowach podkreślić, co prawda nie wszystkich, dzielną postawę księży. Początkowo ksiądz w ogole dłużej niż parę dni nie żył. Zabijano ich pałkami na placu (tak samo jak żydów zaprzęgniętych do walca (Był to tzw. walec Krankemanna, którym wyrównywano powierzchnię placu apelowego. Patrz: A. Siciński, "Z psychopatologii więźniów" ..., s. 127) lub przy innej jakiejś "pracy" wymyślanej specjalnie dla udręczenia. Następnie - na początku roku 1941 - na interwencję z Rzymu księża zostali wywiezieni do Dachau, gdzie podobo mieli zupełnie znośnie. Następny transport księży do Dachau nastąpił latem 1942r. W okresie właśnie pomiędzy tymi transportami poznałem kilku dzielnych księży, między innymi i ks. Zygmunta Ruszczaka (nr 9842), który był naszym (Organizacji Wojskowej) kapelanem. Pomimo, zdawało, by się niemożliwych warunków, prócz spowiedzi mieliśmy (tajne) nabożeństwa. Wino i opłatki dostawaliśmy z zewnątrz.
U c i e c z k i. Od początku obozu i przez okres mego tam pobytu był szereg prób ucieczek, mniej więcej w połowie udanych, ktore różnym echem odbijały się w sercach nas - więźniów, w zależności od reagowania na takowe władz lagru, a w reakcjach tych zachodziły czasami zasadnicze zmiany.
Pierwsze ucieczki, organizowane prymitywnie poprzez pojedyncze wówczas ogrodzenie z drutów nienaładowanych prądem, w nocy lub w czasie pracy poza drutami, chowając się na noc w szopach, barakach i innych zasłonach terenowych, w skutkach przynosiły s t ó j k i c a ł e g o l a g r u w szeregach na placu, "rzucanie się" i bicie więźniow przez wściekłych esesmanow, szykany w blokach, szukanie. Czasami znajdywano schowanych zbiegów na terenie pracy ("Industriehof I" i "Industriehof II"). Ginęli z a b i j a n i bezpośrednio po znalezieniu lub kierowani byli d o b u n k r a.
Pierwszy więzień który "zwiał" w pierwszych miesiącach istnienia obozu nosił, jakby na złość władzom lagru nazwisko - Tadeusz Wiejowski (nr 230). Koledzy zapłacili wtedy za to w y g ó r o wa n ą c e n ę. Wszyscy więźniowie stali szeregach na placu bez jedzenia i możliwości wyjścia do ubikacji, osiemnaście godzin bez przerwy. W dzień mdleli z upału, w nocy trzęśli się z zimna. Pod koniec stójki stan był opłakany (połowa leżała).
Z biegiem czasu stójki stały się coraz krótsze i przeważnie staliśmy do chwili znalezienia zbiega. W razie nieznalezienia, parę godzin do wieczornego apelu. Czasami jednak i tych kilka godzin d a w a ł o s i ę w e z n a k i. Tak na przykład 28 października 1940r. padał deszcz ze śniegiem (płaszczy i czapek nie mieliśmy). Należałem do przeważającej większości tych, którzy nie mieli również skarpetek. Czapkę dostałem 8 grudnia 1940r. Zanim znaleziono i z a b i t o z b i e g a, zmęczenie, brak strawy i chłód spowodowały, że około stu czterdziestu s ł a b s z y c h w i ę ź n i ó w razem z zakończeniem stójki z a k o ń c z y ł o s w ó j ż y w o t .
Z czasem stójki z powodu ucieczki stały się jeszcze krótsze, obliczone tak, by był czas na zjedzenie kolacji przed gongiem do spania. Nie wykluczało to wypadków, kiedy władze - szczególnie w dzień mroźny lub dzdżysty - trzymały nas godzinami podczas apelu na placu.
Chociaż n i k t n i e u c i e k ł, nie mogli się niby doliczyć stanu więźniów. Sami szli pod dach "na obliczenia". Było to tendencyjne wykańczanie nas.
W końcu listopada 1941r. w czasie nieobecności komendanta obozu i zastępstwa, mieliśmy, "Tydzień Seidlerowski".
Codziennie po powrocie z pracy do obozu j a k k o l w i e k n i k o g o n i e b r a k o w a ł o, s t a l i ś m y n a a p e l u wieczornym prawie do samego gongu do spania i potem szybko połykaliśmy zimną jak lód zupę. Był przejmujący wiatr, mróz łaził nam po plecach, głowach i kończynach i trzeba było się bronić całym wysiłkiem organizmu przed zaziębieniem.
Od wiosny 1941r. ucieczki zaczęły się powtarzac częściej. Wtedy władze wpadły na pomysł zastosowania o d p o w i e d z i a l n o ś c i s o l i d a r n e j calego bloku i za ucieczkę jednego, wybierano z bloku d z i e s i ę c i u w i ę z n i ó w, k t ó r z y s z l i n a ś m i e r ć, na kilka dni - do zakończenia poszukiwań - do bunkra, a potem byli k o ń c z e n i przez rozstrzelanie lub któryms z innych sposobów. Moment wybierania przez komendanta dziesięciu na śmierć był c i ę ż k i m p r z e ż y c i e m dla całego bloku, chociaż zdarzały się bardzo wzniosłe momenty, jak na przyklad ofiarowanie swego życia przez jednego staruszka - księdza - za życie młodego chłopca, którego na śmierć wybrano, a którego przy życiu zostawiono przyjmując ofiarę księdza (prawdopodobnie było to znane wystąpienie św. Maksymiliana Kolbe. Uratowany przez św. Maksymiliana Kolbe sierż. Marian Gajowniczek Nr P-5659 przetrwał obóz, co samo w sobie może być uważane za jeden z cudów, przypisanych śmierci O. Maksymiliana Kolbe Nr P-16670. Zmarł w 1995 r. w wieku 95 lat, jako ojciec i dziadek licznej rodziny; został pochowany w Niepokalanowie).
W t e d y n a s z a O r g a n i z a c j a n e g a t y w n i e u s to s u n k o w a ł a s i ę d o u c i e c z e k. W c i ą g u r o k u 1941 ż a d n y c h u c i e c z e k n i e o r g a n i z o w a l i ś m y i p o t ę p i a l i ś m y w s z y s t k i e d z i k i e o d r u c h y w t y m k i e r u n k u.
Z dniem nadejścia pisma z Berlina (wiadomość od naszych "piątkarzy" z politycznego oddziału) zakazującego - podobno na skutek takich samych represji zastosowanych w obozach założonych dla Niemców - represje w obozie Oświęcimiu skazujące dziesiątki za jednego zbiega zostały s k a s o w a n e i odżyły możliwości i plany ucieczek.
Wtedy - od wiosny przez rok 1942 - organizowaliśmy ucieczki, o których wspominałem.
Poza tym na początku 1943r. (w lutym) "poszło" siedmiu kolegów przez SS-kuchnię (W dniu 27 lutego 1943r. uciekło z kuchni SS-mańskiej siedmiu więźniów. Byli to Kazimierz Albin - nr 118, Tadeusz Klus - nr 416, Adam Klus - nr 419, Bronisław Staszkiewicz - nr 1225, Franciszek Roman - nr 5770, Włodzimierz Turczyniak - nr 5829 i Roman Lechner - nr 3505. Patrz: APMO. Zespół "Oświadczenia", t. 27, k. 22-29, relacja W. Turczyniaka; D. Czech, Kalendarium der Ereignisse ... s. 424-425.).
Brak odpowiedzialności więźniów za ucieczki kolegów, zlikwidowanie nie tylko kary śmierci lecz również kary bunkra, a od początku 1943r. brak nawet stójek (w roku 1943 z powodu ucieczek wcale nam nie przedłużano stania na apelu), poza tym wydawanie więźniom pracującym w obrębie drutów cywilnych ubran (pochodzących z "Kanady" i pomalowanych w czerwone pasy), u s p o s a b i a w i ę ź n i ó w d o u c i e c z e k, stąd też władze obozu wzięły się na nowy sposób.
Ogłoszono w blokach, że za ucieczkę więźnia do obozu zostanie przywieziona cała jego rodzina. Pewnego dnia zrobiono nawet taki "teatr". Po powrocie z pracy oczom kolegów przedstawił się nieprzyjemny obrazek: pod słupkiem z tablicą naktórej było napisane o "niemądrym postępku jednego z więźniów, który ratując się ucieczką naraził życie matki i swojej narzeczonej, które na skutek jego lekkomyślności przywieziono do obozu", a które własnie stały pod słupkiem w asyście esesmana.
Na razie trafiono nas w samo serce. Cóż to za drań mógłby rozmyślnie narazić Matkę lub narzeczoną. A nawet wystarcza, że to była kobieta. Kilka lat odosobnienia od płci innej też miało swe znaczenie. Byliśmy na punkcie kobiety zbyt czuli, toteż pierwszego wieczora obóz pomstował na drania co naraził staruszkę i taką miłą narzeczonę. Wkrótce okazało się, że miały na mundurach numer o wiele niższy niż był bieżący w lagrze kobiecym. Sztuczka więc była szyta zbyt grubymi nićmi jak dla nas. Nazajutrz już dowiedzieliśmy się, jaki jest numer bieżący w kobiecym lagrze i że było to "robione" tylko dla wywołania wrażenia. Nastąpiło więc odprężenie i tym bardziej zachęciło do ucieczek niektórych więźniów.
Wtedy "poszło" znowu dwóch kolegów. Jednak zupełnej pewności, że rodziny się nie naraża nie było, toteż większość kolegów na samą myśl o ucieczce - wzdrygała się.
Jeszcze jeden raz widzieliśmy jakąs młodą i miłą niewiastę pod słupkiem z napisem, ale większe wrażenie zrobiło już tylko na "cugangach".
Od połowy roku 1942 złapanych po nieudanej ucieczce więźniów wieszano publicznie i ostentacyjnie, przy czym wieszali ci, co sami po dwóch tygodniach powieszeni być mieli. Robiono to dla większego ich udręczenia.
Od początku roku 1943 byłem w kontakcie z bohaterem Montelupich - "Szczęściarzem" kolegą Aleksandrem Bugajskim, który miał wyrok śmierci, nie łudził się, że zostanie tu wykończony i zbliżył się do mnie w celu dopomożenia mu w zorganizowaniu ucieczki. Zaproponowałem mu drogę, którą miałem sam na wszelki wypadek, a dla wykorzystania której pracowałem na nocnej zmianie poczciarzy. Jednocześnie (w grudniu 1943r.) projekt ucieczki podał mi ppor. rez. Witold Wierusz, który pracował w komandzie mierników (czasami o kilka kilometrów od obozu). W projekcie tym był jednak pewien warunek: jeśli się nie uda inaczej, a cofnąć się nie będzie można, to pozostanie wyjście za pomocą "roboty mokrej", do czego ustosunkowałem się negatywnie z powodów niżej podanych.
Wyjście z obozu było już w zasadzie niełatwe, potęgowane jeszcze tym, że należało tak wyjść, by nie pociągnęło to za sobą śmierci kolegów, a to właśnie było trudne.
Czasami w niektórych komandach, pracujących o parę kilometrów od obozu, ucieczka "aż się prosiła" by ją zorganizować, lecz na przeszkodzie stawało - ironia losu - życie jednego lub paru esesmanów, których śmierć, otwierająca drogę do wolności, groziła odebraniem życia wielu kolegom Polakom i w ten sposób zorganizowana ucieczka byłaby bezwzględnym egoizmem, na co nie mógłby się zdecydować dobry Polak.
Należało więc ucieczkę "montować", biorąc pod uwagę nie tylko jej powodzenie, lecz również echo takowej w obozie.
Po wprowadzeniu pewnych poprawek w planie ppor. rez. Witolda Wierusza, zaznajomiłem go z kolegą Aleksandrem Bugajskim. Ponieważ "Szczęsciarzowi" Aleksandrowi Bugajskiemu plan ppor. rez. Witolda Wierusza wydał się mniej ryzykowny niż mój, więc się przeniósł do komanda, gdzie pracował ppor. rez. Witold Wierusz i przygotowywał tam ucieczkę, a po paru dniach "Szczęsciarz" zaproponował mi, że będzie przygotowywał tam również ucieczkę i dla mnie.
W dniach 10 i 11 kwietnia 1943r. (jak już wspomniałem) wywieziono w dwóch rzutach (obydwa do Mauthausen) dwa tysiące pięcset Polaków. T o o s t a t e c z n i e w p ł y n ę ł o n a m o j ą d e c y z j ę. Dalszy mój pobyt w Oświęcimiu nie uważałem za konieczny. Dotychczas co mogłem to robiłem. "Lepsza" połowa kolegów wyjechała. Czekanie na "coś" nie dało rezultatu. Odgrażano się, że wywiozą i resztę Polaków. Sądząc, że teraz może już większe korzyści przyniosę z zewnątrz niż wewnątrz - z d e c y d o w a ł e m s i ę o b ó z o p u ś c i ć.
Drugim momentem, który mnie skłaniał do opuszczenia obozu, była od początku marca krążąca po obozie wiadomość, że Janusz Kuczbara został złapany w Warszawie i jest na Pawiaku. Rozumiałem, że ten człowiek bez skurpułów - chcąc ratować własne życie -może zacząc sypac "górę" naszej Organizacji, tym bardziej, że bez żadnej potrzeby - chciał to zrobić jeszcze w lagrze (w stosunku do płk. Juliusza Gilewicza i kolegi Henryka Bartosiewicza). Na ten temat rozmawiałem 11 kwietnia 1943r. z kolegą ppor. rez. Leonem Murzynem.
Mając na względzie moje "wyjście" z obozu, odbyłem parę rozmów z mjr . Zygmuntem Bończą-Bohdanowskim i kolegą Henrykiem Bartosiewiczem, informując ich o tym i powierzając im dalszą pracę.
Dnia 13 kwietnia rozmawiałem z kolegą kpt. Stanisławem Machowskim, któremu powiedziałem, że po dwu i półletnim wyczekiwaniu nie mam już teraz chęci, ani p o t r z e b y zostawać tu dłużej. Może się uda z zewnątrz prędzej przyjść z pomocą kolegom w lagrze. Kolega kpt. Stanisław Machowski odpowiedział na to: "tak, ale czyż można kiedy się chce przyjeżdzać i kiedy chce wyjeżdzać z lagru?". Powiedziałem: "można". I rzeczywiście miałem możnośc od paru miesięcy wyjscia co noc z obozu, chociaż dosyć nieprzyjemną i trochę ryzykowną. Poza tym "Szczęsciarz" przygotował drugą drogę.
Przypadkowo jednak poszedłem zupełnie inną drogą, tamtą (pierwszą) zostawiając wtajemniczonym kolegom: Henrykowi Bartosiewiczowi, mjr. Zygmuntowi Bończa-Bohdanowskiemu, Zdzisławowi Uliaszowi i Andrzejowi Gąsienicy.
Przed wyjściem rozmawialem jeszcze z kolegą "Tadkiem" na temat jego łączności z Warszawą i braku zleceń. Mówiąc mi o swojej łączności powiedział, że, "t e r a z W a r s z a w a o O ś w i ę c i m i u j u ż i n a c z e j m y ś l i", Nie wiem co miał na myśli i decyzji nie zmieniłem.
Przygotowany termin wyjścia z obozu przez Aleksandra Bugajskiego - nieszczęśliwie dla niego zbiegł się z dowcipną ucieczką nocą kolegów z obozu w Brzezińce przez tak nazywaną przez nas "beczkę Diogenesa". Wzięcie wszystkich żołnierzy na poszukiwanie zbiegów (brak "Postów") spowodowało zamknięcie lagru. Nie wypuszczano nas do pracy przez trzy dni, co władze wykorzystały na odwszenie lagru. W ciągu tych paru dni szef i kapo komanda, gdzie pierwotnie pracowal Aleksander Bugajski (poczta-paczkamia), zorientowali się, że "Szczsciarz" przeniósł się do nowego komanda samowolnie, że może to być podciągnięte pod "c h ę c d o k o n a n i a u c i e c z k i", i w rezultacie zamknięto Aleksandra Bugajskiego w karnej kompanii za samowolną zmianę komanda pracy. W dniu następnym po tej nocy z "beczką Diogenesa" mieliśmy próbować "wyjścia".
Tak więc w tym wypadku "Szczęściarzowi" się nie powiodło. Musiałem kombinować inaczej.
Jeden z moich kolegów Jan Redzej będąc w komandzie, które przewoziło do obozu chleb z piekarni w mieście zauważył, że są tam wielkie, żelazne drzwi, bardzo na pozór groźne lecz mogące się stać drzwiami na wolność. W celu przyjrzenia się im, potrafił na parę dni przenieść się, za zezwoleniem kapo, do piekarni. Praca w piekarni jest bardzo ciężka, musi się wypiec dziennie określoną ilość tysięcy bochenków chleba. Za niewykonanie normy pracy maszeruje się nazajutrz do bunkra. Pracuje tam kilku cywilnych piekarzy i kilku więźniów. Przez tych kilka dni, starając się przyjrzeć dokładniej drzwiom, kolega Jan Redzej stracił sześć kilogramów wagi własnej, a był on dzewięćdziesiątpięc kilogramów ważącym drabem. Ostatecznie zdecydował, że po zastosowaniu nawet pewnych kombinacji drzwi się jednak nie otworzy i wrócil do swego "komanda".
Po rozpatrzeniu sprawy razem p o w z i ę l i ś m y p e w i e n p l a n, k t ó r y t e ż w y k o n a l i ś m y.
Ja go przez "Arbeitsdiensta" (pośrednictwo kolegi Wacława Weszke) zupełnie formalnie ulokowałem w piekarni. Wykorzystaliśmy nastrój Świąt Wielkanocnych w obozie i mniejszą czujność fetujących władz. W Wielką Sobotę wprowadziłem w błąd władze mego bloku i mego komanda, by nie sciągnąć na kolegów z bloku i pracy represji, i udając chorego przeniosłem się na "Krankenbau" - dla większego bezpieczeństwa - do bloku 20, tyfusowego, gdzie bardzo niechętnie zaglądały wszelkie władze. Pierwszego dnia Swiąt (niedziela) "byłem chory", gdyż piekarnia nie pracowała. Drugiego dnia Świąt (poniedziałek) musiałem wyjść ze szpitala, gdyż piekarnia zaczynała pracę, poza tym zmiany wsród pracowników zaraz po okresie świątecznym mniej rzucały się w oczy.
"Dowcip" polegał na tym, żeby wbrew przepisom lagrowym wyrzucili mnie do innego bloku, a nie do mojego z powrotem, jak to normalnie musieliby zrobić i żeby tym blokiem był blok 15, gdzie mieścili się piekarze. Żeby mnie wbrew przepisom szpitalnym w ogóle po dwóch dniach wyrzucili z bloku tyfusowego, skąd nie wolno było wyjść bez kwarantanny i żeby mnie zdrowego już - nie widział nikt z pracowników mego komanda lub władz mego bloku, którzy w czasie gdy "robiłem się "piekarzem (wchodziłem do nowego bloku i do nowej pracy), musieli być przekonani, że jestem chory .
Formalności związane z wejściem do szpitala i wyjściem do innego bloku załatwił mi kolega Edward Ciesielski (wejście przy pomocy Mariana Tolińskiego, wyjście przy pomocy Władysława Fejkę). Przypuszczając, że może on ponieść odpowiedzialność za ułatwienie mi ucieczki, zaproponowałem mu wspólne "wyjście" (niedziela wieczór). Poza tym na moją decyzję zaproponowania Edkowi Ciesielskiemu ucieczki, co w pierwszej chwili zmuszało do pewnych nowych posunięc w planie, wpłynęło i to, że siedział on za broń i stale mówił, że czeka, kiedy, wywołają jego numer celem rozstrzelania. W ciągu dwóch lat, przy spotkaniu ze mną konczył zawsze rozmowę słowami: "no,panie Tomku, na pana tylko liczę". Niechże się więc nie zawiedzie. Porozumieliśmy się z Janem Redzejem i po szybkiej własnej decyzji Edward Ciesielski zerwał z bardzo dobrą posadą w bloku szpitalnym. Rano, drugiego dnia Świąt (poniedziałek) razem ze mną zjawił się w bloku 15, gdzie mieszkali piekarze.
Po wprowadzeniu w błąd również władz tego bloku oraz kapo od piekarzy, ten ostatni myslał, że blokowy otrzymał formalne kartki od "arbeitsdiensta" (kartek od "Arbeitsdiensta" nie chciałem brać, by go nie narażać na podejrzenia o ułatwienie mi ucieczki), a blokowy sądził, że przychodzimy do bloku jako nowi piekarze do nowo powstałej piekarni mechanicznej w porozumieniu z kapo. Musieliśmy jeszcze przełamać opór dwóch więźniów, piekarzy, co okazało się najtrudniejsze.
Musieliśmy tym dwóm piekarzom czymś trafić do przekonania, żeby ustąpili nam swych miejsc pracy na noc, gdyż dezorientacja wszystkich oszukanych władz lagrowych nie mogła być długotrwała i liczyliśmy ją na godziny. Musieliśmy się więc spieszyć, a tu jak po grudzie szła nam rozmowa z dwoma piekarzami, którzy nie mogli zrozumieć powodu naszego zapału do pracy w nocy, a chodziło o to, żeby nie zrozumieli. Mieli obawy, że ich chcemy pozbawić pracy przy chlebie. Wreszcie pokonaliśmy i tę przeszkodę.
Szedłem więc już na całego. O ile powrót do lagru Jana Redzeja, po nieudanej ewentualnie nocy, był zupełnie możliwy , gdyż niczym by się nie różnił od dnia zwykłego, pracował już stale jako piekarz, również dla Edwarda Ciesielskiego byłby możliwy , gdyż z władzami poprzedniego bloku i porzuconej pracy załatwil wszystkie niezbędne formalności, musiałby jedynie zmienić pracę, bo na stanowisku piekarza by nie wytrzymał, o tyle mój powrót do lagru po nieudanym wyjściu w nocy przyniósłby mi przeniesienie mnie do kamej kompanii, bo niczym nie mógłbym wytłumaczyć zjawienia się w obcym bloku, pójscia jako piekarz na nocną zmianę, gdy miałem swoje komando, kiedy ani kapo ani szef nic o moim zwolnieniu z "komanda" nie wiedzieli, tym bardziej, że była to "paczkarnia", której władze w wiadomy sposób postąpiły w identycznej sprawie ze "Szczęsciarzem", Aleksandrem Bugajskim. Przenieść się zaś formalnie z paczkami nie mogłem, gdyż zaledwie kilkanaście dni wcześniej wystarano się o moje "wyreklamowanie", jako dla n i e z b ę d n e g o tu pracownika.
P o s t a n o w i o n e w i ę c b y ł o n i e w r a c a ć. P r z e d t e m j e d n a k t r z e b a b y ł o w y j ś ć. Kapo Czech, długo się upierał, że dziś może pójść do piekarni jeden, a jutro drugi (poza Janem Redzejem, który chodził codziennie). J a k k o l w i e k w e w n ą t r z g o t o w a ł o s i ę w n a s j a k w u k r o p i e, n a z e w n ą t r z u d a w a l i ś m y z u p e ł n i e o b o j ę t n y c h.
Sprawę z kapo załatwił Jan Redzej tłumacząc, że to dwóch "frajerów", którzy "nacięli się", myśląc, że w piekarni jest łatwa praca i że wobec tego najlepiej ich wziąć na noc, a już on da taką szkołę, że niedługo w komandzie wytrzymają i odechce im się już po dzisiejszej nocy. Najtrudniej jednak było przełamać opór dwóch więźniów piekarzy. Wreszcie wszyscy byli "zrobieni" mową Jana Redzeja, konfiturami, cukrem, jabłkami - z paczek ode mme, i wiele dopomógł wesoły nastrój drugiego dnia Świąt.
Godzina 18:30. Od bramy esesman wola: "Bäckerei..." Wybiegamy. Biegnąc do bramy widzę wielu spacerujących więźniów i trzy zdziwione na mój widok twarze (ppor. rez. Jerzego Olszowskiego, Zdzisława Uliasza, Mieczysława ...rowca). Są to jednak wszystko moi dobrzy przyjaciele. Liczą nas. Jest akurat tylu, ile trzeba - ośmiu. Znaczy, że tamci dwaj zrezygnowali na dzisiejszą noc. Gdyby było o jednego za dużo, to jeden z nas nowych musiałby zostać. Otacza nas czterech esesmanów. Idziemy. Jesteśmy za bramą. Ileż ją razy przekraczałem myśląc: "kiedy już nie będę potrzebował do niej powrócić". Dziś wychodzę z myślą, ż e p o w r ó c i ć w ż a d n y m w y p a d k u n i e m o g ę.
Nie da się opisać nastrojów. W każdym razie pewność zupełnego zdecydowania dodała jakichś skrzydeł do ramion. W miasteczku rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Dwóch więźniów i dwóch esesmanów idzie do małej piekami, a my - sześciu z dwoma esesmanami - poszliśmy do wielkiej (co było już z góry ułożone z kapo), by nas tam "poddać ciężkiej próbie", co powierzone było koledze Janowi Redzejowi.
Przez noc musi się zrobić pięć wypieków chlebów. Pracowalismy ciężko - poza kolegą Edwardem Ciesielskim - który już na początku pracy "zainscenizował" wypadek z workiem i zwichnięciem (skarżył się na ból w krzyżu). Wszyscy jednak symulować nie mogliśmy.
Mieliśmy próbować szczęścia po pierwszym lub drugim wypieku. Tymczasem przeszedł drugi, trzeci, czwarty - a my nie mogliśmy się ruszyć. Sprawę utrudniało to, że w poniedziałek była zawsze zmiana "postów". Dziś właśnie był poniedziałek. Pod koniec tygodnia oni się przyzwyczajali już do pracowników i do drzemek i bywali prawie zawsze już "klapnięci". Od poniedziałku - nowi - byli "tą nową miotłą". A tu jeszcze w bramie, przy wyjściu z lagru, głośno im przy nas zapowiedziano: "Pass auf" - tak że pomyślałem: "Czyżby się czegoś domyślali". W piekarni jeden z nich "przyczepił się" do "naszych" drzwi, szczegółowo je oglądając, kręcąc głową i mówiąc, że są niepewne. Dopiero Jan Redzej musiał użyć swoich wpływów, by go przekonać.