Wiesław Fiedler Miałem już dosyć wojny.
[blok]1 września 1939 roku Armia Niemiecka w liczbie półtora miliona żołnierzy (70 dywizji w większości zmotoryzowanych plus 2000 samolotów) zaatakowała terytorium Polski. W tym czasie przebywałem na wschodnich terenach Polski, na wakacjach. Tymczasem już 17 września radio podało, że wschodnią granicę Polski przekroczyła również radziecka Armia Czerwona, po to - jak tłumaczono ludności - aby ratować nas przed inwazją Niemców. Po kilku tygodniach moja matka i rodzina, u której byliśmy na wakacjach, zdecydowali się powrócić do Warszawy, gdzie mieszkaliśmy. Nie było to łatwe, gdyż musieliśmy przedostać się przez rzekę Bug, która była granicą niemiecko-sowieckiej okupacji, dobrze strzeżoną przez wojska z obu stron. Szczęśliwie udało nam się znaleźć na stronie wiodącej do Warszawy, choć niestety okupowanej już przez Niemców. Odnaleźliśmy nasz dom, wśród wielu innych zamienionych w sterty ruin. Mojego ojca nie było już z nami, gdyż wcześniej zostałinternowany w Starobielsku. Nie mogłem wrócić do szkoły, ponieważ wszystkie były zamknięte przez okupanta. Niemcy uważali bowiem, że Polakom nie jest potrzebne żadne wykształcenie, że to oni są panami, a my należymy do rasy niewolników. W tej sytuacji podjąłem pracę w dużych zakładach chemicznych, opanowanych oczywiście przez Niemców. W kwietniu 1940 roku, wcześnie rano okolice naszego domu otoczyły
kordony niemieckie. Z mieszkań Niemcy wyciągali zupełnie niewinnych ludzi, dokonywali masowych aresztowań, co było zaplanowaną akcją terroru na ludności polskiej. Ludzie ci zostali wysłani do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, który to obóz zagłady przez pierwsze dwa lata wojny przeznaczony był wyłącznie dla Polaków. Ja również wraz z innymi zostałem aresztowany, jednakże karta pracy którą posiadałem uratowała mi życie. W moim domu mieszkało wielu młodych ludzi, którzy w jakis sposób byli zaangażowali w podziemną walkę z okupantem.
Niestety, ktoś z lokatorów aresztowany przez gestapo i poddany torturom wydał im nasze nazwiska, w wyniku czego szereg osób aresztowano. Pewnej nocy około trzeciej nad ranem gestapo przyszło również po mnie. Udało mi się jednak cudem uciec, gdy dwóch gestapowców, czekając na otwarcie bramy przez dozorczynię, schowało na chwilę pistolety do kieszeni i wyjmowało papierosy, aby je zapalić. Wykorzystałem ten moment ich nieuwagi i choć już po sekundzie zaczęli do mnie strzelać, jednak nie trafili. Uciekłem ratując życie. Bardzo szybko zaangażowałem się w działalność podziemia, które w swoim najlepszym okresie liczyło 400 tysięcy ochotników. Spotkania nasze odbywały się w małych grupach w domach prywatnych, często na obrzeżach Warszawy. Po jednym z takich spotkań znów udało mi się uciec przed niemiecką łapanką, choć dwaj moi koledzy zostali złapani. Jednego z nich gestapowcy zakatowali na śmierć na Pawiaku, a drugi po dwóch tygodniach tortur і przesłuchań, został wysłany do obozu zagłady w Oświęcimiu. W lutym 1943, po klęsce jaką poniosła armia niemiecka pod Stalingradem, znacznie nasilił się terror na ludności polskiej. Codziennie miały miejsce łapanki uliczne i aresztowania zupełnie niewinnych ludzi w ich mieszkaniach. Nikt nie był pewien, czy wróci z pracy do domu lub czy z własnego domu nie zostanie zabrany siłą w niewiadomym kierunku. Ci, których zabrano, najczęściej już nigdy nie wracali. Gdy w lipcu 1944 roku wojska radzieckie podeszły w kierunku Warszawy, a Niemcy zaczęli się ewakuować, wezwali sto tysięcy Polaków do kopania okopów. Nasze podziemne dowództwo zdecydowało wówczas, że nadszedł czas do ataku. Kiedy więc 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, podjęliśmy otwartą walkę z okupantem mając nadzieję na szybkie zwycięstwo, pomimo braku broni i sprzętu wojskowego. Nie spodziewaliśmy się jednak wówczas, że nikt z aliantów nie udzieli nam żadnej pomocy, tym bardziej, że Rosjanie kompletnie wstrzymali swoją ofensywę, zatrzymując własne wojska na prawym brzegu Wisły і oczekując na naszą klęskę. W dniu wybuchu Powstania, jako komendant plutonu złożonego z 83 chłopców, otrzymałem rozkaz, podobnie jak inne plutony naszej kompanii K1 pułku “Baszta”, aby opanować teren wyścigów konnych, położonych na Służewcu w Warszawie. Podczas tej akcji zostałem ranny w prawą rękę, jednakże udało nam się wykonać rozkaz. Z powodu nieustraszonej postawy Polaków i bohaterskiego oporu, Niemcy bezlitośnie mordowali każdego napotkanego mieszkańca Warszawy. Po dwóch miesiącach walki zostałem powtórnie ranny, tym razem w lewe ramię. Znalazłem się w szpitalu polowym okrążonym przez Niemców. Byłem pewien, że nadeszły ostatnie chwile mojego życia, gdy Niemcy kazali wyjść na zewnątrz wszystkim rannym i ustawić się pod murem. Ciężki karabin maszynowy był już przygotowany, aby nas rozstrzelać. Nagle stał się cud, gdyż pojawił się niemiecki oficer z rozkazem wstrzymania egzekucji.Okazało się że w tym dniu nasza dzielnica - Mokotów - skapitulowała. Wstrzymano walkę, więc i tym razem udało mi się cudem uniknąć śmierci. Pozostałych przy życiu żołnierzy zebrano w jednym miejscu i zapewniono, że zostaniemy potraktowani jako jeńcy wojenni. Z Warszawy zostałem zesłany do obozu jeńców wojennych Altengrabow niedaleko Magdeburga we wschodnich Niemczech. Następnie przeniesiono nas do innegoobozu, położonego na granicy Niemiec i Holandii, w Sandbostel. 5 maja 1945 roku zostaliśmy uwolnieni przez armię brytyjską. Wojna skończyła się, jednak Polska musiała czekać przez następne 45 lat na odzyskanie niepodległości.
Przez cały ten czas pozostawała przecież pod całkowitym wpływem Związku Sowieckiego. Po zakończeniu wojny ze zrozumiałych względów nie wróciłem do Polski, lecz udałem się do Francji, gdzie były jednostki wojska polskiego pod komendą brytyjską. Poszedłem na studia, utrzymywałem się ze stypendium. Prowadziłem normalne życie. Postanowiłem jednak wyjechać z Francji, gdyż obawiałem się, że wojna koreańska rozciągnie się na Zachód, na co wyraźnie się zanosiło, a ja wojny naprawdę miałem dosyć. Miałem wówczas żonę і małego rocznego synka. Ponieważ Australia była pierwszym krajem, który dla Europy otworzył możliwość emigracji, zapisałem się na wyjazd wraz z rodziną. Nie jestem zbyt wielkim entuzjastą przyjazdu do Australii, bo krótko mówiąc oszukano mnie. Zostałem przez ówczesne władze wprowadzony w błąd. Było to tak, że wówczas - a był rok 1951 - pojechałem wraz z moją żoną do konsulatu australijskiego w Paryżu, gdzie konsul naopowiadał nam rzeczy zupełnie nieprawdziwych, niezgodnych z rzeczywistością. Między innymi o tym jak rozwinięty jest przemysł tekstylny w Australii, i jaki raj na ziemi tu panuje, choć wówczas nie było to prawdą. Po przyjeździe do Bonegilla szybko okazało się, że moja wiedza i umiejętności nie mogą być wykorzystane. Jak wcześniej wspomniałem, we Francji skończyłem wyższe studia, podobnie zresztą jak moja żona. Miałem dobrą posadę inżyniera, byłem specjalistą w zakładzie który miał 10 tysięcy pracowników. Tutaj jednakże wpisano mnie na dwuletni kontrakt, dano do ręki miotłę і kazano sprzątać obóz, w którym byliśmy zakwaterowani. W tamtym okresie urzędnicy australijscy wystawiając emigrantom dokumenty tożsamości każdemu mężczyźnie wpisywali w rubryce” zawod”” - “labourer” (pracownik fizyczny), a każdej kobiecie “domestic” (gospodyni domowa), bez względu na nasze wykształcenie czy wyuczony wcześniej zawód Nie było to sprawiedliwe podejście i wielu z nas czuło się nie tylko nie docenionych, ale wręcz poniżonych takim potraktowaniem przez władze. Chwała Bogu, że nas nie rozdzielili, jak spotkało to wiele innych rodzin emigrantów. Po jakimś czasie przeniesiono nas do innego obozu w Rushworth, koło Shepparton. Gdy skończył się mój kontrakt, postanowiliśmy zamieszkać w Melbourne. Poszedłem do biura zatrudnienia, gdzie pokazałem swój dyplom inżyniera. Urzędnik stwierdził, że z moimi kwalifikacjami mogę się świetnie przydać do reperowania samochodów. “You can fix cars” (możesz naprawiać samochody) – powiedział. Żeby otrzymać pracę w moim zawodzie musiałem tutaj zrobić korespondencyjny kurs, amerykański zresztą. Zwolnili mnie z egzaminu bo zorientowali się, że może więcej wiem niż oni sami, ale uzyskałem zaświadczenie ukończenia kursu. Dzięki temu dostałem posadę w małej fabryczce. Dość szybko przekonano się też, że coś więcej jednak umiem i zaproponowano mi pracę w większym zakładzie, obejmującym trzy fabryki producentów wełny. W roku 1970 przeniosłem się do pracy w NSW, gdzie byłem zatrudniony jako “designer” przez około 10 lat. Byłem ceniony jako pracownik, choć przez ten cały czas nie płacono mi przyzwoicie. Kupiliśmy tam dość dobry dom, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się wyjechać, gdyż syn nasz skończył tam maturę i chciał podjąć studia medyczne. Po powrocie do Melbourne kilkakrotnie zwracano się do mnie z prośbą o powrót do poprzedniego zakładu, ale nie skorzystałem z tej oferty, między innymi ze względu na zarobki. Podjąłem pracę w zakładzie o podobnym profilu w Melbourne, gdzie przepracowałem kilka lat. Ponieważ ówczesna polityka gospodarcza w przemyśle tekstylnym, w którym byłem zatrudniony, nastawiona była zdecydowanie na import, nie widziałem dalszych perspektyw satysfakcjonującej pracy w tej dziedzinie. W dzielnicy Dandenong, w Melbourne, założyłem więc biuro podróży, które prowadziłem przez szereg lat, do roku 1990. Od tego czasu jestem na emeryturze. W życie polonijne byłem włączony właściwie od początku mojego pobytu w Melbourne, czyli od przyjazdu z kontraktu w 1953 roku. W Dandenong założyłem polską szkołę i ściśle współpracowałem z powstałym tam Stowarzyszeniem Polaków Wschodnich Dzielnic Melbourne, do którego zresztą nadal należę. Dzieci, które chodziły do mojej szkoły, a było ich wówczas kilkadziesiąt, teraz są już w starszym wieku. Było to przecież ponad pół wieku temu. Początkowo w naszej polskiej szkole spotykały się dzieci o bardzo różnym poziomie wiedzy, tworząc zasadniczo jedną grupę. Dopiero potem, gdy zaczęły organizować się inne polskie szkoły, uczniów podzielono na klasy. W dzielnicach Dandenong, Springvale oraz Noble Park mieszkały duże grupy Polaków. Organizowano zabawy, często spotykano się, gdyż ludzie ciągnęli do siebie, aby nie czuć się samotnie. Z działalnością w szkolnictwie wiąże się też moja funkcja w referacie szkolnym w Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii. Na Walnym Zjeździe Delegatów, w sierpniu 1970, zostałem wybrany do prezydium tej organizacji. Cztery lata później, w 1974 roku, pełniłem funkcję wiceprezesa Federacji. W następnym roku wszedłem w skład komitetu przyjęcia premiera rządu RP na uchodźstwie dr A.Urbańskiego, co było wówczas znaczącym wydarzeniem polonijnym. W latach 1951-52 kilkudziesięciu moich kolegów AK-owców, stworzyło w Melbourne organizację pod nazwą Koło Byłych Żołnierzy Armii Krajowej. Mieliśmy wspólne przejścia wojenne; była to więc organizacja ex-wojskowych, a jednocześnie grupa towarzyska. Spotykaliśmy się początkowo raz w miesiącu organizując składki pieniężne i wysyłając je do inwalidów wojennych, AK-owców mieszkających w Polsce, ignorowanych oczywiście przez władze PRL. Pomoc finansowa udzielana rodakom w kraju była naszym głównym celem, a “mocny” wówczas dolar stanowił w Polsce tamtych lat poważny zastrzyk finansowy. Oczywiście pieniądze te wysyłaliśmy drogą nieoficjalną, prywatnymi kanałami, najczęściej na święta Wielkanocne і Boże Narodzenie. W Melbourne organizowaliśmy zabawy taneczne, aby choć część z uzyskiwanego wówczas dochodu przeznaczyć na dary do Polski. Nadal zresztą pomocy tej udzielamy, choć obecnie naszych kolegów w Polsce jest coraz mniej. Tutaj w Melbourne jako organizacja trzymamy się nadal, choć grupa nasza jest już także poważnie uszczuplona. Przeżyte lata i choroby zbierają swoje żniwo. Nadal jednak, tak jak na początku, organizujemy coroczne akademie upamiętniające rocznicę Powstania Warszawskiego. Organizujemy prelekcje i pokazy filmów dokumentalnych ,
z tego okresu. Bierzemy też udział w innych patriotycznych polskich uroczystościach. Przed laty były one bardzo popularne, przychodziło na nie często po kilkaset osób więc odbywały się w dużych pomieszczeniach. Obecnie nasza organizacja skupiająca AK-owców wraz z rodzinami liczy jedynie około 30 osób, choć kiedyś było nas prawie 120-tu. Najnowsze pokolenie Polaków nie interesuje się już zbytnio naszymi sprawami, a wiedza o tamtych czasach pozostaje jedynie w dokumentach, na taśmach video i zdjęciach. Nadal mamy kontakty z kolegami z AK, którzy zrzeszeni są w swoich organizacjach w Stanach Zjednoczonych czy w Londynie choć i ich coraz mniej żyje na tym świecie. W naszym Kole AK jestem prezesem. Działam również w innej organizacji: “Stowarzyszenie Rodzin Katynia”, gdzie zrzeszeni są ci, których ktoś z rodziny zamordowany był przez sowietów czy to w Katyniu, Starobielsku, czy Ostaszkowie. Mój ojciec z dwoma ciotecznymi braćmi był w Starobielsku i tam ich zamordowali. Pozostała po nim tylko jego fotografia na ścianie. W tej organizacji, której również jestem prezesem, zrzeszonych jest około 15 osób. Corocznie organizujemy pod pomnikiem Ofiar Katynia w Essendon uroczystość upamiętniającą ich męczeńską śmierć. W roku 2005, w kwietniu, będziemy obchodzić uroczyście 65 rocznicę wydarzenia zwanego “mordem katyńskim”. Mówiąc o mojej działalności społecznej chciałbym wspomnieć o uczestnictwie w akcji zbiórki pieniężnej na ratowanie Domu Polskiego w City. Niestety akcja ta nie udała się, gdyż zabrakło nam finansów. Przez te wszystkie lata jakie przeżyłem na emigracji, zawsze bardziej czułem się Po lakiem niż Australijczykiem, dlatego w domu zachowuję wiele pamiątek i polskich symboli. Szczególną wagę mają dla mnie polskie odznaczenia wojskowe; dwukrotnie Krzyż Walecznych, Krzyż Armii Krajowej, Krzyż za Udział w Powstaniu Warszawskim, Medal Wojska Polskiego, Krzyż za Obronę Warszawy, Krzyż Partyzancki, Krzyż Kombatanta. Mój syn przyjechał tutaj jak miał rok życia, ale płynnie mówi po polsku. Jest lekarzem, specjalizuje się w hipnozie. Jego żona pochodzi z Jugosławii, gdzie również ukończyła studia medyczne. Wspólnie pracują w swoich zawodach, mieszkają w Melbourne. Sam staram się być możliwie aktywny, brać udział we wszystkim co interesujące, szczególnie w tym, co dotyczy Polski i Polaków. Od piętnastu lat biorę udział w spotkaniach Uniwersytetu Trzeciego Wieku, gdzie przekazuję Australijczykom Daje mi to wiele satysfakcji. Im chyba też, gdyż już kilkakrotnie uhonorowali mnie różnego rodzaju dyplomami i wyróżnieniami. pod P z lakiem niż Australijczykiem, dlatego moją wiedzę o najnowszej historii Polski, dokumentując ją osobistymi doświadczeniami.
Im chyba też, gdyż już kilkakrotnie uhonorowali mnie różnego rodzaju dyplomami i wyróżnieniami. Życiorysy Polskich Emigrantów
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au