Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Jadwiga z Medyckich Korabiowska

2.02.2014 16:35
Spisane przez Magdalenę na podstawie wspomnień matki – Haliny Dobrowolskiej z Korabiowskich

BABCIA WISIA
http://www.genealogia.okiem.pl/foto2/di ... play_media
Jadwiga Medycka urodzona we Lwowie w 1887 roku była najmłodsza z dzieci Leona Medyckiego i Rozalii z Ekiertów. Jej matka zmarła, gdy Wisia miała półtora roku. Wczesną wiosną usiadła na trawie i się przeziębiła, co wywołało zapalenie płuc i w konsekwencji śmierć. Mówiono Babci później, że po śmierci mamy wiele razy kołyska sama się poruszała, kiedy mała Wisia usypiała.
Jadwiga mieszkała przez kilka pierwszych lat swojego życia we Lwowie, a później w Rzeszowie, gdzie jej ojciec ożeniony już powtórnie z Antoniną Rosłońską (była to b. dobra pani, wdowa, która miała dwie pasierbice), został przeniesiony służbowo z racji pracy na kolei. Wisia chodziła tam na pensję dla dziewcząt. Była ładna, wesoła i cieszyła się wielkim powodzeniem wśród chłopców. Pod pensję często przychodził wysoki, przystojny młodzieniec w wojskowym stroju, niejaki pan Furgalski. Przynosił on bukieciki pachnących fiołków, które ukrywał pod peleryną wojskową, po czym wręczał je młodziutkiej Wisi, gdy wraz z gromadką dziewcząt opuszaczała szkołę. Był bardzo zdolnym żołnierzem, awansował szybko i z pewnością osiagnąłby wysoką rangę, jako zawodowy oficer. W czasie wojny walczył w Legionach. Zginął tuż przed końcem I Wojny Światowej.
Jadwiga poznała swojego przyszłego męża Bernarda Korabiowskiego około 1913 roku, prawdopodobnie w Bolechowie, koło Lwowa, gdzie mieszkała jej ciotka Katarzyna z Ekiertów Medycka – żona brata ojca. Jej wybraniec nie należał do najprzystojniejszych
mężczyzn, był bardzo niewielkiego wzrostu na skutek wypadku, jaki miał jako małe dziecko – spadł z wysokiego stołu niedopilnowany przez niańkę. Zakochany w Wisi przesyłał często listy, również w okresie wojny, a zwłaszcza pod jej koniec, gdy dostał się do niewoli austriackiej. Sądzony jako jeniec wojenny, otrzymał karę śmierci, za zdradę armii austriackiej, a gdy o tym napisał swojej lubej Wisi, ta pobożna panienka o dobrym sercu pobiegła do kościoła ślubować, że wyjdzie za niego w razie cudownego uratowania. Wydarzenia te miały miejsce tuż przed ukończeniem wojny. Kara śmierci nie została wykonana z braku czasu, jako że austriacka biurokracja była bardzo powolna i wojna się skończyła, a zakochany Benek zjawił się natychmiast w Rzeszowie, aby się żenić.
Gdy Wisia była młodą dziewczyną to mieszkała z siostrami, pomagając im zajmować się dziećmi. W pierwszym ćwierćwieczu XX wieku, mieszkała z ukochaną swoją siostrą Milą, najpierw w Strzyżowie, a później głównie w Rzeszowie - wychowywała Janka, Dzidka i Irkę, dzieci Mili. Jej ślub też odbył się w Rzeszowie, w roku 1920. Siostrzenica Irka, mająca trzy latka w tym czasie, pamiętała białą, ozdobną bieliznę przygotowaną na ten ślub. Na półce w przedpokoju, zobaczyła stosik białych ślicznych rzeczy, a na samej górze szereg czerwonych, kraciastych, dużych chustek do nosa położonych tam zapewne dla kawału.
Zbyszek -pierwsze dziecko Wisi tam się też urodził- w domu Mili i Andrzeja. Czteroletnia w 1921 roku Irka pamiętała, że w środku nocy obudziła się, gdy cała rodzina przenosiła się do jadalni, a sypialnia stała się tej nocy świadkiem narodzin nowego kuzyna Zbyszka. Gdy Irce pozwolono wejść do sypialni następnego dnia, zobaczyła ciocię Wisię leżącą na jednym łóżku, a malutkie zawiniątko w beciku na drugim. Później Wisia jako żona Bernarda mieszkała w Rzeszowie z przerwami, głównie gdy jej mąż uczestniczył w obronie Lwowa w 1917 roku, a później walczył w czasie wojny 1920 roku oraz, gdy oddelegowany został do Lwowa w celu ukończenia studiów weterynaryjnych, przerywanych wojnami. W okresie studiów Bernard i Wisia oraz mały Zbyszek mieszkali przez pewien czas w Winnikach koło Lwowa. Ich ogród położony był tuż przy torach kolejowych i Wisia wracając z miasta po zakupach,wyrzucała pakunki wprost z okna pociągu do własnego ogrodu. Raz rozsypała się kawa z rozdartej torby i dzieci musiały zbierać drogocenne ziarnka. Wisia bardzo lubiła kawę i piła ją zawsze. Pytana, czy coś wypije lub zje odpowiadała : Chętnie wypije kawku i zje chlib z masłem. Naśladowała w ten sposób służącą, która zaciągając mówiła, że lubi kawku i chlib. Pochodziła gdzieś ze wschodu, była okropnie leniwa, zamiast zamiatać pokoje, kładła się na dywanie i spała..
Bernard ukończył studia w roku 1924. Gdy Polska uzyskała niepodległość, Bernard wstąpił do służby czynnej w nowotworzącym się wojsku polskim, w randze podporucznika lekarza weterynarii. Żywo uczestniczył w organizacji armii polskiej. Mieszkał wtedy w Warszawie, wynajmując mieszkanie na Pradze. Wisia przyjechała również do Warszawy, byli biedni i w wynajętym mieszkanku nie mieli mebli, za stół służyła im skrzynka, za miejsce do siedzenia – ławka przyniesiona z parku.
Po studiach został oddelegowany do 5 Pułku Ułanów Zasławskich stacjonujących w Wojciechowicach, gdzie przyszła na świat moja mama Lusia. Lusia urodziła się trochę “przedwcześnie”. 16 lipca 1924 Wisia, w bardzo już zaawansowanej ciąży, wybrała się na zawody hipiczne na terenie pułku. W czasie wystepów jeden z koni przewrócił się wraz z jeźdźcem, a wtedy przerażona Wisia poczuła pierwsze bóle porodowe. Galopem jechano do domu wzywać położną, a wkrótce później mała Lusia pojawiła się na świecie. Wisia była z natury nocnym markiem, a do tego bardzo pracowitą osobą, nocami cerowała, szyła, haftowała serwetki, czytała książki, a następnego ranka lubiła długo spać. Przyjaciółka jej -pani Lasocka – bezdzietna, przychodziła rano i zabierała Zbyszka i Lusię, do siebie, zajmując się nimi do czasu gdy Wisia przychodziła po nie. Pewnego dnia Lusia jedząc ciastko zakrztusiła się, a pani Lasocka wpadła w panikę. Zapewne miało to miejsce u nich w domu, bo obudzona matka wpadła do pokoju, złapała Lusię za nogi i potrząsając dzieckiem, wytrzęsła z jej gardła okruchy ciastka.
W pułku odbywały się rauty, a w święto pułkowe, rodziny przynosiły serwisy. Po pierwszej części, w której uczestniczyły panie, żony odchodziły do domów ,a oficerowie bawili się w tak zwaną “Kukułkę”. Gaszono światło, a któryś z panów podrzucał talerz, czy filiżankę krzycząc “ku-ku”, a inny w ciemności strzelał do tego przedmiotu starając się go przestrzelić. Gdy, to się nie udawało, to i tak ta porcelanowa rzecz spadała na podłogę rozbijając się na drobne części.
Po kilku latach młodzi Korabiowscy z dziećmi przenieśli się do Warszawy. Bernard został weterynarzem w pułku stacjonującym na Agrykoli w pobliżu Łazienek. Zamieszkali w budynku mieszczącym szpital dla koni oraz obszerne mieszkanie dla lekarza. Był tam duży ogród, w którym Bernard -zapalony ogrodnik - sadził drzewa owocowe. Lusia, Zbyszek wraz z całą gromadką dzieci z pobliskiego osiedla oficerskiego bawili się w tym ogrodzie. Lusia miała swoją gromadkę dziewcząt, której była dowódcą, a kolega Jasiek Stempkowski dowodził grupą chłopców. Był najdrobniejszy z chłopców, dużo niższy od wyrośniętego Zbyszka. Miał mnóstwo pomysłów na najlepsze zabawy. Obie drużyny wspólnie wykopały schron w ogrodzie, schodziło się do niego na narady wojenne. Były tam meble sklecone z desek, cegieł i innych znalezionych lub “pożyczonych” z domów rodzinnych przedmiotów. Gdy brakowało im kiedyś jedzenia, Jasiek zwędził z kuchni w kantynie patelnię pełną kotletów. Często odbywały się boje między dziewczętami i chłopakami, a ci, co przegrywali, skazani byli na wymyślne tortury, takie jak podciąganie na linie na drzewo, czy zakładanie korony z drutu kolczastego. Jasiek Stempowski raz zaprosił całą dzieciarnię na lody do kantyny, a rachunek polecił wpisać w konto swojego taty, który był rotmistrzem w pułku. W czasie drugiej wojny walczył on w AK, a po wojnie wraz ze swoim oddziałem partyzanckim ukrywał się w lasach. Złapany przez władzę komunistyczną, został aresztowany, otrzymał karę śmierci i został stracony.
Wisia bardzo związana była z Karoliną, pasierbicą swojej macochy Antoniny. Karolina, która sprowadziła się do ich domu, gdy Wisia była malutkim dzieckiem, zajmowała się nią czule i bardzo się pokochały. Karolcia wyszła za mąż za Belca, który był kierownikiem szybów naftowych w Mencince koło Jasła. Był też bogatym udziałowcem złóż naftowych w okolicach Drohobycza. Wisia prawie co roku zabierała dzieci na wakacje do Mencinki. Jechali pociągiem, a po drodze wysiadali w Jaśle, gdzie mieszkała macocha Wisi - Antonina z siostrą. Była to bardzo serdeczna, przemiła staruszka wynajmująca wraz z siostrą ( babka Ninki z Kobyla) pokoik w małym domku z ogródkiem. Lusia i Zbyszek zasiadali na ławeczkach na ganku i dostawali od miłych staruszek pyszne poziomki ze śmietaną, lub inne przysmaki. Pamiętają wielką głowę cukru, którą babcia Antonina wyjmowała ze skrzynki ( znajdującej się wciąż na strychu w Kobylu) i łupała ją na małe kawałeczki, specjalnym do tego służącym narzędziem, a odłupane kawałki dawała dzieciom. Po tych odwiedzinach jechali dalej do Jedlicza i Mencinki. Karolcia z rodziną miała jedno trzypokojowe mieszkanie w domu. W domu tym była też duża kuchnia z piecem chlebowym. W drugim mieszkaniu mieszkał wraz z żoną p. Zedowski. Nie miał, ale lubił dzieci i w wolnych chwilach, grał z nimi w chińczyka. Próbując wyrzucić szóstkę mówił: “ Sześć, kostucho, sześć” – wywołując potoki radosnego śmiechu u dzieci - partnerów gry. Wujek Belec też lubił dzieci i grał czasami z nimi w karty. Lusia i Zbyszek byli dużo młodsi niż dzieci cioci Karolci: Czesław, Janka czy Mila. Mila zginęła jako młoda studentka w czasie pożaru w laboratorium chemicznym. Janka wyszła za mąż za pana Kwiatka, którego nie kochała i z którym nie żyła Jej ślub odbył się w Mencince i Lusia – pięcioletnia dziewczynka- niosła tren. Janka mieszkała po wojnie w Brzegu, później w Krakowie. Była dziwaczką i dewotką, na strychu trzymała trumnę zakupioną na własny pogrzeb.
Czesiek skończył medycynę, ożenił się z Ewą z Korczyna; mieli 3 córki. Jedna z nich Agata, mieszka w Warszawie, a najmłodsza jest lekarzem w Krakowie.
Wisia w czasie wakacji robiła mnóstwo przetworów, które później zabierała ze sobą do Warszawy. Tuż przed wybuchem wojny, w czasie kolejnych wakacji w Mencince w sierpniu 1939 roku przyszedł telegram od Benka wzywający ich do powrotu do domu, bo zbliżała się wojna. Odprowadzało ich wiele osób, które pomagały nieść 15 dużych pakunków z przetworami, jajkami posmarowanymi warstwą wazeliny, garami masła. Pociąg zatrzymywał się tylko przez 3 minuty i pomoc innych osób konieczna była w załadowaniu tego bagażu do wagonu.
Jedne z wakacji spędzili w Kobylu. Tego lata była tam nie tylko Wisia z dziećmi, ale i Mila ze swoją trójką dzieci. Trwały tam wielkie przygotowania do festynu mającego na celu zbiórkę pieniędzy na budowę mostu (do tej pory trzeba było się przeprawiać przez Wisłok promem). W parku przygotowane były stoły z przysmakami; przewidziane też były występy dzieci i dorosłych. Irka wciąż pamięta jak tańczyła taniec Azy, wcześniej przygotowując się, odbywała próby w jadalni, czy saloniku w kobylskim dworku. Jasiek i Dzidek występowali jako Pat i Pataszon, Zbyszek był listonoszem, Lusia za mała na występy, nie brała udziału w przedstawieniu. Tego lata zginął w kraksie motocyklowej wujek Władzio i Lusia pamiętała jego pogrzeb w pobliskiej miejscowości.
Jedyny brat Wisi - Władysław mieszkał w Rzeszowskiem. Miał tęgawą żonę, nie miał dzieci. Lubił swoją siostrzenicę Lusię i łowił z nią ryby. Zginął w wypadku motocyklowym, pod kołami jakiegoś pojazdu. Irkę – małą dziewczynkę, zabrały Wisia i Mila na jego pogrzeb. W pamięci Irki na zawsze pozostał widok wujka w trumnie stojącej na stole w pokoju jadalnym. (Spała w pokoju obok i musiała przechodzić koło trumny.) Szyja wuja nosiła ślady kół, które go przejechały i robiło to niesamowite wrażenie.
Lusia pamiętała też wielkie zamieszanie w Kobylu, gdy urwały się konie (stajnie i obory znajdowały się po drugiej stronie drogi). W Kobylu była serownia, własnego mleka używano do wyrobu wspaniałych serów m.i. szwajcarskich. Budynek serowni wciąż istnieje. Dworek kobylski został wybudowany przez wuja Bohaczyka, który był architektem i kupił kawał ziemi nad Wisłokiem. Ożenił się z Lotką z Niegłowic. Miał on dwie córki - Mirkę i Ninkę. Teren ten obejmował park ze starymi, pięknymi lipami pozostałość po dawnym, spalonym klasztorze mnichów. Dworek był typowo polski, z bielonymi ścianami, drewnianymi podłogami, gankiem z kolumienkami. Otaczał go wspaniały park, pełen starych drzew z malowniczą alejką prowadzącą do stromych schodków w pobliżu rzeki. Posiadłość znajdowała się na stromej skarpie, a u jej podnóża płynęła rzeka Wisłok. Okolica Kobyla jest pełna pagórków, porośniętych lasami i poprzecinanymi pasmami pól i łąk.

PRZYJACIÓłKI I ZNAJOMI

MARYSIA KARASZEWSKA
Znajoma z Ostrołęki, gdzie Bernard i jej mąż Kazimierz byli oficerami w XXII DAKu (Dywizja Artylerii Konnej). Kazimierz Karaszewski działał w konspiracji podczas II wojny i był dowódcą oddziału Lusi i Ireny w czasie Powstania Warszawskiego. Syn, również Kazimierz, był lotnikiem sprzed wojny i walczył w polskiej armii latając na myśliwcach w Anglii. Córka –Marysieńka zmarła w 1940 roku, po operacji na chorobę Basedowa. Maria Karaszewska, była ciotką, bo wuj Hanki – Kazimierz Korabiowski miał liczne rodzeństwo, a jedna z jego sióstr była matką Hanki Gorczyńskiej z Szymkiewiczów. Rodzina ta mieszkała w Legionowie koło Warszawy. Ojciec Hanki również był oficerem. Jej matka i siostra, gdy wyszły za mąż za oficecerów, wybudowały dwa domy obok siebie, w Legionowie: Szymkiewiczowa miała dwie córki (Hankę i Marysię, później uczącą drobiarstwa na SGGW), a Stojanowska jednego syna Zbyszka. Hanka Gorczyńska pamięta, że widziała Bernarda, bo często odwiedzała swoją matkę chrzestną p. Krajewską, która mieszkała również na ul. 6 Sierpnia. Hanka pamięta też wizyty Wisi i jej siostry Mili w Legionowie na początku wojny. Panie piekły wtedy babkę, pyszną kartoflaną oraz suto popijały ją trunkami wyrabianymi z wojennego bimbru. Mila do wszystkich mówiła “syńciu”, a Wisię nazywano “Kocirpka”. Wisia tak mówiła o mocno pachnącym kwiecie czeremchy, która ma taką regionalną nazwę.

STASIA PRZYBYłÓWNA
Przyjaciółka z Rzeszowa. Pracowała na poczcie. Panna.

JÓZIA WĘGRZYNOWA
Z Rzeszowa. Miała trojkę dzieci: córkę i 2 synów. Jeden z synów jest/był lekarzem we Wrocławiu . Siostra Andzi i Władzia.

ANDZIA
Przyjaciółka z czasów rzeszowskich. Miała brata księdza. Ksiądz Władysław w latach 50-tych był proboszczem gdzieś na Pogórzu, a Wisia z wnuczką Madzią pojechała do Andzi, która była gospodynią na probostwie.

STEFA JUSZCZAKOWA- pochodziła z Rzeszowa. Była koleżanką Wisi z dzieciństwa. Wyszła za Stefana Juszczaka, syna bogatego piekarza, który podarował swoim synom kamienicę w Rzeszowie i nakazał, aby ożenili się z bogatymi pannami. Stefa była śliczną dziewczyną, ale biedną. Stefan czekał na ślub aż 7 lat, bo tyle trwały jego studia prawnicze, a gdy je ukończył i był niezależny finansowo, ojciec nie mógł mu dłużej narzucać swojej woli. Pobrali się i byli bardzo kochającym się małżeństwem. Później mieszkała przez pewien czas na Puławskiej w małej kawalerce, a później na Filtrowej w Warszawie. Gdy Warszawa się poddała w pierwszych miesiącach wojny, Juszczakowie wrócili do Rzeszowa, dając Wisi węgiel zakupiony na zimę. Lusia i Zbyszek wozili ten węgiel na sankach, z Filtowej na ul. 6 Sierpnia. Dziadkowie Madzi spotykali się często z Juszczakami na kolacjach. Kupowano wtedy przysmaki np. szynkę, nieczęsto widzianą na codziennym stole. Stefan Juszczak pracował wtedy w Ministerstwie. Mieli troje dzieci. Stasio był pilotem w czasie wojny i zginął w czasie wojny w walkach o Anglię, a Adam – tuż po maturze wyruszył na obóz na wschód i wieści po nim zaginęły. Pewnie został tam zamordowany, w miejscowści Troki w pobliżu Wilna. Jego ojciec nigdy nie uwierzył w śmierć syna, licząc na jego powrót. Najmłodszym dzieckiem była Ola -Mańcia, przyjaciółka i towarzyszka zabaw Lusi. Mańcia skończyła konserwatorium i pięknie grała na pianinie. Przyjeżdżała do Warszawy na Koncerty Szopenowskie, grała nam na pianinie i usiłowała nas uczyć. Wesoła, o bardzo miłym, śpiewnym głosie. Przed śmiercią leczyła się w Warszawie i była u nas na Henkla.
Matka chrzestna - Danusia.
Mieszkała we Wrocławiu, wyszła za mąż za lekarza Jerzego Woźniaka z Mokuczki (który w czasie okupacji był studentem medycyny, kurierem rządu londyńskiego, za co po wojnie otrzymał karę śmierci za szpiegostwo. Zamieniono ją na karę dożywocia, a następnie skrócono. Pod koniec życia był wiceministrem do spraw kombatantów. Mańcia zmarła w latach 60-tych na raka, pozostawiając syna Olafa. O śmierci Manci zawiadomił nas wujek Jurek na dworcu we Wrocławiu, gdy wracaliśmy z ferii w „Poziomce” - ślicznym, małym, bardzo funkcjonalnym domku koleżanki cioci Irki. Najbliższe lato, Olaf spędził z nami w Kobylu. Mały, smutny, mądry chłopczyk kręcący wskazówki zegara w odwrotną stronę, aby odwrócić czas i mieć swoją mamusię, za którą bardzo tęsknił.
Stefa i Wisia odwiedzały się nawzajem. Stefa była bardzo miłą, dystyngowaną starszą panią. Podarowała Madzi samowar. Robiła świetny nugat. Zajmowała się Olafem po śmierci Manci, wiele go nauczyła. Jej mąż zmarł nagle w ogrodzie w Rzeszowie przy pl. Kilinskiego. Poszedł doglądać pszczoły i zmarł. Kilka godzin przed śmiercią prosił, aby Stefa mu zrobiła leguminę z pianki, rodzaj sufletu. Stefa żyła z wyrzutami sumienia że odwlekała robienie tej leguminy. Kiedyś, gdy nie było pieniędzy na życie, a Mancia była akurat w Warszawie, Lusia z Mancią wybrały się na wyścigi konne na Służewiec próbując szczęścia. Obstawiały konie w dziwny sposób, np “bo ten zrobił kupkę” I wygrały dużo pieniędzy. Starczyło nie tylko na ponad tydzień życia, ale i przyjemności takie jak lody. Gdy zaczęły wygrywać, otoczyła je cała gromada graczy, a one miały świetną zabawę.

PANI CHLEBOWSKA
Była znajomą Janów Korabiowskich z Buku. Poznali się i mieszkali w Nowym Jorku. Jej mąż posiadał również sklep na Broklinie, ale był sknerą i żona postanowiła wrócić do Polski i tam wychowywać dzieci. Wróciła więc w okresie międzywojennym, mieszkała na Pradze koło kościoła Franciszkanów, a później kupiła plac w Aninie. Gdy dzieci dorosły, podzieliła tę parcelę na 4 części, dając je dzieciom i zatrzymując jedną część dla siebie. Na swojej działce wybudowała mały domek jednopokojowy, w którym bardzo lubiła mieszkać. Niestety, mąż przestał przysyłać pieniądze i zażądał, aby żona powróciła do Stanów. Nie mając wyjścia ,wyjechała do USA, ale nie mogąc wytrzymać z mężem, poszła do pracy. Niańcząc dzieci przez 5 lat, zarobiła na emeryturę i przyjechała do Polski. Jej mały domek w Aninie ,zamieszkały przez krewnego w czasie jej nieobecności, niestety był zajęty przez owego krewnego, który nie chciał się wyprowadzić. Kupiła więc małe mieszkanko w Warszawie. Po jakimś czasie wrócił do Polski również jej mąż, mieszkał u córki Jadzi, ale dość szybko zmarł na atak serca.

GENERAŁOWA POZERSKA
Jej mąż był generałem żandarmerii w Wilnie. Po jego śmierci przyjechała do Warszawy i zamieszkała na ul Nowowiejskiej. Miała służącą z małą córeczką, którą lubiła i przyprowadzała ze sobą na Agrykolę, gdy szła w odwiedziny. Pani generałowa powróciła do Wilna. Pozostał po niej stolik pod samowar oraz patefon z płytami, który niestety zaginął w czasie wojny. Mąż jej lubił jeść zakalce, więc generałowa wyjmowała upieczone ciasto z pieca i rzucała je energicznie na podłogę.



PANI LASOCKA – “CIOĆKA”.
Nie miała dzieci i z przyjemnością zajmowała się małą Lusią w Ostrołęce. Zabierała Lusię do siebie, aby nie budzić Wisi i tam ją karmiła, i bawiła się z nią.
Bardzo lubiana przez dzieci. Później przyjeżdżała do Warszawy, gdy Wisia prosiła o pomoc w prowadzeniu domu podczas swojej nieobecności, czyli, gdy była wzywana do Drohobycza do swojej najstarszej siostry Tońci. To znaczy, gdy przychodził telegram od jej męża Eugeniusza Pietrzyckiego “Tońcia chora, sługi nie ma, Wisia przyjedź”. Mąż p. Lasockiej był chyba kapitanem. Był podrywaczem i miał wiele romansików.

Zainteresowanych genealogia Medyckich zapraszam na stronę:
viewtopic.php?f=32&t=22821