[blok]Prokop Romuald.
Mam osiemdziesiąt sześć lat. Urodziłem się w Stanisławowie w 1918 roku. Miałem dwóch starszych braci i siostrę. Mój ojciec pracował w dużych warsztatach kolejowych, a jednocześnie prowadził bank robotników kolejowych. Pracował wiele godzin, aby dać nam odpowiednią edukację. Matka zajmowała się domem. W roku 1938 ukończyłem w Stanisławowie gimnazjum im. Maszałka Józefa Piłsudskiego. Podczas nauki w gimnazjum ukończyłem Kurs Lotniczy Przysposobienia Wojskowego w Ustrzykach Dolnych koło Ustianowej. Planowałem dostać się do podchorążówki, ale do tego konieczne było przepracowanie miesiąca na junackim obozie pracy. Zgłosiłem się więc na obóz pracy w Kochłowicach koło Katowic. Wówczas wybuchła wojna. Dostaliśmy rozkaz, aby iść do Równego, na granicę rosyjską. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że Rosjanie wystąpią przeciwko Polsce. Nie doszedłem do celu, gdyż już we Włodzimierzu Wołyńskim dowiedziałem się, że właśnie Rosjanie przekroczyli naszą granicę. Postanowiłem zawrócić, poszedłem na Brody, Lwów, z powrotem. 27 września 1939 roku już byłem w domu. Moja matka bardzo się martwiła, tym bardziej, że mój średni brat, który był sierżantem podchorążym, nie wracał. Rozchorowała się wówczas na nerwy. Po powrocie do domu musiałem zająć się jakąś pracą. Poszedłem do fabryki mebli i zabawek, gdzie przepracowałem jakiś czas. Zdałem nawet egzaminy na weterynarię we Lwowie, ale po kilku miesiącach musiałem wrócić o domu, aby zaopiekować się matką. Potem jednak Rosjanie mnie schwytali i wysłali do Rosji – Odmurskaja Obłaść, koło Iżecka. Pracowałem tam przez lato jako betoniarz a zimą przy wyrębie drzewa. Po powrocie z pracy zajmowałem się dodatkowo pomocą w kancelarii, gdyż po ukończeniu gimnazjum umiałem pisać po ukraińsku. Tatar, który również tam pracował, poradził mi, abym powiedział, że jestem krawcem; dał mi nawet kilka igieł, które były bardzo cenne. Nauczyłem się szyć rękawice dla żołnierzy na front, pilnowałem też mienia, aby nie zostało rozkradzione. Po pewnym czasie zatrudniono mnie jako sanitariusza, gdy władze dopatrzyły się w moich dokumentach, że chodziłem na studia medycyny weterynaryjnej.
Gdy dowiedziałem się, że w Rosji istnieje wojsko polskie, koniecznie chciałem się tam dostać, ale nie chciano mnie zwolnić. Przypadkowo spotkałem rosyjskiego pułkownika, lekarza polskiego pochodzenia, który wydał pisemny rozkaz zwolnienia mnie. Zgłosiłem się wówczas do miasta Saratow, gdzie kwalifikowano nas do wojska i w marcu 1942 roku wyjechałem wraz z grupą lotników i marynarzy z Rosji do Anglii. Wylądowaliśmy w Szkocji w Greenock koło miasta Glasgow. Wojsko polskie miało wówczas swoich przedstawicieli, którzy zachęcali rekrutów do wstąpienia w poszczególne jednostki. Ja zapisałem się do Pierwszej Polskiej Brygady Spadochronowej. Ukończyłem spadochronową szkołę podchorążych. 17 września 1944 roku brałem udział w desancie w Arnhem. Szczęśliwie, że podczas gdy tylu zostało tam zabitych, ja jednak powróciłem zdrowy. Po powrocie do Szkocji zapisałem na studia farmaceutyczne na Uniwersytecie Dundee. Musiałem je jednak przerwać, gdyż uległem poważnemu wypadkowi podczas podróży pociągiem. Gdy doszedłem do zdrowia wybrałem nowy kurs, tekstylny. Po jego ukończeniu zacząłem pracować w tej branży. Miałem już wtedy żonę i syna.
W 1950 roku zdecydowaliśmy się na emigrację. Jako wojskowy miałem prawo wyboru kraju emigracji. Pod uwagę
braliśmy dwa miejsca: Kanadę i Australię. Oczywiście mogłem zostać w Anglii, nawiasem mówiąc byłem już wówczas ożeniony z Angielką, ale nie zrobiłem tego, gdyż uważałem, że Anglicy w czasie wojny nie traktowali nas dobrze, raczej jako ”mięso armatnie”. Do Polski też nie chciałem wracać, głównie ze względu na moją rodzinę, za którą czułem się odpowiedzialny. Nie mogłem przecież narażać mojej żony i syna na tak trudne życie jakiego zaznałem w mojej wczesnej młodości w Polsce. Moja żona miała ciotkę w Melbourne i pewnie dlatego zdecydowaliśmy, że przyjedziemy właśnie tutaj. Prawdę mówiąc liczyliśmy na jej pomoc w pierwszym okresie adaptacji do życia w nowym kraju.
Ponieważ byłem polskim oficerem zapewniono mi odpowiednie do mojej szarży warunki podróży na okręcie P&O Strathnaver; zapłacono nawet za nas podroż. Podróż trwała trzy miesiące, ale była bardzo wygodna. Nie obowiązywało mnie ani odpracowywanie kontraktu ani inne niedogodności, jakie spotkały wielu innych polskich emigrantów. Do Australii dotarłem wraz z żoną i pięcioletnim wówczas synkiem 17 września 1951 roku. Po wylądowaniu na ziemi australijskiej zaczęły się jednak kłopoty. Nasze nadzieje na pomoc ze strony ciotki mojej żony niestety okazały się złudne. Zgłosiliśmy się więc do Salvation Army w City gdzie mogliśmy przenocować. Byliśmy zrozpaczeni, bo warunki jakie napotkaliśmy były znacznie gorsze od tych, jakie mieliśmy przed wyjazdem. Moja żona załamala się. Był nawet taki moment, kiedy chciała wyskoczyć z tego budynku przez okno. Mnie samemu chciało się płakać. Właściwie przez przypadek udało się żonie wraz z synkiem zamieszkać w pokoju przy jakiejś rodzinie, w zamian za opiekę nad nimi. Ja natomiast szybko znalazłem pracę jako agent mieszkaniowy i zamieszkałem w “boarding house” w dzielnicy St Kilda. Zacząłem jednak szukać innego zajęcia.
Po około dwóch miesiącach znalazłem sklep w Newport, który udało mi się dość tanio kupić, a jednocześnie właśnie tutaj wynająłem znajdujące się nad nim mieszkanie. Mogliśmy wreszcie zamieszkać razem. Żona pracowała w sklepie, ja natomiast otrzymałem pracę jako laborant w elektrowni, a jednocześnie w każdej wolnej chwili, także po pracy, pomagałem przy prowadzeniu sklepu. Trwało to dwa lata. Po tym czasie kupiłem dom w Box Hill, który wynająłem, zatrzymując jego część dla siebie. Po jakimś czasie przeprowadziliśmy się tam z rodziną, jednocześnie sprzedając sklep. Podjąłem pracę w fabryce tekstylnej, gdzie pracowałem przez kilkanaście lat. Żona pracowała jako kasjerka na wyścigach konnych. Niestety w 1976 roku doszło do separacji w naszym małżeństwie, choć nadal jesteśmy zaprzyjaźnieni. Wyprowadziłem się do Braybook, ,do bungalowu, a po pewnym czasie kupiłem dom w Sunshine, gdzie pracowałem również w branży tekstylnej aż do 1981 roku, kiedy to musiałem się zwolnić z pracy z powodu uszkodzenia kręgosłupa szyjnego po wypadku. Po ponad dwudziestu latach przeprowadziłem się do Geelong, gdzie mieszkam obecnie. Jestem zadowolony ze swojego życia. Oczywiście mój stosunek do Australii zmieniał się z biegiem lat. Początkowo byłem zachwycony australijską prostotą życia (simplicity of life), łagodnością ludzi w stosunku do siebie, przyjaźnią, uczciwością i wzajemnym zaufaniem. Bardzo mnie to ujmowało. Moim zdaniem życie było wówczas łatwiejsze i przyjemniejsze. Człowiek mógł zostawić swoje rzeczy przed domem bez niepokoju, że zginą. Moi rodacy również byli inni, nie wywyższali się. Być może nazywano nas kiedyś “new Australian” i krytykowano za nieznajomość języka angielskiego. Być może różnimy się kulturowo jednak uważam, że nasze podejście do Australijczyków również powinno się zmienić. Nie powinniśmy stanowić polskiego “getta”, czyli zamkniętego kręgu kulturowego, lecz bardziej integrować się z Australijczykami. Społecznie pracowałem ponad 20 lat. Na początku w 1975 roku byłem bardzo zaangażowany w prace Polish-Australian Cultural Society (Polsko-Australijskiego Towarzystwa Kulturalnego). Celem naszej organizacji było podtrzymywanie polskości poprzez sprowadzanie książek i filmów z Polski, urządzanie balów i wycieczek dla Polaków, a także przez pomoc udzielaną Polakom w kraju oraz zbieranie funduszy na odbudowę Zamku Królewskiego w Warsz awie. Działałem również w Multicultural Society (Towarzystwie Wielokulturowym) w Sunshine, wożąc samochodem Greków, Włochów i Maltańczyków do tego klubu. Z pomocą ks. Kacperskiego założyłem polską grupę przy Multicultural Society. Przez trzy lata opiekowałem się też szkołą. W 1990 roku otrzymałem dyplom i pisemne podziękowanie, jak to sformułowano: “Za niestrudzoną pracę dla dobra i rozwoju polskiej szkoły, za pomoc w podtrzymywaniu polskiej tradycji, za wielki bezinteresowny wkład pracy w szkołę, za wzorową postawę Polaka i przyjaciela dzieci”. Jednocześnie byłem wiceprezesem Stowarzyszenia Polaków w Ardeer. Założyłem też Klub Seniora w Sunshine, bo wielu Polakow nie miało co ze sobą zrobić w czasie wolnym od pracy . Nie pełnię społecznych funkcji dopiero od około 6 lat, nadal jednak staram się być aktywny. Trzy razy w tygodniu chodzę do australijskiego Klubu Seniora, raz na chór do tego samego klubu, gdzie przez godzinę śpiewamy. Raz w miesiącu dajemy koncert. Prowadzę normalne życie; raz w tygodniu chodzę do kościoła, chodzę na spacery, gram ze znajomymi w rozmaite gry, dwa-trzy razy w roku wyjeżdżam na wczasy. Czuję się OK.
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au