SZWEJCER Michał, z zacnego i zamożnego domu szlachty Łęczyckiej, urodził się we wrześniu 1809 roku, i wraz z bratem Wincentym oddany został do szkół do liceum warszawskiego, później zaś uczęszczał do uniwersytetu na wydział prawny. Wprowadzony do związku przygotowującego powstanie w 1830 roku przez zacnego Józefa Meisnera, zmarłego na tułactwie, czynnie się uwijał, ale nie była to wcale natura na konspiratora stworzona. Goszczyński powiada w swej Nocy Belwederskiej, że wychodząc z jakiejś spiskowej narady nasz Michał zawołał na ulicy: „Samielu ratuj!” ale zapalonemu melomanowi, jakim był Szwejcer, nie wyszła na dobre ta nagła reminiscencya z opery Webera, bo Samiel mu dopomógł wkrótce dostać się do kozy. Jakakolwiek kiedy działa się manifestacya mniej więcej polityczna w uniwersytecie warszawskim, śmiały, otwarty i zapalony Michał należał pewnie do jej urządzenia i zawsze w pierwszym znajdował się szeregu, gdzie tylko szło o płacenie własną swą osobą, gotów wszelkie za to przyjmować następstwa. Czy pogrzeb Staszica, czy Bielińskiego, ze zrzuceniem policyi ze schodów świętokrzyskiego kościoła, wszystko to nie obeszło się bez czynnego jego udziału. Z podniesionem zawsze czołem, z okiem dotrzymującym palcu zawsze i wszędzie, prędki, zuchwały, winien był dziwnej nad sobą opiece Bożej, że po tylu narażeniach się nie był nigdy stawiony przed Wielkiego Kniazia. Taka bowiem postawa jak jego, taki otwarty charakter, najbardziej rozwścieklały Moskali. Bez żadnych moralnych podstaw i na terroryzmie tylko oparte państwo, musi uważać każdego człowieka swobodnego, pewnego siebie, otwartego, za największego swego wroga, za buntownika przeciw najwyższym i historycznym arkanom swojej społeczności. Głębsze było to tajemnicze zmierzenie się tonem dwóch narodowości sobie wprost przeciwnych, niż się wydawać może wszelkim politycznym teoryom. Wyrok zapadał już, nim się jaki pozór zewnętrzny dał wynaleźć i nie trzeba było nawet żadnego czynu, aby zostać zgnębionym i startym.
Michał był największym nieprzyjacielem niemieckiego burszostwa, zaczynającego się rozprzestrzeniać i w naszym uniwersytecie, które jednak wszystkie tępe głowy uważały za liberalizm. Dowiedziawszy się tedy, że w kawiarni Baroka, obok głównej poczty, schodziło się wiele młodzieży, pijącej, grającej w karty, rozprawiającej głośno w obecności agentów tajnej policyi, nasłanych umyślnie dla wyzywania wpośród niej objawów hałaśliwego patryotyzmu, wpadł tam nagle i ze zwykłą sobie gwałtownością powiedział obecnym, że są niegodni imienia Polskiego, że on ich uważa jako zdrajców Ojczyzny, która z podobnego śmiecia jak oni, żadnej nie będzie miała pociechy.
Dni kilka nie upłynęło, a w skutku doniesienia Szwejcer w nocy aresztowany został i osadzony najpierw w gmachu uniwersyteckim, a potem w więzieniu u Karmelitów na Lesznie. Komisya śledcza z trzech polskich złożona jenerałów i kuratora uniwersytetu, nie wiele dowiedziała się od niego, do ostrych środków nie przyszło jeszcze; chciano pierwej jak najwięcej ludzi wplątać w matnię; były to tylko rozmówki ogólne, żale nad losem niebacznej młodzieży, zachęty do otwartości i obietnice łask cesarskich; tylko Rożniecki kiedy niekiedy ostrzejszy ton puszczał, jak grzmot daleki nadchodzącej burzy. Tymczasem więzień wyglądał naznaczonego w październiku terminu powstania, które miało go oswobodzić; lecz miesiąc przeszedł spokojnie, mijał już nawet i listopad, a więzień zawsze na próżno natężał ucha i zaczynał położenie swe brać cokolwiek więcej na seryo. Ale 29. z rana, opowiadał, że jakaś dziwna pewność i swoboda wstąpiły w jego duszę, skąd i dlaczego? Sam sobie nie umiał zdać sprawy. Zrobił zawiniątko z niewielu rzeczy jakie miał, i cały dzień w czapce i płaszczu chodził po swojej celce. Przynoszący mu jeść zapytywał czy mu zimno? „Nie, ale czekam wypuszczenia mojego” odpowiedział. „Winszuję!” mruknął posługacz i ruszywszy ramionami wyszedł, obróciwszy klucz po zatrzaśnięciu drzwi, pomału i rozważnie. Zimowy wieczór, długi i bez światła, posunął się już daleko; więzień zmęczony chodzeniem wkoło po tak małej przestrzeni, stanął przy drzwiach i tak czekał długo, nie myśląc ani się rozbierać ani iść na spoczynek; aż nareszcie usłyszał, zrazu huk daleki, potem coraz bardziej zbliżające się głosy, bieganie żołnierzy po korytarzach, przeraźliwe strzały i cichość jak poprzednio; po chwili zaś już łomot rąbanych drzwi, nowe okrzyki, bliższe i tłumniejsze stąpanie na korytarzu; wreszcie pękły zawiasy i w jego celi i porwany na ręce, wyniesiony na ulicę wśród powszechnej radości, upajał się najrozkoszniejszym widokiem dla polskiego serca: dwugłowne zlatywały orły.
Rozpoczął kampanią jako adjutant Dwernickiego, a skończył ją przy sztabie jenerała Samuela Różyckiego, który po wzięciu Warszawy posyłał go tamże jako parlamentarza, ale gubernator moskiewski jenerał Witt odprawił go z niczem, bez widzenia się z nim nawet.
Na tułactwie Szwejcer niebawem zamieszkał w Paryżu, gdzie do żadnego nie należał stronnictwa, choć zawsze z każdem czystem i polskiem łączył się uczuciem, i wszystkim, wszędzie i zawsze, wręcz powiadał co myślił, nie oszczędzając nikogo. Każde nieuczciwe postępowanie, każda nieuczciwość komukolwiek bądź wyrządzona, oburzały go nade wszystko i zyskał sobie nazwisko bociana świat czyszczącego. Miłośnik prawdy, szczery i bezinteresowny, nie gniewał się nigdy na tych co mu ją i w najostrzejszych słowach wypowiadali nawzajem. Nikogo nie znałem prawie, kto by tak był wolny od wszelkiej chęci zwracania na siebie uwagi, podobania się komuś lub zajmowania innych swoją osobą. Kto mu cośkolwiek wymawiał tego słuchał, nie tłumacząc się nigdy, rozmyślił się potem i przyszedł krótko powiedzieć, czy tak czy nie; tę otwartość cenił przede wszystkiem w ludziach i umiał być wiernym w swej wdzięczności dla każdego, kto mu coś słusznie wymówił, nie zważając w jakiej formie się to stało. Oszczędzanie siebie i ludzi, nazywał pieszczotami, mazaniem się, nerwami. Rozrzewnienie jego było zawsze prawdziwe i dla tego wielkie czyniło wrażenie, chociaż nadzwyczaj było oszczędne w słowach. Sympatya jego dla ludzi, uprzejmość, względność, miały taki wyraz szczerości, nadawały tej prawdziwie męskiej twarzy tak piękny i szlachetny charakter, że stawały się nieocenione dla każdego komu je okazywał. Nadzwyczaj ufny, usłużny, w zawieranych umowach nie przestrzegający żadnej ostrożności, częstych doświadczał zawodów, a wtedy biada temu z kim miał do czynienia, bo bywał nieugięty i gotów nawet procesować do ostatka. Nie pochodziło to w nim jednak z najmniejszej nawet interesowności; mawiał wtedy: że grzechem byłoby dawać złemu podporę ślamazarnością, rozzuchwalać je i zdradzać prawdę, nie broniąc jej gdzie należało i tym sposobem mnożyć jeszcze nieuczciwość na ziemi; że takie postępowanie pociąga wielką odpowiedzialność przed Bogiem. Tej bezinteresowności jego niezaprzeczalnie mogę złożyć świadectwo, bo widziałem go, mimo wielkiego niedostatku, oddającego całych kilka tysięcy otrzymanych z kraju od brata, na cel nagły i szlachetny, bez najmniejszego wahania się i nie żałującego potem nigdy w życiu tego uczynku, mimo wielkiego ucisku jakiego nieraz doświadczał.
Z kim nie był ściślej związany uczuciem, pojęciami, przekonaniem, od tego żadnej nie przyjął usługi. Pamiętam, .że przez długi czas sypiał na materacu danym mu przez jednego z przyjaciół, z którym gdy się poróżnił, odesłał mu to posłanie i zastąpił je starymi dziennikami, na których zimę całą co noc spoczywał. Był to żywot twardy, skromny, jakby pokutniczy i pełen godności.
W młodych swych latach uległ wyobrażeniom antyreligijnym przez czytanie dzieł bez wyboru, lecz gdy nadszedł rok 1842 i gdy się zbliżył do Andrzeja Towiańskiego, którego aż do śmierci był najwierniejszym zwolennikiem, dusza jego religijna w gruncie obudziła się i odżyła, poszedł do spowiedzi i dopełniał wszystkich obowiązków Chrześcijanina – katolika. Przyszedł do wyobrażeń religijnych, jasnych i prostych, które miał dar wyrażania z mocą wielką, jak każda dusza sumienną pracą docierająca do swej głębi.
Bibliografia
Rocznik Towarzystwa Historyczno-Literackiego w Paryżu, Poznań 1870 r.