Wiadomo, że 26 sierpnia 1977 roku we wsi Koce-Schaby świeciło słońce. Wiadomo o tym dzięki zachowanej kartce pocztowej z antycznym stemplem. Nadawczyni kartki donosi, że okoliczne łąki podeszły wodą. Dodaje informację o zbiorach, tak marnych tamtego roku, że stało się to przyczyną odwołania różnych „sielskich przyjemności”. Jest artystką, więc zwraca uwagę na takie rzeczy, jak: zapach, wiatr, szum. Właśnie szum starych drzew, w połączeniu z obrazem piaszczystych, wijących się gościńców, uświadamiają jej, że znów znalazła się na ukochanym Podlasiu. „Zebrałam worek gruszek do ususzenia. Jutro będę malowała akwarelą”. W kilku krótkich zdaniach, starannie skreślonych do mnie przez Hanię, znajdowałem zawsze i nadal znajduję – wdzięk. Miała rudawe włosy i trochę piegów na ładnej buzi. Podczas premiery w Teatrze Wielkim potrafiła się zjawić w stroju nieoczekiwanym, wyciągniętym z podlaskiej skrzyni: gorsecie szmaragdowym ze sznurem prawdziwych korali albo grynszpanowym kaftanie, przez dawną jakąś hafciarkę ozdobionym wielkimi różami. W kwiecistej chuście na głowie wyglądała niczym postać z „Wesela”, która niespodziewanie nad skoczne melodie wiejskiej kapeli przełożyła muzykę Verdiego. Wciąż coś malowała i lubiła o tym opowiadać. – Nad czym teraz pracujesz? – zapytałem pewnego razu. – Nad Amorkami-Żniwiarzami… – Co takiego?! Wyjaśniła mi, że chodzi o miniaturową kopię obrazu Bouchera, którą zamówił u niej sławny aktor. Marek Perepeczko miał wówczas trzydzieści pięć lat i tors Herkulesa.