Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Polacy w Połtawie przed I wojną światową cz. I

20.05.2008 22:41
[blok]Dom nasz zawsze był pełen gości. Mama bardzo towarzyska, ojciec w wolnych chwilach lubił winta, koledzy mojego brata Bronka gromadnie sterczeli na tarasie, na parapetach okien, na podwórzu. W mieście było sporo polskich rodzin, przeważnie tzw. inteligencja techniczna. Polscy inżynierowie byli w Rosji wysoko cenieni i dobrze opłacani, w wielkim imperium carskim zawsze brakowało fachowców.
W Połtawie polskie rodziny - Żelechowskich, Czengerich, Kondrackich, Eynorów, Korolców, Mrozińskich - tworzyły tzw. towarzystwo. Bywały też u nas dwie – jak się wówczas mówiło – stare panny. Już same imiona brzmią dziś zabawnie: panna Kamilla i panna Ottonina. Nudne, bo nudne, ale rodaczki, trzeba było je przyjmować. Kamilla wchodząc zawsze mówiła: „Niech będzie pochwalony”, na co Bronek odpowiadał: „Na wieki wieków, atrament”. Kamilla była na szczęście głuchawa, natomiast Ottonina – straszliwie krótkowzroczna. Któregoś wieczoru weszła do bocznego pokoju i pomimo nawoływań nie wracała. „Nie mogę…nie mogę..” Biedaczka ciężko oparła się obiema rękami o komodę, na której rozłożone były lepy na muchy.
Polacy nie tworzyli może hermetycznie zamkniętego środowiska, łączyła ich jednak jakaś więź, której nie można było zerwać nawet wtedy, gdy przybysz z kraju wcale nie stał na poziomie. W niedzielę wszyscy gremialnie stawiali się w kościele katolickim, nie tyle może z pobożności, ile dla tradycji i podkreślenia swojej polskości. Piękny ksiądz Tarasewicz, niedoszły tenor operowy, dzierżył rząd dusz i przyjmowany był jako dobry kompan i partner w karcianych zmaganiach.
Prócz nas trojga (Bronka, Kazika i mnie) zawsze bywały u nas w lecie jakieś inne dzieci, kuzyni, np. Tadzio Zajączkowski, tak zwany „otczajannyj” - straceniec. Nasz nieoceniony stróż Moisiej mawiał: „Cej panycz swojeju smertju nie pomre…”. Tadzio sterczał na gałęzi najwyższego drzewa, wisiał nad otworem głębokiej studni, atakował silniejszych. Niestety Moisiej trafny zrobił horoskop - Tadeusza rozstrzelali hitlerowcy.
W płocie okalającym podwórze naszego domu otwierało się furtkę i wchodziło do bardzo starego sadu. Jabłonie powykręcane spazmatycznie, grusze, wiśnie, pachnące jakieś zioła, roje pszczół, rozgrzane słońcem powietrze, kwiaty rosnące dziko, maliny, pokrzywy, wielkie łopuchy. Wszystko tu żyło swoim odrębnym życiem, tętniło, świergotało ptasimi głosami, aż dziw jak kilka metrów od zaludnionego podwórza zaczynał się inny świat. Tam to spadaliśmy z drzew, nieraz boleśnie potłuczeni nie przejmowaliśmy się tym wcale. Co tam spadanie z drzew! Spotkała mnie gorsza przygoda. W lecie w mieście pętały się chmary Cyganek, miałam wtedy chyba pięć lat, bawiłam się na podwórzu, gdy śniada jejmość przekonała mnie za pomocą cukierka, że powinnam z nią pójść na spacer. Dopiero za rogiem ulicy lamentująca niania dopadła nas, zmieniając niejako linię moich przeznaczeń.
Święta w szczenięcych latach! Na Boże Narodzenie czy Wielkanoc czekało się z utęsknieniem. Mija drugi miesiąc od początku roku szkolnego – ileż to do Bożego Narodzenia? Obliczało się. To nie prezenty były ważne, ale sam nastrój, no i ferie. U nas święta obchodzono tradycyjnie. Wigilia, ileś tam dań, ryby, grzyby, uszka, jemioła, choinka w domu i wielki kinderbal w „Dworianskom Klubie”. Wkrótce po Bożym Narodzeniu osobna uroczystość – Nowy Rok. Nie do wiary, jak trwałe były zakorzenione tradycje – panowie winni byli „składać wizyty”. Zajeżdżał taki pan w czerni, z laską, koniecznie w cylindrze, zasiadał w salonie, pan domu zazwyczaj nieobecny, bo sam musi odrabiać pańszczyznę. Gość tkwi sztywno w fotelu, składa życzenia pani domu, z którą nic go nie łączy, albo odwrotnie – blisko zaprzyjaźniony widział ją wczoraj, właściwie nic nie ma do powiedzenia, powtarza wszystkie banały – pogoda, Duma, Rasputin, wypija kieliszek i pędzi dalej na trzecią, piątą, piętnastą „wizytę”. Pod wieczór upada ze zmęczenia i jak zwiotczały łachman, lekko podpity, wali się na łóżko bez sił. Za rok identycznie to samo.
Sylwestra obchodzono hucznie, ale my dzieci nie braliśmy w tym udziału. Mama w jakiejś powiewnej sukni usianej motylami schylała się nad naszymi łóżkami i wyjeżdżała z ojcem w nieznane nam regiony „na spotkanie Nowego Roku”, tak się nazywał Sylwester.
Wielkanoc miała zupełnie inną aurę. Już same przygotowania były pasjonujące. W domu coś w rodzaju trzęsienia ziemi, rwetes i harmider. Ucieranie, ubijanie, siekanie, tłuczenie orzechów, wszystkie rondle, patelnie, niecki, brytfanny zajęte, chrzęst ucieranych z cukrem migdałów w niepolewanych makutrach, baby tiulowe, szafranowe wiecznie w niebezpieczeństwie, mazurki w zagrożeniu – piana może opaść, żółtka mogą się zwarzyć, placki „usiąść”… W Wielką Sobotę jakoś strachy ustępowały, na stołach wszystko już polukrowane, przybrane, ulizane. I wtedy zaczynało się ustawianie stołu. Święcone nie stało na stole jadalnianym, tylko osobno w głębi jadalni przy ścianie. Biały obrus z bukiecikami bukszpanu, karafki, butelki, azalie, hiacynty, cynerarie i laki, pośrodku wielka baba z cukrowym barankiem na wierzchu, otoczona kolorowymi jajkami, obok szynka surowa litewska, z drugiej strony szynka zapiekana w cieście z ciemnej mąki (tę powłokę zjadał pies Ikar), zwój pieczonej kiełbasy, prosię z pisanką w pysku, prostokątne mazurki: marcepanowy, czekoladowy, cygański, pomarańczowy, wodny i licho wie jeszcze jaki, pascha z sera w kształcie przysadzistego obelisku przybrana cykatą. W sobotę o północy dorośli zbliżali się do stołu po kawałek szynki – symbol przerwania Wielkiego Postu.
W pierwszy dzień świąt tradycyjnie wkładałam nową suknię, już letnią, i bywało dosyć nudno, za to w drugi dzień świąt! Już o świcie Bronek oblewał mnie jeszcze w łóżku, zrywałam się wściekła i nieustający śmigus trwał przez cały dzień.
W dawnej Rosji, jak sobie przypominam, zawsze i wszędzie obowiązywały mundury. Nie mówiąc o wojskowych, cywilni też mieli czapki z wypustkami i insygniami, takież wypustki na kurtkach, sztubacy też oczywiście umundurowani – mundury, mundury do znudzenia. To właśnie było dziwne, że ludzie wolnych zawodów, ludzie nauki, profesorowie, nauczycielki, urzędnicy – wszystko tkwiło w mundurach. Polacy chyba wyłamywali się z tego zwyczaju, noszono długie surduty, żakiety-jaskółki, a na sportowo – szerokie pumpy do kolan. Panie naturalnie w gorsetach z podniesionym biustem – wszystko było nieważne: nogi, brzuch – furda! Talia! Talia osy to jest uroda, talię mierzono centymetrem – jeszcze ścisnąć, jeszcze dociągnąć, aż wyciśnięte ciało poszło w górę czy w dół. Niepojęte, że właśnie ta talia okrągła i twarda jak żelazo, bo opancerzona bryklami, liczyła się, a to, że figura wyglądała jak przełamana wpół i bardzo uwydatniała tył, było nieistotne. Obwód talii liczyło się na werszki, a na biuście modnie spreparowanej damy można było postawić talerz zupy. Przy wypiętej damie z powiększoną fiokami głową mężczyzna wyglądał nikło. Kuse marynarki, wąskie spodnie – nawet przy atletycznej budowie nie dorównywał obfitościom kobiety. Nadrabiał owłosieniem. Te wąsy, te brody, te loki, na nosie często pince-nez na czarnej tasiemce - tyle tego wszystkiego na twarzy, że gdyby się ogolił, nikt by go nie poznał. Właściwie młodo wyglądał chłopak do 18-tego roku życia, potem stawał się zarośniętym starszym panem i tak do końca życia - broda coraz dłuższa sięgała do pół piersi, w miarę siwienia odbarwiała się, upodobniając się do sierści łaciatego psa.
Być Polakiem w carskiej Rosji było i łatwo i trudno. Niby żadnego ucisku, szacunek dla fachowców, a jednocześnie byliśmy tacy inni, tamci na swoim, my przelotne ptaki. Kto czuł się Polakiem, eo ipso hołdował ideom demokratycznym, studenci wespół z Rosjanami należeli do tajnych kółek socjalistycznych. Słowo „Sybir” przestało być pojęciem geograficznym, było synonimem przemocy, upodlenia i zagłady, wujowie moi Feliks i Antoni powędrowali tam po 1905 roku i nigdy już nie wrócili. U nas w domu wciąż toczyły się dyskusje na tematy polityczne, zwłaszcza gdy pojawiał się kolejny zarośnięty młodzieniec przysłany przez ciocię Kicię do nocowania. Wuj Żeniek był wybuchowy, wiecznie w opozycji, gorąco dowodzący niewinności Dreyfusa, ale pamiętam jego wypowiedź na zimno, z uśmieszkiem: „- Bas bleu, parbleu…Sufrażystki domagają się równouprawnienia! Durne baby, nie widzą, że im to bokiem wyjdzie…ha!...walka płci, chcą nam „pokazać”! Może kiedyś to im się uda, no i co? Będą harować jak galernicy, a mężczyźni chętnie zrzucą część brzemienia z pleców. Czy nie widzicie idiotyzmu – domagać się pogorszenia losu!” Cóż powiedzieć na to? Powiem – hmm…
Stosunki ojca z robotnikami, mamy ze służbą były jak najlepsze. Wbrew powszechnym zakazom nie broniono mi przesiadywania w kuchni, co bardzo lubiłam. Siedząc na wyszorowanym stole, słuchałam gadek, piosenek, plotek. Może nie tak owocnie jak Puszkin, ale z przyjemnością. Mieliśmy starą nianię Eufemię, pracowała u nas 18 lat, aż do śmierci. W dzieciństwie była jeszcze „kriepostnaja”, nigdy o tym nie mówiła, ale kiedyś w kuchni rozgadała się, jak to pan kazał ją uwiązać do psiej budy na calą noc za jakieś przewinienie. Bała się nocy, bała się psa, krzyczała…Opowiadanie to zrobiło na mnie ogromne wrażenie, długo nie mogłam zasnąć, na drugi dzień ku jej zażenowaniu pocałowałam ją w rękę. Czasem przychodził do kuchni syn kucharki w haftowanej rubaszce z czubem naoliwionych włosów i wtedy śpiewało się ukraińskie pieśni, pamiętam:
U sosida chata biła
U sosida żynka myła
A u mene ni chatynki etc. etc.
Ulubionym tematem pogaduszek były zarazy, pomory, no i cuda. Widocznie kiełkowało we mnie poczucie obowiązku towarzyskiego – sama powinnam opowiedzieć coś ciekawego, nie tylko słuchać. Właśnie nadeszła kartka od cioci Mani – mamy śliczną córeczkę Irenkę. Było to siódme dziecko ciotki, trzeba było o tym fakcie opowiedzieć:. „Wiecie, moja ciotka ma tyyle dzieci…może dziesięcioro, bo jej się co miesiąc rodzi dziecko…takie małe…” „Ależ to niemożliwe, Niunieczka” – dyskretne uśmieszki. „Ale na pewno. Spytajcie mamy. Co miesiąc - nowe dziecko!” W tym momencie z głośnym brzękiem spadła ze ściany ogromna miedziana patelnia i dyskusja urwała się wśród śmiechów.
Jeszcze parę słów o niani Eufemii. Nade wszystko bała się pożaru, kiedyś w panice biegała po całym domu, że czuje swąd, a to właśnie tlił się obręb jej długiej spódnicy. Nie wierzyła w papierowe banknoty, pensję należało jej płacić w złocie. Składała ją przez wiele lat do woreczka „dla Kazieczki”, bo mojego brata Kazika kochała najbardziej, że taki szczupły, wrażliwy – może przeczuła jego tragiczny los. Starowinka nie miała żadnych potrzeb prócz…kawy. Ojciec wracając z wojaży zawsze przywoził jej piękną puszkę najlepszej kawy Ejnema. Eufemia, po rosyjsku Jewfimia – relikt minionych czasów, zatłamszona indywidualność, analfabetka, żyła dla nas, naszymi sprawami, nie żądając dla siebie nic. W Polsce chyba też istniał ten gatunek, zbliżony raczej do typu „rezydentek”, dziś już na szczęście zanikł kompletnie. Z osobą niani łączą się moje pierwsze kompromisy życiowe. Gdy mi czegoś odmawiano, z rykiem ogłaszałam, że opuszczam dom na zawsze. „Nianiu, pakuj się!” Wychodziłyśmy na ulicę z walizką, robiło mi się coraz głupiej, nikt mnie nie zatrzymywał. Szłyśmy tak przed siebie, wreszcie niania zagajała: - W domu pewnie wszyscy płaczą…Ikar skomli… a taki dobry deser miał być dzisiaj… ale to już nie dla nas… Powolutku złość odchodziła, ale nie mogę stracić swojej 6-letniej twarzy! Po ciężkich zmaganiach psychicznych decyduję: „Wracamy!” W domu udane zdziwienie: „Już wróciłyście?” Tu kończyła się moja wytrzymałość: wybuchałam wielkim szlochem: „Wieczornym pociągiem pojedziemy!” A wieczorem nikt mi już o tej decyzji nie przypominał.
Zabawne, jak rodzice moi, rdzenni królewiacy, a mama warszawianka, powoli nabierali śpiewnego akcentu. Byliśmy dwujęzyczni, w domu mówiło się po polsku, czytało się po polsku, prenumerowało się pisma polskie, przestawało się z Polakami…a jednak. Bardzo rzadko bywali u nas Rosjanie, z wyjątkiem pewnego inżyniera-elektryka nazwiskiem Mikołaj Iwanowicz Troickij. Ożeniony był z aktorką w Petersburgu, rozwiódł się, wyemigrował na południe, prosił o przyjęcie jego córki Toni do nas na lato. Miałyśmy po 11 lat. Dziewczynka była ładna, zadawała petersburskiego szyku, wszystko miała lepsze niż ja: buciki, sukienki, wielkie słomkowe kapelusze z pękiem czereśni. Spotkałam ją w 12 lat potem w Paryżu, występującą w Folies-Bergere.
Troickij miał dwa motocykle – Karła Iwanowicza i Amalię Karłowną, tak się nazywały. Zajeżdżał z hałasem na jednym z nich i od razu pędził do nas, do dzieci. Uwielbialiśmy go, bo też było za co. Interesował się nami i umiał wszystko. Na początek – pokaz akrobatyki, kilka salt w powietrzu, potem stawiał nas na głowie. Jeśli nie byliśmy należycie rozruszani, zaczynała się lekcja śmiechu. Śmiał się z początku lekko, potem coraz głośniej, dochodziło do takich parkosyzmów, że łzy nam leciały, wyczerpani do cna waliliśmy się na kanapy. W chwilach uspokojenia wyciągałam album. Robiłam na kartce akwarelą jakiś kleks, powiedzmy jaskrawo zielony. Nasz przyjaciel zaczynał wtedy malować obrazek w ten sposób, że mój kleks czy jakaś falista linia stawały się potrzebną częścią całości. Fascynujące było śledzić postępy akwareli – co też on wymyśli?
Ojciec mój był z zamiłowania astronomem i matematykiem. Stał u nas na strychu teleskop i kiedy przyjeżdżał pan Paderewski, razem obserwowali niebo. Paderewski wysoki, rudy i nie pamiętam, czy był bratem, czy kuzynem wielkiego Ignacego. Stale zamyślony i nieobecny, ożywiał się „przy gwiazdach i muzyce”, bo grywał na wiolonczeli. Kiedyś, gdy mama była zajęta, dostąpiłam zaszczytu akompaniowania mu – ach, oczywiście – był to polonez Ogińskiego.
Wtedy już ćwiczyłam systematycznie. Nasz profesor Schontag, skądinąd pedagog bardzo wzięty, był pianistą grającym jak maszyna do szycia. Szczery czeski patriota, częstował zawsze muzyką czeską, kazał grać Sharvenkę, Drdla czy Dworaka i dosyć mnie nudził. Nieszczęściem miałam łatwość czytania nut, duże utwory grałam a prima vista i zanim opanowałam utwór pamięciowo, już mi się znudził i odrzucałam nie oszlifowany, niewykończony.
Nie byliśmy wyjątkiem, posiadaliśmy dziwny przedmiot z korbą i ogromną tubą, zwany gramofonem. Wielkie czarne płyty grały chyba niecałą minutę i znów kręcenie korbą, zmiana szpilki. Gdyby istniały wtedy „złote płyty”, bezapelacyjnie zdobyłaby ją wykonawczyni cygańskich romansów Wialcewa.. Jej płyty zalewały rynek: „Oczi cziornyje”, „Gałązka jaśminu” czy „Gajda trojka”. Było w tych romansach bezwstydne obnażanie duszy, wulkany zazdrości i miłości, puchary wina, pędzące „trojki” sań, rozpacz, wszelkie uczucia maxi. Największą karierę międzynarodową zrobiły ”Oczy czarne”, większą może niż słynna „Modlitwa dziewicy” Bądarzewskiej, a przecież i ona, gdyby istniał wtedy ZAIKS, zostałaby milionerką.
Tym, czego żadne dziecko z naszego środowiska uniknąć nie mogło, były lekcje tańca. W jasnej sukience z szarfą poniżej talii związaną z tyłu na kokardę, z kokardkami we włosach, wypucowana, prowadzona byłam z braćmi do państwa Kondrackich. Mieli oni olbrzymi salon pełen nieoczekiwanych rzeczy, a więc ‘ekrany’ zasłaniające piece – wielkie prostokąty malowane lub haftowane, ujęte w mahoniowe ramy na kółkach, parawany „artystycznie” malowane w jakieś słoneczniki czy ptaki, garnitury białych złoconych mebli, wreszcie ogromny fotel Voltaire, w którym siadywała całkowicie zmumifikowana babcia. Przy fotelu stał podnóżek obity miękką tapicerką z frędzlą, a na oparciu na złotych sznurach wisiało coś w rodzaju mufki – jedwabna, haftowana poduszeczka pod głowę. Na ścianie był ogromny olejny obraz, przedstawiający Kleopatrę w krytycznym momencie jej życia, w palcach mianowicie trzymała małą żmijkę, której język pożądliwie zbliżał się do obfitego dekoltu. Na konsolach stały palmy, był też kącik chiński, kiwający się porcelanowy bonza, u góry na ścianie rozwinięte wachlarze. Wywoskowana na błyszcząco posadzka czasem trzeszczała ostrzegawczo, dom był stary. Pod ścianami siedziały mamy, ciotki, babcie, my skupialiśmy się po drugiej stronie, chłopcy osobno, dziewczynki osobno. Nadchodził maitre, taper uderzał w klawisze, no i zaczynaliśmy. Dziwaczność tańców była tak zadziwiająca, że przypominała zadania matematyczne, mnoga ilość figur tak skomplikowanych, że łatwo było pomylić ich kolejność, co psuło tok rozwiązywanych zadań choreograficznych. Zaczynam z partnerem jak Bóg przykazał, ale już po chwili trzeba było znaleźć się vis-a-vis, składaliśmy sobie jakieś ukłony, zmienialiśmy miejsca, raz ręce na biodrach, raz skrzyżowane, parę kroczków na prawo, parę na lewo, podskok, wszystko na komendę raz, dwa, trzy. Taper wybijał takt z precyzją automatu. Kończyliśmy „pas de quatre”, zaczynaliśmy „polkę-kokietkę”, „hiavatę”, „pas de patineur”, salonową lezginkę, mazura i wreszcie walc. To już było coś. Można było nakręcić się do zawrotu głowy. Ale żeby było trudniej, tańczyliśmy walca figurowego, zmieniało się partnera, , tenor maitre’a grzmiał: „En avant!”, „Rond!”, „A vos dames!” . Komenda tylko po francusku, takie były zwyczaje.
Janina z Rafalskich Warnecka, fragment 'Wspomnień', maszynopis

.