Opowiadanie historyczne Lwów przez wieki mężnie stawiał czoło wszystkim najazdom ze wschodu i południa, które przez ziemie południowo-wschodnie docierały do jego bram, natomiast mniejsze miasta i miasteczka tej części Rzeczypospolitej nie były w stanie oprzeć sig Turkom, Tatarom? Wołoszy i często sprzymierzonym z nimi Kozakom - tak, że konny najazd równał się żywiołowej klęsce, po której trzeba było lat wytężonej pracy, by wrócić do normalnego życia przed następnym najazdem. Losy tych kresów dzieliła mała mieścina (4600 mieszkańców) w powiecie radziechowskim - Witków Nowy, rozciągnięta wzdłuż szosy Radziechów-Sokal, przeciętej bagnistą rzeczułką Buszków, która oddzielała Witków Nowy - miasto od wsi Witków Stary. Ongiś miasto z kościołem farnym i obronnym klasztorem przy dużym kościele 00. Augustianów, szeroko znane ze swego rzemiosła chałupniczego i bogatych jarmarków, było nie raz cennym łupem zagonów tatarskich. One też przyśpieszyły jego zmierzch, z którego już się nie podżwignął i w nowych czasach,chociaż inne okoliczności hamowały jego rozwój. Kościół farmy dawno przestał istnieć i trudno nawet ustalić kiedy to się stało, a 00. Augustianie zostali zmuszeni do opuszczenia klasztoru już z końcem XVIII wieku za cesarza austriackiego Józefa II,syna Marii Teresy, za panowania którego rozebrano też dwie nawy kościoła klasztornego zmniejszając go do jednej środkowej nawy. W tym okaleczonym stanie, kilkakrotnie odnawiany przetrwał do 1944 roku, kiedy to zbrodniczo, celowo podpalony, w chwili kiedy ostatni Polacy byli ewakuowani na zachód - doszczętnie spłonął.
Był kiedyś Witków na ustach całej Rzeczypospolitej, a nawet poza jej granicami szeroko omawiano tragiczną sprawę Gertrudy z Komorowskich Szczęsnowej Potockiej, kiedy to w 1770 roku wówczas 18-letni, a późniejszy marszałek konfederacji targowickiej zakochał się w młodszej od siebie córce szlachcica ze Suszna, Gertrudzie Komorowskiej i w tajemnicy przed swoimi rodzicami poślubił ją. Najpierw młodzi chcieli wziąć ślub w parafii panny tj. w Witkowie, lecz proboszcz dowiedziawszy się, że jest to syn wojewody kijowskiego Franciszka Potockiego z Krystynopola, wówczas Jednego z najbogatszych i najpotężniejszych magnatów w Polsce, zwanego królikiem Rusi, odmówił ślubu bez zgody rodziców w obawie przed zemstą dumnego magnata. Znalazł się jednak usłużny paroch unicki w zapadłej wśród lasów wiosce Uhnowie, który za dobre wynagrodzenie udzielił ślubu. Tajemnica nie dała się długo zachować. Na dworze krystynopolskim, wzorowanym na dworach zagranicznych panujących - zawrzało. Rodzice, a w szczególności matka (z Mniszków) szukała żony dla ulubionego jedynaka na dworach europejskich monarchów, a nie w zaścianku szlacheckim, to też niewinnego posła tej wieści Franciszek Potocki na miejscu "rozczepił". Sprawę jednak załatwiono wedle rady matki, która zamierzała wykorzystać te okoliczności, że jej rodzona siostra była przełożoną klasztoru Benedyktynek w Dukli. W zimie, kiedy Ukraina, pokryta śniegiem aż po Krym, przypomina raczej Syberię, żaden Tatar nie wychyli się z namiotu koczowniczego obozu, ale w ową zimę zdarzył się "najazd tatarski" na Suszno, gdzie nikogo poza dworem Komorowskich nie ograbiono, a i w tym dworze niczego nie zabrano prócz jednej "branki" Gertrudy. Dziwne też, że Tatarzy nie zabijali broniących się, lecz po prostu płazowali ich i to wśród popularnych i dosadnych przeklęć ruskich, a jeden z Tatarów był zupełnie podobny do Kozaka, który często przyjeżdżał ze Szczęsnym do Suszna. Dla pogłębienia zagadki Tatarzy nie uciekali z porwaną na południe w stronę stepów i Krymu, lecz ruszyli wprost na bity trakt do Lwowa. To też stroskany miecznik Komorowski nie gonił Tatarów, lecz udał się wprost do Krystynopola. Tutaj dowiedział się, że jego zięć przed kilkoma dniami wyjechał na dłuższy pobyt do Włoch, a wojewoda Franciszek w ogóle go nie przyjął. Nieszczęsny ojciec ani się domyślał, że już nigdy nie zobaczy ani córki, ani zięcia, który zawsze skrzętnie i z powodzeniem unikał tego spotkania. Tatarzy w swoich jakże charakterystycznych strojach gdzieś rozpłynęli się w śniegu tak jak niespodziewanie się z niego wyłonili, a do Kamionki Strumiłowej zbliżał się spory oddział kozaków w barwach Potockich pod wodzą zaufanego komendanta straży zamkowej w Krystynopolu kpt. Sierakowskiego i "starszego" kozaków Wilczka, zwarcie otaczając szerokie, wygodne sanie. W lasach koło Batiatycz oddział dogonił długi wąż sań wiozących zboże Potockiego do Lwowa i musiał je minąć. Siedzący w pięknych saniach opiekun Gertrudy w obawie, by nie zawołała o pomoc, mocniej przykrył ją pierzynami, lecz kiedy oddział minął korowód sań - Gertruda już nie żyła. Oprawcy wiedzieli co mają zrobić z żywą, ale kiedy zobaczyli trupa potracili głowy. Dla zatarcia śladów zbrodni wyrąbano przeręble w przydrożnym Bugu i wepchnięto zwłoki pod lód, a kozacy w obawie przed gniewem ojca względnie i syna tak się rozpierzchli po Dzikich Polach, że ani Potoccy ani Komorowski nigdy żadnego z nich nie znaleźli, chociaż przez lata całe szukali autentycznych świadków zbrodni. Z wieścią do Krystynopola wrócił Sierakowski i siłą przez niego trzymany Wilczek. Przed wściekłością Franciszka uratowała go własna szabla którą podobno władał nie gorzej niż Wołodyjowski, i szlacheckie pochodzenie, a Wilczka uratował Sierakowski. Obaj sowicie zaopatrzeni wyjechali na południowe krańce włości Potockich nad Morzem Czarnym i nikt więcej o nich nie słyszał. Franciszek Potocki i dumna jego żona nie chcieli mezaliansu ulubionego syna, ale byli dalecy od popełniania jakiejkolwiek zbrodni i teraz zupełnie potracili głowy. Ona poważnie rozchorowała się i nigdy nie powróciła do pełnego zdrowia, a on stracił wiele ze swej przedsiębiorczości, ruchliwości i ambitnych planów politycznych. Zamknął się w sobie w Krystynopolu. Unikał ludzi i żony, którą uważał za pośrednią sprawczynię tego nieszczęścia, ale do samej zbrodni, mimo że później ustalono wszystkie jej szczegóły, nigdy się nie przyznawał. Właściwie wszystko co się dotychczas działo - działo się w tajemnicy, którą znało zaledwie kilka osób i dopiero teraz po napadzie tatarskim miecznik Komorowski miał powód do skargi o "raptur puellae". Jakkolwiek środkami nie dorównywał Potockim, miał on dostatecznie duże znajomości i wpływy, by sprawę poruszyć w sądzie, na sejmikach, u króla, a nawet w Sejmie. Potocki choć miał do dyspozycji i zatrudniał najwybitniejszych prawników (sam nigdy nie jawił się przed żadnym sądem, by nie być narażonym na kłopotliwe pytania, a pobyt syna za granicą jakoś ciągle przedłużał się) i rozporządzał nieograniczonymi środkami, nie należał do popularnych czy lubianych postaci w ówczesnej zagrożonej rozbiorami Polsce, co ułatwiało Komorowskiemu znalezienie orędowników jego skargi w każdej instancji. Po śmierci Gertrudy, z wiosną lody na Bugu ruszyły i kiedy pewnego ranka młynarz w Dyniskach chciał "zapuścić" młyn, na łotoku zobaczył trupa młodej dziewczyny. Może byłby podniósł krzyk, lecz na szyi zauważył złote "serduszko", (które kryło w sobie miniaturę Szczęsnego, o czym on nie wiedział), na złotym łańcuszku, a na palcu złotą obrączkę... Zwłoki potajemnie zakopał obok młyna, a złoto chciał sprzedać u żyda - złotnika w Witkowie. Złotnik od razu poznał puzderko, które sprzedał Szczęsnemu i w którym umieścił wcale udaną jego miniaturkę. Poznał też obrączkę, na której grawirował monogram i datę ślubu. Wiedział już też o tragedii pana Komorowskiego i całą tę skromną biżuterię wraz z młynarzem zaraz zawiózł do Suszna. Obaj zostali sowicie wynagrodzeni, nie domyślając się nawet, że w Krystynopolu dostaliby za te drobiazgi znacznie więcej. Komorowski dowiedział się tragicznej prawdy i zdobył dowody, że córka naprawdę nie żyje, co zresztą już od dawna podejrzewał. Teraz usłuchał swoich doradców i zataił tę wiadomość przed sądem, nie bez słuszności wychodząc z założenia, że domagając się od Potockich zwrotu żywej córki, dostanie większą nawiązkę niż gdyby udowodnił, że córka nie żyje. Poza tym przeprowadzenie dowodu na okoliczności zbrodni i powiązania jej z Potockimi nie było łatwe, gdyż nie wszystkie okoliczności były już wówczas znane Komorowskiemu, a ujawnienie śmierci Gertrudy znacznie przewlekłoby sprawę. Natomiast Potoccy, stale zaprzeczając wszystkim faktom, jakie miały miejsce do chwili śmierci Gertrudy, od samego aktu ślubu począwszy, bo księgi metrykalne i paroch z Uhnowa gdzieś zapodzieli się, obecnie dostarczyli do sądu jako świadków młynarza i żyda - złotnika na dowód, że Gertruda nie żyje zapewne na skutek jakiegoś nieszczęśliwego wypadku na rzece. Teraz na odmianę Komorowski zaprzeczył wszystkiemu co zeznali ci świadkowie, a ostatecznego "corpus delicti" nie można było przedstawić sądowi, bo nie było zwłok. Bowiem Komorowski z wiernym sługą i za zgodą proboszcza potajemnie pochowali je w podziemiach witkowskiego klasztoru. Sprawa trwała całe lata i była przedmiotem dyskusji nie tylko w całej Polsce, lecz i poza jej granicami. W pewnym okresie Komorowski zwrócił się nawet z prośbą o interwencję do papieża. Wyroki zapadały kilkakrotnie i to w różnych sądach i w różnych instancjach i na korzyść obu stron. Obie strony domagały się od władz wykonania przychylnego dla nich wyroku, który był w zupełnej sprzeczności z równie ważnym wyrokiem, w ręku przeciwnika. Sprawą zajął się Sejm, który uchylił wszystkie dotychczasowe wyroki i nakazał ponowne jej rozpatrzenie przez specjalną komisję sejmową, z tym że orzeczenie tej komisji miało być ostateczne. Ta właśnie okoliczność, niepraktykowana w dziejach sądownictwa polskiego, by sejm uchylił wyrok sądowy i sam wydał nowy wyrok, od którego nie było odwołania, spowodowała już wówczas niemałą wrzawę wśród sędziów i prawników polskich i zapewniła osobne miejsca sprawie Komorowski versus Potocki w historii prawa polskiego.
Jednak do orzeczenia komisji sejmowej nie doszło. Sprawa, którą obie strony były już mocno zmęczone, zakończyła się ugodowo. Potoccy oddali steranemu życiem i zgnębionemu śmiercią córki i żony Komorowskiemu kilkanaście majątków w Poznańskim za wycofanie skargi. Nie wiadomo jak się to stało, ale po latach pochowano Komorowskiego w podziemiach kościoła w Witkowie nowym obok Gertrudy gdzie już przedtem spoczęły zwłoki jej matki. Sprawa ta dała A.Malczewskiemu osnowę do jego sławnego romantycznego poematu "Maria". J.I.Kraszewski dużo czasu i pracy poświęcił źródłowej powieść historycznej "Starościna Bełzka" (Szczęsny już we wczesnej młodości miał tytuł starosty bełzkiego). To są większe dzieła oparte na tragedii Gertrudy, mniejszych opracowań na ten temat, zwłaszcza w ubiegłym stuleciu, było bez liku. Jednak czas najlepiej rozstrzyga wszystkie problemy życiowe. Aktorzy tej tragedii otrzymali już sprawiedliwy wyrok z rąk Najsprawiedliwszego Sędziego, a wśród żyjących ślad całej sprawy pozostał w pożółkłych papierach niedostępnych archiwów, jeżeli ocalały z zawieruchy wojennej i w strzępach często dość fantastycznych opowieści gminnych.
cz. II DOKOŃCZENIE
Kościół w Witkowie stracił swoich dawnych gospodarzy 00 Augustianów, a rozległa parafia, obejmująca prócz obu Witkowów, okoliczne wioski i "prysiółki" jak Radwańce, Wólka Radwaniecka, Korczyn, Rozdziałów, Andrzejówka, Ordów, Tobołów, Obrotów, Suszno i Feliksówkę - otrzymała najpierw proboszcza, któremu czasem dodawano wikarego, a pod koniec XIX wieku, na skutek porozumienia między opiekunem parafii witkowskiej ówczesnym premierem rządu c. i k. Austrii Kazimierzem hr. Badenim z Radziechowa a XX. Misjonarzami - trzech księży z tego zakonu ze Lwowa (przy ul. św. Zofii). Drugim lub trzecim z kolei proboszczem i superiorem (po ks. Szarku) tego małego, bo trzyosobowego klasztoru, był człowiek głębokiej wiedzy i wysokiej kultury, chociaż małego wzrostu i obfitej tuszy, ks. Władysław Zabrzeziński. On to odnalazł w archiwach klasztoru Bernardynów we Lwowie wiele dokumentów dotyczących sprawy Gertrudy i odkrył w podziemiach kościoła groby nieszczęsnej rodziny Komorowskich. On też sprawą tą zainteresował niestrudzonego badacza i kronikarza ziemi lwowskiej profesora Józefa Białynia-Chołodeckiego.
Profesor, stwierdziwszy ponad wszelką wątpliwość autentyczność grobów Komorowskich zagrożonych zupełnym zniszczeniem wśród walących się podziemi rozebranej nawy kościelnej (Józefinizm: z materiałów uzyskanych z rozbiórki części kościoła wybudowano browar, który w 1927 r. przerobiony na młyn parowy przetrwał do 1945 r.), - z entuzjazmem poparł inicjatywę superiora zabezpieczenia szczątków rodziny Komorowskich. Przy wydatnej pomocy finansowej Stanisława Badenniego brata Kazimierza marszałka Sejmu Galicyjskiego - w pierwszym dziesiątku bieżącego stulecia zbudowano obok kościoła małą kapliczkę - grobowiec i tam, w nowych metalowych trumnach o szklanych wiekach umieszczono Gertrudę z rodzicami. Nad drzwiami grobowca widniał skromny, lecz jakże wymowny napis: "Pamięci Gertrudy z Komorowskich Szczęsnowej Potockiej". Zdawałoby się, że już wreszcie spoczną w pokoju doczesne szczątki tych tragicznych postaci sprzed dwu prawie wieków. Pierwsza wojna światowa nie zakłóciła ich spokoju, lecz oto nadszedł rok 1920. Przez Witków przewalił Zagon armii Budiennego. Jeden z kozaków - może potomek "Wilczaka" - podjechał do grobowca Gertrudy, wyłamał zamknięte na klucz drzwi, odkręcił umocowania trumny, i zrzucił na ziemię szklane wieko, ale pod nim znalazł drugą trumnę również ze szklanym wiekiem, a ta była za lutowana. Miałem wówczas 11 lat i z dwoma młodszymi od siebie kolegami oniemieliśmy z przerażenia, kiedy z zakończenia tasiemcowego, soczystego rosyjskiego przekleństwa zrozumieliśmy, że "Polski" dobrze schowali to złoto, ale on je znajdzie. Po rozbiciu szyby drugiej trumny dostał się do szczątków matki Gertrudy, które spoczywały na czymś w rodzaju materaca z białego jedwabiu w desenie, ułożonego na dnie trumny z osobną poduszką pod głową. Wyrwał tę poduszkę spod głowy, przy czym głowa oderwała się od tułowia i potoczyła się w okolice kolan, po czym wyciągnął materac spod zwłok odwracając je prztym plecami do góry i tak z materacem i poduszką wyszedł przed grobowiec i rozpruł je. Ze środka posypały się wióry, zwykłe drewniane wióry, zwane też heblówkami. Wszyscy byliśmy zaskoczeni: kozak, że to wióry a nie złoto, a my - że to wióry a nie włosień czy pierze.
Taki sam los spotkał następną trumnę ze zwłokami Gertrudy i z takim samym skutkiem dla poszukiwania skarbów z tą różnicą, że już poduszki nie rozpruwał, lecz położył ją sobie na siodle i na niej odjechał. Przed odjazdem zdążył kopnięciem strącić na ziemię z półmetrowej wysokości stojaka trumnę ze zwłokami miecznika Komorowskiego.
Misjonarzy już nie było, czymś narazili się hr. Badenniemu który spowodował ich odwołanie. Przemiły superior ks. Zabrzeziński doczekał się następnej wizyty bolszewików we Lwowie w 1939 r. gdzie był proboszczem chyba najmniejszej pod słońcem parafii, bo obejmującej tylko lwowski Szpital Powszechny, z jego kaplicą cieszącą się wszystkimi prawami kościoła parafialnego i urzędem metrykalnym, rejestrującym wszystkie chrzty, zgony i śluby na terenie szpitala. Byłem też świadkiem kiedy ówczesny proboszcz ks. Józef Ślipko, szepcząc modlitwy, pozbierał, poukładał w trumnach i z powrotem powstawiał rodzinę Komorowskich w ich grobowcu. Kościół spłonął doszczętnie w 1944 r. już kiedy Niemców nie było, a Sowieci jeszcze nie nadeszli, ale stojąca obok kapliczka - grobowiec ocalał i widnieje na bardzo lichej nie nadającej się do reprodukcji fotografii z 1962r., a co się w niej znajduje i czy stoi do dziś nie wiadomo...
Pisząc o kościele w Witkowie Nowym, trudno pominąć łaskami słynący obraz Matki Boskiej Pocieszenia, którego pochodzenia i wieku nie zdołali dociec nie tylko ks. Zabrzeziński i jego poprzednicy, prof.Białynia-Chołodecki, ani późniejsi proboszczowie księża S. Zaleśny, i Dąbrowski, ale taki nawet autorytet w tym zakresie i kolektor obrazów maryjnych, jak profesor Politechniki Lwowskiej inż. Jan Zubrzycki.
Z lewego bocznego ołtarza kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy patrzyła łagodnym wzrokiem Pocieszycielka utrapionych. Jej owalna, dość pulchna i bardzo młodociana twarz, o dużych oczach i drobnych ustach - w ośmielającym uśmiechu jakby zwracała się do każdego, kto spojrzał w stronę obrazu. Na ręku Dzieciątka Jezus o twarzy, jak zwykle na obrazach o tym temacie, dużo starszej i dojrzalszej niżby to przystawało dziecku na ręku matki - ale najbardziej chyba charakterystyczną cechą tego obrazu jest ''trzyćwierciowa" wielkość postaci Matki Boskiej. Zazwyczaj Matka Boska z Dzieciątkiem Jezus na ręku jest przedstawiona na obrazach jako popiersie lub w pozycji siedzącej, rzadziej zaś stojąco, ale wówczas obraz obejmuje całą postać świętej Matki. Tutaj jednak wydaje się, że Matka Boska stoi, ale artysta nie ujął na obrazie całej jej po staci, lecz tylko od kolan w górę. Trudno tę okoliczność ustalić ponad wszelką wątpliwość bez specjalnego badania obrazu, gdyż cały obraz o wymiarach 150 x 70 cm, jest pokryty srebrnym odlewem powłóczystej szaty Matki Boskiej i sukienki Dzieciątka Jezus, wschodnim sposobem spływającej z głowy Najświętszej Matki, a u góry obrazu na głowach Matki i Dziecka są złote korony o kulistych, mocno wschodnich kształtach, które stanowią jedną całość z szatami. Ten srebrno-złoty odlew pokrywa obraz na całej jego powierzchni, pozostawiając jedynie otwory na obie twarze i obie kiście rąk. Jest to wątpliwej wartości artrystycznej ozdoba, pochodzi z przełomu bieżącego stulecia, kiedy to wierni na skutek cudownych uzdrowień i doznanych łask, wdzięczni za wysłuchane modły, złożyli w ciągu lat takie ilości srebrnych i złotych wot, że trudno je było pomieścić na ołtarzu. Jeden z proboszczów wpadł na pomysł ulania z tych wot korony i sukienki dla obrazu. Uzyskawszy placet władz kościelnych, urządził uroczystość koronacji obrazu, która trwała kilka dni i była niecodziennym świętem dla tysięcy uczestników nawet z dalekich okolic. Bez mała połowę uczestników stanowili grecko-katoliccy, Unici. Ci ostatni zwłaszcza z licznych mieszanych rodzin aż do lat 20-tych stanowili duży procent uczestników wszystkich nabożeństw w kościele, gdzie zawsze kolędy śpiewano w obu językach, a na nabożeństwach majowych, których nie było w cerkwi, często przeważali Rusini. Jednakże zwyrodniały nacjonalizm już następnego pokolenia zburzył dorobek ciężkiej pracy duszpasterskiej opartej na chrześcijańskiej miłości bliźniego i swoim zaślepieniu doprowadził do tego, że zrodzony z matki-Polki Ukrainiec wraz z towarzyszami podpalił w Witkowie kościół. Biedni! Zapominają, że nie może wydać owoców patriotyzm zrodzony z nienawiści... Cudowny obraz Matki Boskiej Pocieszenia jednak ocalał dzięki ówczesnemu proboszczowi ks. Tadeuszowi Pilawskiemu i dzieląc losy swoich parafian, znalazł się - choć w Polsce, lecz na wygananiu - w Oławie na Ziemiach Odzyskanych. Garstka parafian z ks. Pilawskim (zm.w 1951 r.) umieściła obraz w osobnym ołtarzu, umieszczając nad nim ten sam cytat, który widniał nad jej ołtarzem w Witkowie: "Matko pociesz, bo płaczemy" i tam go nadal, nie wiadomo jak długo, otacza należną czcią i modlitwami. Widocznie Pocieszycielka utrapionych i tu nie szczędzi swoich łask, bo specjalne witryny po obu stronach obrazu znowu napełniają się wotami wdzięczności za doznane łaski, a cały ołtarz ciągle tonie w powodzi kwiecia jak ongiś w Witkowie. Tak wierni Jej czciciele uprzyjemniają Jej czas wygnania.
Pozwolę sopie jeszcze zacytować wyjątek z modlitwy na obrazku Matki Boskiej Witkowskiej, modlitwy ułożonej w ubiegłym stuleciu, a jakże dzisiaj aktualnej:
"...pocieszaj wygnańców i biednych wędrowców, którzy po dalekich obcych krajach za zarobkiem i utrzymaniem życia tułać się muszą..."
Marian Brzezicki
ROK 73 WINNIPEG, MAN "CZAS" SOBOTA - SATURDAY 28 LISTOPADA 1987 "CZAS" SOBOTA - SATURDAY 5 GRUDNIA 1987 NIEZALEŻNE BEZPARTYJNE POLSKIE PISMO POŚWIĘCONE WYCHODŹCTWU POLSKIEMU W AMERYCE PÓŁNOCNEJ