Tak się stało, że niestety, najstarsza i najlepsza część mieszkańców mojego Porozowa przeprowadziła się już na całkiem inne miejsce i leżąc na zabytkowym miasteczkowym cmentarzu pod Zapoliczami, oczekuje na drugie przyjście Zbawiciela...
Kiedyś mamie przyśnił się nieboszczyk ojciec, Antoni. Mama zapytała go:
- Antek, a co wy TAM robicie?
- A co i zawsze robiliśmy – padła odpowiedź. Orzemy pole, pasiemy krowy, kosimy siano, stawiamy w stogi, a zimą przyjeżdżamy końmi i zabieramy...
Tak więc wszyscy moi dalecy i bliscy krewni, nie wyłączając dziadka Stanisława i wujka Józefa oraz starzy znajomi - Józek Koziuk, Miecio Szałkiewicz nawet TAM nie zaznali spokoju...
Jeszcze lat temu z dziesięć na cmentarzu rosło mnóstwo drzew: brzozy, klony, jesiony, nawet wiśnie i czereśnie, jaśminy. I bardzo fajnie wieczorem każdego dnia w końcu maja śpiewał słowik, trochę uroczyście, trochę beztrosko, jakby chciał osłodzić nieboszczykom chwile wiecznej nocy. A potem nowy ksiądz, zrobiwszy porządek przy kościele, zaczął oczyszczać z zarośli cmentarz i nie zostało na nim prawie nic, oprócz pomników i samotnej starej brzozy, na której złamanym wierzchu jakiś zwariowany bocian urządził gniazdo i regularnie wracając w porozowskie strony, wyklepuje co roku z żoną dwójkę albo i trójkę dzieci. A tej dawnej cmentarnej romantyki, tych krzaków bzu już nigdy chyba nie ujrzę i pięknej słowiczej pieśni nie usłyszę...
Do dziś pamiętam jak po mszy niedzielnej przed kościołem stali gromadą wszyscy porozowscy mężczyźni, na winklu, to znaczy na głównym skrzyżowaniu ulic, elegancko ubrani, wygoleni, pachnący wodą kolońską, z papierosami w ręku i spokojnie o czymś gadali, czasem politykowali, bo i takich u nas nie brakowało. Wybitną postacią, tak w sensie geograficznym jak i politycznym był Kazimierz, syn Klemensa, albo – jak go nazywano – Kaziczko. To on kiedyś jednemu z miejscowych działaczy bolszewicko-kołchozowych palnął z rozgoryczeniem:
- Wielki jest Związek Radziecki, od Amuru po Elbę, a kartofli posadzić nie ma gdzie! Aforyzm godny tego aby go wyryć złotymi literami na płycie w muzeum komunizmu. Stanisław Jerzy Lec umywa pióro i odpoczywa...
Kaziczko lubił geografię i wszystko co z nią związane, w każdą niedzielę oglądał „Telewizyjny klub wędrowców”, ba! - nawet wiedział gdzie jest Kustanaj, co w naszym miasteczku było nie do pomyślenia. Córka jego, pani Helena, poszła w jego ślady, bo uczyła nas w szkole geografii...
Inną postacią, nie mniej wybitną i kolorową, był mój wielki przyjaciel, pan Józef Koziuk, dużo było u nas w miasteczku Józefów Koziuków, a ten akurat mieszkał na ulicy Nowej, po drodze z Porozowa do Bogudzienek. Osoba wręcz legendarna, miał bardzo ładny głos i sam mi opowiadał jak za czasów II Rzeczypospolitej przyjechała do Porozowa komisja niby z Warszawy i zakwalifikowała młodego i zdolnego chłopaka do konserwatorium. Ale gospodarka była duża, trzeba było komuś na niej pracować, a za nauczanie trzeba było płacić, więc Józek nie pojechał do Warszawy i został w miasteczku. Na weselach ochoczo wyśpiewywał popularne arietki polskie z lat trzydziestych: Kochać was, kobiety, to życie, to szczęście, to-raaaj! Albo: Brunetki, blondynki... czy piosenki legionowe. Zawsze pogodny, uśmiechnięty starszy pan... Na początku lat 50-ch balował w gronie licznych kolegów na Józefa w remizie strażackiej, wziął szklankę z wódką i zwracając się do portretu Stalina powiedział:
- No, Józiu, powinszowania z okazji imienin!
Oczywiście niebawem pojechał na Syberię piłować las, a wrócił dopiero po śmierci Wodza Wszystkich Czasów i Narodów...
W latach 30-ch, za II Rzeczypospolitej, Porozów był miasteczkiem przypominającym kocioł z barszczem: prawosławni, katolicy, liczna gmina żydowska, kościół, cerkiew, synagoga, dawna maleńka cerkiew unicka, sklepiki, kramiki... Nikomu się nie przelewało, ale ciężka codzienna praca na własnej roli była treścią i podstawą życia. Zdarzało się, że biedniejsi mieszkańcy okolicznych prawosławnych wsi, niepiśmienna romantyczna młodzież, za namową miejscowych bolszewickich agitatorów wstępowała do jakichś tajnych związków, zbierała się na zebrania w stodołach, śpiewała piosenki komsomolskie, rozrzucała antypolskie ulotki, ale wtedy wkraczała do akcji dzielna policyja z Wołkowyska i udaremniała działalność takich organizacji, waląc gumą po dupie... Niepiśmienni małorolni młodziankowie dostawali od roku do czterech i szli do pierdla, zapewniając przy tym wysoki sąd, że wyrzekają się komuny na zawsze.
A potem nadszedł pamiętny rok 1939 i dzień 17 września, o którym ironicznie można powiedzieć słowami białoruskiego poety: Pasiekli nasz kraj papalam! Najpierwsz my wasz, a potem i wy nasz! W dzień "triumfalnego wyzwolenia Zachodniej Białorusi spod ciężkiej i brudnej piety białopolskiej okupacji" przyleciała konno do katolickiego Porozowa wataha mołojców z pobliskiej wsi, czy to z Daszkewiczów, czy to z Nowosadów:
- Nu szto, budziem bicca, ci budziem mirycca?
- Idzi, idzi k jibieni maciery! - odpowiedział im ktoś z tłumu.
Pani Stefania Sokołowska myślała na głos:
- No, wszystko bolszewicy mogą zrobić, ale ziemi przecież nie zabiorą?...
Ziemia w Porozowie była rzeczą świętą, gospodarze porozowscy przez całe życie dokupowali ją, oszczędzając na tym lub owym, żeby potem móc ją rozdzielić między synów albo sposażyć córki. Bolszewicy zabrali ziemię, ale niby nie zabrali, tylko wszystkich ludzi razem z ziemią, końmi, inwentarzem wcielili do kołchozu, ponieważ jak wiadomo praca kolektywna na roli rozwesela, uszlachetnia i uzdrawia człowieka prostego. Mój świętej pamięci ojciec Antoni Szałkiewicz powiadając o tych latach mawiał:
- Kriepka sowietskaja włast - skazał biedniak i gorko zapłakaw polez na piecz.
Albo wspominał wójta naszej porozowskiej gminy Garbowskiego, który jak tylko widział żebraka rzucał mu do czapki jakiś grosz i prosił:
- Módl się, żebracze, żeby cham nigdy nie był panem!
Według wersji mojej mamy, w ten sam sposób postępowali w stosunku do żebraków niektórzy Żydzi porozowscy. Mama moja staruszka, mimo swoich 89 lat, ma świetną pamięć, chętnie może opowiedzieć o początkach Porozowa, czy o księdzu wikarym Jabłońskim, który po mszy przylatywał do mojego dziadka Józefa wołając:
- No, Szałkiewiczu, dajcie zapalić!
Albo o tym jak dziadek Józef woził wozem Żyda po towar do Białegostoku, a tej wiosny była bardzo wielka woda i po przejechaniu jakiejś grobli rozpłynął się cukier w workach - i po interesie. I jak moja babcia Franciszka, bodaj latem 1920-go roku, pieląc warzywa w ogródku na naszym chutorze koło Gornostajewicz zobaczyła dwóch czerwonoarmistów i przeprowadziła z nimi słynną rozmowę:
- Babuszka, a daleko li do Warszawy?
- Nie, dzietki, niedaleko. Tam - za gorkaju...
Poszli sobie, ale babcia jeszcze słyszała ich dialog:
- Ty, Sierioża, kogda w Warszawu pridiosz, szto siebie kupisz?
- Ja? Sapogi nowyje chromowyje, a ty czto?
- Ja? Ja garmoszku...
Biedacy, nigdy nie zobaczyli chyba ani tej mitycznej Warszawy, ani polskich sapogów czy garmoszki, polegli pewnie gdzieś pod Radzyminem, nieudacznie eksportując na Zachód zgniły towar - wszechświatową rewolucję. Szkoda mi ich, bo byli to pewnie prości ludzie, Rosjanie, pędzeni przez zwariowanych wodzów na niechybną pohybiel...
Mama opowiada też o pierwszej sowieckiej wywózce rodzin zamożnych chłopów, policjantów i „socjalnie niebezpiecznych elementów” zimą 1940 roku, o strasznym mrozie, płaczu i jęku wywożonych, o małych dzieciach owiniętych w lniane pakuły... Czy dojechali oni chociaż te 20 kilometrów do najbliższej stacji kolejowej - o tym tylko archiwa mogą powiedzieć...
Nowa władza, chcąc po raz drugi w ciągu stulecia zrealizować ideę rozszerzenia rewolucji na całą Europę i świat, zaczęła budować pod miasteczkiem Łysków lotnisko, ale stało się jak w tym modnym obecnie kawale o Estończyku - „nie ponadobilos” - nie przydało się. Adolf był człowiek bystry i dobrze poinformowany, dlatego uderzył pierwszy, więc Józef, chociaż ponoć chytry i mocny, musiał uciekać. A płytami z tego lotniska wybrukowano potem w Porozowie chodniki... To już po wojnie, ale była jeszcze wojna. Różna była w różnych miejscach, miała różne oblicza. Niemcy, jak wszędzie, spędzili miejscowych Żydów do getta, ogrodzili getto drutem kolczastym, część Żydów wymordowali na żydowskim kirkucie, część w lesie, a pozostałych wywieźli do Treblinki. Wśród nich byli pewnie krewni Ester Rachel Kamińskiej, słynnej aktorki, twórczyni zawodowego teatru żydowskiego w Polsce, ona się przecież urodziła w Porozowie.
- Szkoda, że tyle narodu przepadło, szkoda Żydków! - powtarzał często mój nieboszczyk ojciec.
Potem, już po wojnie, nagrobkami z cmentarza żydowskiego sowieci mościli drogę z Porozowa do Wołkowyska...
I tak Porozów stał się częścią Prus Wschodnich i Trzeciej Rzeszy. Ale administracja w gminie była polska, pisarzem gminy był niejaki Piórko, a mama ciągle wspomina niemieckich oficerów – Ślązaków, którzy pokazywali zdjęcia swoich rodzin, żon i dzieci:
- Proszę Pani, nam ta wojna była niepotrzebna – przekonywali.
Podczas wojny Porozów płonął kilka razy i nasza rodzina mieszkała u kogo się dało, po pustych żydowskich kamienicach, po sąsiadach albo na chutorze koło Gornostajewicz. Byli Niemcy, akowcy nie pojawiali się. Partyzantki bolszewickiej wprawdzie nie było, była za to „partyzantka zarobkowa”. Często naszą osadę nawiedzali obywatele z karabinami i z córkami na wozie. Brali, oczywiście, co tylko w oko wpadło:
- Tatu, a len brać?
- Biary, biary, daczuszka, maci wouny napradzie...
Potem wojna się skończyła i pewnego wieczoru mój przyszły wujek, wtedy jeszcze kawaler, Kazimierz Piniuta, idąc z wieczorków od mojej cioci Jadzi z Gornostajewicz, zgubił na górze przed wsią Kusince, zwaną Żołnierka, nowe piękne kalosze...
Po wojnie, po raz nie wiadomo który w swojej historii, Porozów zaczął się odbudowywać. Umarł Stalin, przyszedł Malenkow, po Malenkowie – Chruszczow... Za czasów Chruszczowa przepadł nam, porozowianom, Józef Stalin. To było na początku lata, nocą, podczas balu absolwentów. Pijany stróż szkolny, zwyciężony wódką i winegretem (taka sałatka owocowa zaprawiona oliwą), usnął pod krzakiem bzu, a kiedy się obudził, to posągu Stalina już na postumencie nie było. Chował się biedaczek, myśląc, że jak znajdą, to rozstrzelają... Ale tak się stało w całym kraju - Stalin zrobił się ohydny, odrażający i niemodny...
A mój tata pracował gdzie się da, z pracą wtedy było bardzo ciężko, chciał razem z rodziną wyjechać do III Rzeczypospolitej, mam w archiwum rodzinnym podanie z prośbą o wypuszczenie naszej rodziny do Polski. Nie wiem czy mu odmówiono, czy sam potem zrezygnował, ale zostaliśmy jak i inni rdzenni mieszkańcy Porozowa, tutaj, na swojej ziemi i chyba tu nas po raz ostatni poniosą na plecach, najpierw do kościoła, a potem na cmentarz... Mój nieboszczyk szwagier, Ziutek Romanowski, bardzo nie lubił zwiedzać tego smutnego miejsca i na propozycje mojej siostry:
- Ziutek, pójdziemy na cmentarz? - uśmiechając się odpowiadał:
- Po co? Jak trzeba to zaniosą...
A propos cmetarza raz jeszcze: niedawno spoczął na nim Jerzy Dzmuchowski, porozowianin, na stałe zamieszkały w Grodnie. Ostatnie dni i lata swego życia, będąc już na emeryturze pracował przy Farze Grodzieńskiej, miał złote ręce. Właśnie tymi złotymi rękami dokonał odważnego czynu: ciemną nocą odbił posągowi Lenina w Porozowie wielki palec prawej ręki. Chciał, oczywiście, odwalić całą rękę (w niedalekich Sopoćkiniach jacyś nieznani sprawcy odbili Leninowi głowę), ale nadszedł nocny stróż i pan Jerzy musiał uciekać... Długo Iljicz stał z rdzawą armaturą zamiast palca, zanim przylepiono mu na tę armaturkę kawałek betonu...
Weselej w Porozowie robi się wiosną i latem, kiedy wracają babcie i dziadkowie, zabrani przez córki i synów na zimę do wielkich, ciepłych miast, kiedy odwiedzają ich wesołe, hałaśliwe wnuczęta, kiedy kwitną jabłonie i wiśnie w sadach, a stara Gusztynowa grusza na miedzy, niby panna młoda, stoi cała w pszczołach i kwiatach, kiedy... Ach, kiedy ta wiosna wreszcie przyjdzie, moi drodzy?...
Wiktor SzałkiewiczPorozów - Porozów Za - http://kresy24.pl/showArticles/article_id/43/