Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Weyssenhoff Józef - Dwa Sumienia

15.12.2009 20:17
Dwa Sumienia
Weyssenhoff Józef

Jest godzina przy schyłku letniego dnia na wsi polskiej, kiedy ogrody kwitnące, przewiane tchnieniem dojrzałych pól, pachną boleśnie. Za dużo pierwiastków rozkoszy w tych głaskaniach ciepłego powietrza, w tych głosach ludzi i zwierząt, które drżą szczęściem weselnym, napiętym a nieukojonym, w tej melodii, malowanej zielenią i w blaskach tęsknych, stopionych niby w melodię. Tylko turkawki, ogłaszające swe spotkanie na najwyższej topoli, w niebie pobladłym od rozkoszy, wydają się zupełnie szczęśliwymi.
Tak by to wyraziła, gdyby spisywała swoje wrażenia, pani Elżbieta Humańska, wyciągnięta wspaniale . na niskim tapczanie w swym sypialnym pokoju, wpatrzona w otwarte na ogród okno.
Dopiero co tu przyszła; jeszcze krew nie odbiegła od jej twarzy misternie rzeźbionej i plamidła policzki dwiema różami roztopionymi w gładkiej bieli; jeszcze pierś falowała krnąbrnie pod obciągniętą lekką bluzką, a nóżka nadzwyczaj drobna niepokoiła się w buciku. Tylko ciemne oczy uciekły w ogród, do owych turkawek na topoli i rozmarzyły się już trochę, tonąc w wysokim niebie.
Naraz ktoś zapukał do sypialni.
— Kto tam? Antoni? — zapytała pani Elżbieta nie zmieniając pozycji.
— Tak jest, proszę jaśnie pani — odpowiedział, wsuwając się ostrożnie, szpakowaty, wysoki służący starej daty, ale we fraku nowego kroju nieskazitelnym — panowie kazali mi zameldować, że się nudzą bez pani.
— Niech im Antoni powie, że oni właśnie mnie nudzą — odpaliła żywo pani Elżbieta — i dlategom odeszła.
Rzuciła się całą leżącą postacią jeszcze bardziej w kierunku do okna, okazując swą pogardę Antoniemu, ale tak powabną, że stary ociągał z odejściem. Po chwili rzekła znowu, zwracając głowę i oczy, groźnie wyiskrzone, jednak nie straszne:
— Niech im Antoni tak powie... albo, żem poszła zakrzątać się około wieczerzy dla nich. Tak trzeba powiedzieć: poszła pani zakrzątać się...
Głośno się roześmiała, było to bowiem wysoce nieprawdopodobne. Każdy wiedział, że pani Elżbieta nie jest praktyczną gospodynią, a jeżeli dwór cały zachowuje porządek i okazałość, to tylko dzięki umiejętnym rządom Antoniego i szafarki.
Antoni wysłuchał z rozrzewnionym uśmiechem, kochał się bowiem w swej młodej pani, jak inni domownicy i przyjezdni — i odszedł.
Niepraktyczność pani Elżbiety była tą materią status, o której rozprawiano stale w jej kołach rodzinnych, albowiem z urodzenia, z powołania, z wyroku opatrzności, pani Elżbieta mdała być właśnie praktyczna. Rodzina jej, Cudnowscy, złożona z przyrodnich dwóch braci starszych, z takiejże siostry, niefortunnie zamężnej, i z licznego szeregu opiekuńczych ciotek, nie posiadała nic prawie, oprócz historycznych pretensji oraz wybitnego apetytu do honorów i — trzeba wyznać — do pieniędzy. Przed dwudziestu mniej więcej laty zesłał im Stwórca pokrzepienie w postaci Elżuni. Takie maleństwo rodzaju żeńskiego, śliczne od urodzenia,
wydaje się platoniczną tylko pociechą; jednak w umiejętnym ręku stać się miało klejnotem i posagiem całego rodu Cudnowskich. Rosło pięknie, dostało się pod opiekę bliższych i dalszych krewnych; dojrzało zaledwie, gdy już gorączkowo rozgrzana wyobraźnia Cudnowskich swatała je bajecznym królewiczom.
Ale królewicze rzadcy są w naszych czasach i także przezorni: szukają realnych posagów. Innego gatunku potentaci, królowie żelaza, kawy, bawełny — nieczęsto też się trafiają, -a mieszkają zwykle daleko, gdzieś w Ameryce. Zachodziła wreszcie pilność sprawy, gdyż Cudniowscy sami chcieli jeszcze pokwitnąć za życia i własną wydać woń na tej ziemi, nie zaś dopiero kiedyś, w rozkwicie przyszłych pokoleń. I z tych wszystkich podniosłych aspiracji wyłonił się wreszcie projekt wydania siedemnastoletniej Elżuni za Mieczysława Humańskiego, milionera, potomka rodziny... coraz większej.
Mieczysław był jeszcze młody, choć już dziedzicem włości, akcji i fabryk, zostawionych mu przez ojca, protoplastę rodziny Humańskich, poległego niedawno w boju za złoto i dywidendę. Mieczysław był do ludzi podobny, skąd legenda, że jest synem nie starego Humańskiego, który pięknością nie grzeszył, lecz jakiegoś księcia. Po księciu też może odziedziczył gust do koni wyścigowych i do towarzystwa wielkich panów, a ci go także lubią i nazywają po imieniu, czasem nawet bez osobnej za to dopłaty. Ale znowu gust Mieczka, zwanego poufnie „Humanistą", do interesów i do giełdy zdaje się potwierdzać jego prawowite pochodzenie od ojca. Jednym słowem, Mieczysław Humański wskazany był ze wszech miar na męża Elżuni Cudnowskiej.
Dwa lata temu ślub ich odbył się z należytą, ogłoszoną przez wszystkie pisma, paradą.
Były wprawdzie wieści, że Elżunia chciała uciec od opiekuńczej ciotki, prowadzącej ją do ślubu; że przed ołtarzem jeszcze odpowiedziała księdzu „nie" na zapytanie, czy ma szczerą i nieprzymuszoną wolę... Panny bywają tak niemądre, nawet gdy są sierotami! Jednak ślub się odbył i powinowactwo z Humańskimi stało się pomnożeniem rozkwitu Cudnowskich.
Tylko że pani Elżbieta nie była na wysokości swego powołania. Rodzina jej zaatakowała energicznie kasę kochanego Mieczką, jednak bez zadowolenia do syta i bez wszelkiej pomocy osobistej ze strony Elżuni.
A i sam Mieczek był nierad z tego, że, posiadając tak piękną żonę, nie mógł z niej wyciągnąć należytej korzyści... Pokazując ją, przynęcić każdego było wprawdzie łatwo, ale ta przynęta miała bardzo ograniczony skutek, dużo mniejszy, niżby się można spodziewać. Przeprowadzić przez panią Elżbietę jakiś interes na „turfde" lub w sferach urzędowych, skaptować przez nią jakąś potrzebną figurę — było prawie niepodobieństwem. Okazywała przekorny, dziki nawet upór, gdy tylko dostrzegła, że ma służyć za celową przynętę. Pan Humański zaś miał wiele interesów i słusznie spodziewał się od żony pomocy w trudnych okolicznościach życiowych.
Miała zaś inne jeszcze wady, doprowadzające rodzinę do rozpaczy. Nie czuła dla pieniędzy tego religijnego uszanowania, które cechuje ludzi porządnych i wysokiego urodzenia. Wydawała pieniądze, których mąż jej nie skąpił, na dziwactwa: na „głupie książki", na artystyczne graty. Jeszcze by to znieść można, gdyż przedmioty zostające zachowują choć częściową swą wartość likwidacyjną, mogą być znowu przetopione na złoto — ale Elza miała jeszcze jeden zwyczaj — ten już nie do wybaczenia — rozdawała pieniądze bez kontroli różnym obieżyświatom, żebrakom, chłopom, a także ludziom, którzy jej się spowiadali ze swych zamia-rów pracy i oprawy życia. Para już takich poratowanych przez panią Elżbietę penitentów wyszło na zawodowych złodziei.
Jednym słowem, małżeństwo zawarte zostało między obiema rodzinami, a tej spółce ideowo-ekonomicznej przeciwstawiała swe dziwaczne humory pani Elżbieta, wyrodna siostra i nieużyta małżonka.
Zaszła i dzisiaj taka kolizja:
Jakże?! Czy nie wolno ludziom z najlepszego towarzystwa używać swych przyrodzonych stosunków i wpływów do przeprowadzenia swych interesów? Czy nie wolno z tego źródła ciągnąć korzyści?!
Trzeba rzecz wytłumaczyć:
Pewna firma krajowa, Izydor Rodzyn et C-o, chce umieścić swój piec gazowy w znacznej ilości na kolejach rosyjskich. Zależy to od tajnego radcy X w Petersburgu, którego zna dobrze Mieczek Humański, a jeszcze lepiej hrabia Witold, przybyły właśnie na wieś do Humańskich w tym celu. Tegoż tajnego radcę poznała niedawno i pani Elżbieta w Warszawie na paradnym obiedzie; niestary jeszcze, z szybką przeszłością i obiecującą przyszłością dygnitarz niedwuznacznie okazywał swe uwielbienie dla pięknej polskiej damy i oświadczył, że wszystko uczyni, o co go ta poprosi. Otóż właśnie zdarza się sposobność: Mieczek i hrabia Witold pojadą z panią Elżbietą do Petersburga i przeprowadzą u tajnego radcy sprawę pieca gazowego, za co obaj otrzymają od firmy Izydor Rodzyn et C-o umówione honorarium, nie licząc pożytku dla ojczyzny. Rzecz obyć się nie może bez udziału pani Elżbiety, gdyż dygnitarz dał już do zrozumienia, że swe pozwolenie pragnie złożyć w jej piękne rączki. Ale Elza ani słyszeć nie chciała o swym udziale w tej sprawie, a gdy jej — może przypadkiem? — powiedziano, że złotnik Fabergé wyrabia cudowne klejnoty, zapłoniona
i gniewna uciekła do swego pokoju. Co by jej szkodziło poznać Petersburg, kilku zajmujących ludzi, wreszcie klejnoty w sklepie Fabergé?... Nieużyta, zmarnowana piękność!...
Leży na swej kanapie, oczyma nienawidzi i kocha. Nienawidzi, gdy spojrzy na drzwi, od których spodziewać się może nowej styczności z wyższym towarzystwem; kocha, gdy wzrokiem utonie w ogrodzie, w jego cieniach, coraz dłuższych i świeższych, w przezroczach nieba, coraz dalej błękit otwierających. Patrzy w piękność, w harmonię, w spokój świata nieludzkiego: wzdryga się jeszcze od zimnych dotknięć złotych myśli ludzkich.
Znowu zapukano. Antoni oznajmił niechętnie, że chłop jakiś pragnie się widzieć z dziedziczką. Włościan nie odsyłano nigdy ode drzwi domu, gdy się meldowali do pani.
— To dobrze! — zawołała, żywo powstając z kanapy — niech tutaj przyjdzie!
Antoni zaoponował z uszanowaniem, lecz stanowczo:
— Jakiś nieznajomy... mówi, że chce się na osobności z panią zobaczyć. Ja mu, że nie można, że są goście, ale on nie ustępuje... Nie może jaśnie pani z tym chamem sam na sam pozostać.
— A bo co się stanie?
— Stać się — nic nie stanie... tylko temu chłopu patrzy ze łba, jak zbójcy. Lepiej by go pani w mojej obecności przyjęła. Już bym ja w potrzebie umiał uspokoić.
Zachowując poprawną postawę, Antoni zaciśnioną pięścią zaznaczył dyskretnie mimikę skręcenia karku.
— Niech Antoni go tutaj przyprowadzi a sam pójdzie sobie... Dobrze? Ten człowiek ma mi coś do powiedzenia... czuję to. Niech Antoni sobie pójdzie, mój Antoni...'Wyciągnęła do niego przebierającą palcami rękę, którą stary sługa ucałował z rozrzewnieniem i wnet się oddalił.
Wkrótce dało się słyszeć przez pokoje niezwykle ciężkie stąpanie i we drzwiach stanął chłop, rzeczywiście straszny. Mruknął chrześcijańskie pozdrowienie, ukłonił się w pas, wyprostował się i stał, milcząc, siwe oczy wlepiwszy w dywan, pod stopy pani Elżbiety.
Wielki jak sosna, barczysty i suchy, nosił malowniczą, ciemną sukmanę bez kołnierza, obszytą błękitną tasiemką, włos miał spuszczony na czoło, postrzyżony modą zza Buga; snadź pochodził z Rusinów. Choć niestarą, twarz miał znękaną, wzrok dziki i niespokojny. Ruszał strzyżonym wąsem i policzkami, jakby żuł wyrazy ciężkie do wypowiedzenia, a xęce puścił po sobie, jak dwa długie, wiszące konary. Skazaniec idący na śmierć inaczej by nie wyglądał.
Ponieważ milczał, pierwsza odezwała się do niego pani Elżbieta głosem ziębnącym od wzruszenia:
— Skąd to jesteście?
— Ha, z lasu...
Po ciężkim westchnieniu, jakby wiatr był poszumiał przez sosny, znowu zamilkł.
— Jak się nazywacie?
— Jan Kłoda.
Te objaśnienia nie wpłynęły wcale na rozwianie grozy, która weszła do pokoju razem z tym ogromnym chłopem leśnym, patrzącym obłędnie. Pani Elżbieta, stojąc opodal, wpatrywała się w postać przykutą do ściany, tragiczną. Jednej tylko nabrała pewności, że człowiek ten nie ma wrogich zamysłów, lecz cierpi. Ale nie odnajdywała swej śpiewnej i ośmielającej wymowy. Milczeli znowu oboje, aż chłop zrozumiał, że on się tu musi z czymś pierwszy odezwać. Spróbował;
— Z lasu pochodzim, jasna dziedziczko...Pani Elżbieta pomyślała, że zapewne zbójca. Ale, że tu przychodzi jawnie i kornie, może prosić będzie o ukrycie przed pościgiem? Trzeba było nadrabiać wyobraźnią, bo już kilka minut upłynęło, a chłop ledwie wystękał, jak się nazywa — i że z lasu idzie.
— I uciekliście z lasu? przed kim?
— Uciekłem?! — zadziwił się olbrzym i pierwszy raz podniósł śmielej oczy na panią Elżbietę, usta nieco otworzył, błysnął białymi zębami, a twarz mu złagodniała bardzo od widoku tej jasności pani.
Zaczął mówić płynniej:
— Uciekłem?... ja nie z lasu, ja do lasu uciekał, gdy we mnie ten głos mówić poczynał. Ja nikomu tego przez trzy roki nie powiedziałem, ale jasnej dziedziczce przychodzę pokłonić się i powiedzieć, bo ludzie mówią, że święta...
Pani Elżbieta pomyślała teraz, że Jan Kłoda może mieć pomieszanie zmysłów.
— Ja mam głos tu... — przemówił znowu chłop z gorącym przekonaniem, bijąc się w pierś, która zagadała potężnie.
— Jaki głos? — spytała cicho Elza.
Kłoda oczy odwrócił i splótł ręce wyciągnięte, wyłamując sobie kościste palce. Odbiegł od poprzedniej treści, począł krążyć obrazowo po manowcach.
— Bo to w lesie, jak w lesie, jasna dziedziczko. Szumi głos Boży wysoko, a po ziemi licho się ściele i szepce, a częściej licho trafi do człowieka, nisko idącego. Ale człowiek wie, jakiego słuchać gadania, bo ma swój głos tu...
Znowu uderzył się w pierś, a pani Elżbieta, choć przypuszczała, że Kłoda musi mieć pstro w głowie, pozbyła obawy i słuchała z rosnącym zajęciem.
— Las dobrze znacie?
— Ano, jako gajowy.
— To gajowym jesteście u nas?
— Byłem aż do tamtego roku, kiedy to się stało.
— Co się stało?
Kłoda spojrzeniem uciekał na boki, a łamał wciąż ręce. Pani Elżbieta zauważyła, że stał się niespokojniejszym i pot mu wystąpił na czoło.
— Ja to jasnej dziedziczce powiem, bo widzę, że, jak mówili, niby święta. W lesie wiele się dzieje, p czym i nikt nie wie, a gajowy wiedzieć powinien, bo jego psia taka powinność. W nocy las czujny, a stanąwszy przy jeziorze na Koniecznym, to po wodzie słyszysz, co się i o milę dzieje. To i mnie wiedzieć było, gdzie się coś złego dziać mogło i donieść...
Pani Elżbieta zaczęła już niecierpliwie oczekiwać jasnego sensu tych opowiadań. Uśmiechnęła się dobrotliwie:
— Mówcie otwarcie; mnie możecie wszystko powiedzieć.
— Ja to wiem. Ja chłop biedny i grosza nie zebrałem na służbie... Dawniej to ja do spowiedzi chodził, dzieci do Galicji chrzcić woził, a to siła kosztuje, bo swój ksiądz teraz rzadki i daleki. Ale trzeci już rok w kościele nie byłem i synów dwóch w pogaństwie chowam... chociaż te ruble mam i noszę cięgiem przy sobie...
Drżącymi rękoma wydobył z zanadrza zatłuszczoną sakiewkę i z niej pomięte papierki.
— Więc... przywłaszczyliście sobie jakieś pieniądze?
— Niby, że ja ukradł? Nie... sami dali.
— Mówcie wyraźniej, mój bracie. Więc może sprzedaliście drzewo dworskie?
— Nie to!
— Więc cóż nareszcie? Zabiliście kogo? — Gorzej, jasna pani, gorzej.
Elza ugodziła całą siłą swego zaiskrzonego spojrzenia w twarz chłopa i rękę wyciągnęła nakazująco:
— Mówcie!
— A Kłoda podniósł oczy olśnione, pobladł, jak chusta, i zrozumiał, że przyszła chwila wyznania.
— Ja... ja w sądzie przysiągłem krzywo... oni mnie dali za to dziesięć rubli.
— Mówcie! — powtórzyła Elza gwałtowniej, postępując ku Kłodzie.
— Ja widziałem... Chrobotały w nocy piły na Koniecznem, ja podbiegłem... oni mnie także widzieli i wedle tego przyszli do mnie później, kiedy sprawa poszła na sąd. Oni mi dali dziesięć rubli, żeby ja świadczył za nimi... Ja bardzo biedny byłem, żona chorowała... jam wziął i krzywoprzysiągł.
Elza patrzyła wciąż silnie w oczy chłopa, a biło od niej takie gorące współczucie, że na twarz winowajcy spłynęła ulga. Nie odwracał już oczu, spowiadał się z głębi serca:
— Ale tych rubli ja nie dotknął... są te same..., weź, jasna pani ode mnie... Trzy roki biedę ja cierpiał, dzieci nie chrzcił, żonie doktora nie sprowadził... rubli tych nie tknął. Księdzu oddać w spowiedzi?... A gdzie jego dzisiaj szukać swojego?... przed nowym popem ja się nie ukorzę. To ja do lasu uciekał dopraszać się głosu, czy wolno brać chociażby na chrzest w Galicji te ruble za krzywą przysięgę? Nie wolno! Dopiero tego roku na wiosnę głos mi powiedział: idź do pani ze dwora, bo ona święta jest, jej oddaj, u niej poproś zmiłowania. Ja tu mało dziesięć razy kołował przed sad,. wedle kuchni... i śmiałości nie miałem. Aż dzisiaj głos mnie kazał: idź dzisiaj. Weź, jasna pani, ode mnie te ruble, ulżyj duszy...
Podawał po raz trzeci Elzie pomięte w garści papier-ki. Ona postąpiła ku niemu blisko, wzięła mu z rąk krwawe ruble i odrzuciła precz od siebie.
Wtedy Kłoda rymnął jej do nóg, a objąwszy kolana jęczał:
— Królowo moja święta! czy mnie Bóg przebaczy? Ona zaś ujęła w drobne dłonie głowę klęczącego
przed nią olbrzyma i, zaledwie przychylona, ucałowała kudły jego woniejące lasem i lica, zroszone potem męki i łzami pokuty. Mówiła, całując:
— Wielka wasza... wina, grzech... ciężki. Ale żeście głosu waszego słuchali, Bóg wam odpuści, bracie...
Chłop klęczał z załamanymi dłońmi i z przymkniętymi powiekami, jak pogrążony w modlitwie. Od wizji, która zstępowała ku niemu dotykalnie, spływał widocznie spokój na twarz jego i skronie — klęczał w pobożnym zapamiętaniu. Aż gdy podniósł oczy na cudowny obraz, w oczach pani zobaczył swe rozgrzeszenie i wymówił uroczyście:
— To ja wyzwolon...
Schylił się do kolan Elzy i objął je długim, łkającym uściskiem.
Powstał potem, ogromny, olśniony łaską, która na niego spłynęła, i pokłoniwszy się w pas ponownie, wyszedł uwolniony z więzów swego ciężkiego sumienia.
Pani Elżbieta stała długo na miejscu, z twarzą rozpaloną, z rozbłyśniętymi oczyma. Rojenia jej, błądząc od pałacu ku lasom i powracając znowu do pałacu, zgęściły się w głośno wymówione słowa:
— Są jeszcze dusze w leśnych ludziach...
Wieczorem była tak rozmarzona i przekorna, że ani mąż, ani hrabia Witold nie powrócili do namowy na współdziałanie w sprawie pieca gazowego. Rozpoczynali gawędę o różnych rzeczach, ale spotykali się ze zniechęcającą obojętnością pani Elzy i ze zdaniem jej, uporczywie powtarzanym, niestosownym do wszystkiego, co się mieściło w głowach dobrego towarzystwa:
— Są dusze w leśnych ludziach...
Niezrozumiane zdanie zbudziło ciekawość i wywołało zapewne śledztwo. Musiał ktoś ze służby podpatrzeć scenę z Janem Kłodą, gdyż rozeszła się po okolicy wieść, że pani Elżbieta całuje się z chłopami.
http://www.pbi.edu.pl/