Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Lekcja o historii domu polskiego

5.10.2010 00:37
Lekcja o historii domu polskiego
Dużej większości z nas słowo dom kojarzy się bardzo pozytywnie. To ostoja spokoju, miejsce wypoczynku, ucieczki od zgiełku dnia codziennego, miejsce pełne miłości i ciepła, do którego zawsze wraca się szczęśliwym, w którym czuje się bezpieczeństwo.
Ludzie, którzy zostali zesłani na Syberię, musieli zostawić dorobek całego życia i udać się w nieznaną i okrótną podróż, zabierając ze sobą tylko mały tobołek najpotrzebniejszych rzeczy. Zostawiali gospodarstwa, domy, rodziny. Zesłańcy przybywający na Syberię, wkraczali w nieznaną im dotąd przestrzeń, w której musieli nauczyć się przeżyć.

1. W bydlęcym wagonie

Golgota rozpoczynała się już w rodzinnym domu, gdzie zgodnie z ustalonym odgórnie planem wysiedlenia, we wczesnych godzinach rannych lub w nocy, przychodził oddział żołnierzy lub miejscowych aktyw.-
wistów, wygłaszali formułę o przesiedleniu i dawali niewielki czas na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Czas i rodzaj zabranych rzeczy zależał od „widzimisie" danego konwoju, najczęściej były to tylko ubrania i trochę jedzenia. Przestraszone rodziny w pośpiechu z drżącymi rękami, pośpiesznie zabierało to, co było pod ręką. Jak się później okazywało w do¬mu zostawały rzeczy, które najbardziej by się przydały na bezkresnym odludziu. Wywożono robotników, chłopów, rodziny pracowników państwowych, inteligencję, księży, nauczycieli i wielu prostych ludzi. Wszędzie było słychać płacz i wołanie na pomoc Boga.
Zaskoczonych, przestraszonych ludzi ładowano na wozy, furmanki lub sanie i pod silnym konwojem przewożono na stacje, gdzie już czekały wcześniej przygotowane wagony towarowe i bydlęce. Tu rozgrywał się kolejny dramat zesłańców. Podróż odbywała się w straszliwych warunkach. Już na tym etapie katorgi wielu ludzi umierało z wycieńczenia, zwłaszcza osoby starsze i dzieci. Zwłoki zabierano, zdarzały się przypadki, że zmarłych wyrzucano w- czasie jazdy pociągiem do rowów, do rzek, w śnieg i piasek. Lu¬dzie konwojujący raczej nie przejmowali się grze¬baniem. Czasami tylko składano zmarłych w innym wagonie, o ile musiała się zgodzić liczba wywiezionych ze spisem. Bydlęcy wagon przez kilka tygodni katorżniczej podróży był dla tych ludzi domem. Tym domem, który przez całe zesłanie w niczym nie będzie przypominał tego, który pozostawili.
" (...) serce będzie płakać, wzdychać do Ciebie Polsko i modlić się, by móc chociaż umrzeć na tej swojej ziemi.
Wagony w lecie były gorące, duszne, zimą bez żadnego ogrzewania, rzadkością był opał dostarczony do wstawionych piecyków. Na ścianach był szron, przez dziury wlatywało mroźne powietrze.
Mróz na dworze trzaskający, w czasie pędu po¬ciągu wiatr szparami właził do środka, nie pomagały pierzyny, zimno było okropne. Kilka kawałków węgla spalało się w półtorej godziny, ciepło z piecyka dalej jak na dwa metry nie dochodziło. W głębi wagonu było jak na dworze.Światło wpadało jedynie przez pozabijane okna i dziuń w deskach. Wagony były zatłoczone do granic
możliwości, brakowało powietrza i panował smreki, ludzie nie mieli możliwości mycia się, byli spoceni a ich ubrania brudne. Potrzeby fizjologiczne załatwiano przy wszystkich przez niewielki otwór w podłodze, który nigdy nie był zmywany z powodu braku wody. Co jakiś czas przynoszono do wagonu coś do jedzenia kilka wiaderek zimnej i gorącej wody, wszystko to w ilościach niewystarczających dla tak dużej grupy osób. Tyle tygodni bez ruchu i światła powodowało, że ludzie nie mogli stanąć na nogach, a oczy bolały po otworzeniu drzwi wagonu od najmniejszej dawki światła dziennego.
Spaliśmy potem i w dzień i w nocy. kiedy pociąg jechał i kiedy stał. Widocznie wszyscy chcieli przespać biedę \
Jedzenia dawali niewiele, zapasy zabrane z domu szybko się kończyły. Ludzie głodowali. Szerzyły się plagi, pluskwy, wszy, pchły.
Nędza zrównała wszystkich. Nikt nie wiedział kogo kryły łachmany: oficera, profesora, księdza, robotnika, czy też chłopa. Wszyscy stali się sobie równi. Wszyscy zżyli się ze sobą. Byli jedną rodziną niedoli i tułaczki.
Jedzenia nie dawali żadnego. Jak nas zabrali, to dali dopiero po tygodniu. Wypuścili nas gdzieś z wiadrami i dali zupy oraz po kawałku chleba. Dwa bochenki na cały wagon. Na trzydzieści osób. Jechaliśmy W strasznych warunkach. W biedzie i w nędzy. Dzieci stale płakały. Były i całkiem mule. Jedna kobieta miała mate dziecko, ale nic do jedzenia i straciła pokarm. Dziecko umiera. Ile można ukrywać? Dzień, dwa. Sowieci przyszli, kazali je wyrzucić i transport ruszył dalej. Drugie dziecko umarło pranie, gdy byliśmy na miejscu.
Koniec jazdy pociągiem nie oznaczał końca podróży. Dalej wieziono ludzi barkami, samochodami, saniami. W miejscu docelowym okazywało się. że podróż była tylko początkiem cierpienia i katorgi.

2. Moskwa łzom nie wierzy — baraki, ziemianki
Warunki w jakich znalazła się ludność były tragiczne. Każda rodzina miała otrzymać pomieszczenie gdzie przypadało trzy metry kwadratowe przestrzeni. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Nigdzie nie udało się zapewnić minimalnego przydziału powierzchni mieszkalnej na osobę, nie mówiąc już o osobnych pomieszczeniach dla rodzin. Zapadły decyzje o budo¬wie - głównie rękami samych zesłańców - nowych obiektów mieszkalnych, co przyniosło niewielkie wprawdzie, ale odczuwalne w wielu miejscach po¬prawienie sytuacji. Wiele decyzji władz pozostawało jednak na papierze, głównie z powodu braku materiału budowlanego, ale również z tego, iż już od września dla wszystkich przedsiębiorstw leśnych sprawą najistotniejszą były przygotowania do zimowego sezonu prac leśnych, nie zaś zajmowanie się skądinąd dramatycznym położeniem przymusowych robotników. Ludzie mieszkali, o ile można nazwać te miejsca mieszkaniami, nie tylko w prymitywnych i przeludnionych barakach, ale w suszarniach, magazynach, szopach, w których przeciekały dachy, brakowało szyb w oknach, pieców, nie mówiąc już o najprostszych meblach. Z daleka od ukochanej ojczyzny rosła waga domu jako schronienia przed obcym i wrogim otoczeniem. Tej funkcji miejsca zamieszkania również nie spełniały, w przepełnionych zatłoczonych kwaterach nie można było mówić o jakiejkolwiek intymności.
Kwatery były - jak już pisałam wcześniej - bardzo różne: baraki, ziemianki, ale żadna z nich nie spełniała jakichkolwiek standardów.

Ziemianki
Były dla przybyłych Polaków bardzo egzotyczne. Domu czy chaty nie przypominały. Niziutki, krzywe pudełka z płaskimi dachami. Ludzie zadawali sobie pytania:
Z czego to ulepione, czemu takie maleńkie, czemu takie krzywe, i jak tam mieszkać
Taka chatka budowana była Z darniny, układało się z niej ściany jak z cegieł, tyle, że bez żadnej zaprawy. To po jakimś czasie zrastało się w jednolit. Ściany tworzyło się grube na jakieś 30 centymetrów. Niektóre potów;} swojej wysokości wkopane były w ziemię. Na ścianach kładło się główną krokiew, podpierało się tzw. matką - słupem, na to jeden rząd cienkich żerdzi, następnie drugi rząd żerdzi w poprzek i darninę trawą na spód. Całość oblepiało się gliną wymieszaną Z krótką słomą. Taka konstrukcja nie przepuszczała wody. chociaż ulewa trwała kilka dni. Warstwa ta musiała być jednak pogrubiana. Dachy najczęściej były płaskie, nieco zaokrąglone. Ściany tynkowało się z zewnątrz i wewnątrz warstwą gliny, następnie barwiło się je kolorową gliną. Podłogi nie było, była tyko ubita ziemia. Co jakiś czas malowano ją mieszanką gliny i krowiego nawozu wtedy farbowała się na zielonkawy kolor.
Skrawek podłogi ulepiony krowim łajnem Zosia utrzymywała tak jak robili to tubylcy. Do miski zbierała krowi nawóz, wrzucała robaki, dolewała wody, rozprowadzała dłonią i mocząc szmatkę w tej zaprawie jak pasta smarowała nią podłogę, która wysychając przybierała zgniłozielony kolor. Jakiś czas po tej operacji mniej było kurzu, a przez to i trochę czyściej.
Wnętrze oświetlały maleńkie okienka, do środka wchodziło się przez tak małe drzwiczki, że nawet dziecko musiało się schylać. Jedyne zamknięcie to sznurek przywiązany do drzwi i kołka wbitego w tym celu w klepisko.Do takiej ziemianki często dolepiony był chlewik, gdzie trzymało się krowy, kury, króliki i inne zwierzęta.
Wyposażenie takich ziemianek było niezwykle skromne: stół, ławki czy taboret^-prycze i duża ilość półek. Najważniejszym meblem był piec i im solidniejszy tym lepiej, był bardzo potrzebny do ogrzewania w zimie i przez cały rok do gotowania skromnych posiłków.

Baraki
Zesłańców lokowano najczęściej w barakach składających się z jednego lub paru dużych pomieszczeń, rzadziej w budynkach podzielonych na odrębne izby. W niektórych osiedlach na zesłańców czekały domki składające się z jednej lub dwóch izb mieszkalnych. Była to jednak rzadkość. Budynki wznoszono z drew¬na, zazwyczaj sosnowego, a ich konstrukcja była wręcz prymitywna: okorowane pnie łączono na zrąb, całość przykrywano dwuspadowym dachem podbitym des¬kami, a wewnątrz stały z desek lub cieńszych bierwion ściany działowe. Szpary wypełnione były przeważnie mchem, który będąc niezłym materiałem izolacyjnym, stawał się jednak równocześnie dogodnym miejscem dla nieprzeliczonych pluskiew będących zmorą mieszkańców.
Baraki, które na nas już czekały, były zbudowane ze świeżych, niestruganych, mokrych desek. W szparach między belkami i deskami widać było źle poupychane pakuły, przez które dochodził szum wiatru w lesie. Zimno wkradało się do wewnątrz wszystkimi szparami1.
W barakach panował niesamowity tłok. Najczęściej ich wyposażenie stanowiły gotowe piętrowe prycze. Brakowało miejsc do spania, część zesłańców musiała spać po dwie, trzy osoby na łóżku, a część na podłodze. Zesłańcy używając swojej pomysłowości za pomocą koców, pierzyn lub czasami desek próbowali oddzielić się od innych i stworzyć choć odrobinę intymności. Do ogrzewania takiego baraku służył najczęściej jeden piec znajdujący się na środku. Spełniały one również funkcję kuchni. Powodowało to wiele konfliktów, ponieważ miejsca do gotowania było mało, a ludzi dużo. Rozwiązywano czasami ten problem układając grafiki.
W barakach, które były podzielone na izby wcale nie było lepiej. Teoretycznie jedną izbę miała zajmować jedna rodzina. W praktyce okazywało się, że zakwaterowywano tam 3-4 rodziny. Jeden stół na każdą izbę, jedno krzesło na rodzinę.
Pod łóżkiem spiżarnia i szafa, w jednym końcu łóżka stołowy pokój, a w drugim końcu sypialnia, na ścianie szafa.

Oddzielne mieszkania
Tu sytuacja wyglądała nieco lepiej. Domki te składały się z kilku izdebek, np. kuchni, pokoju, komórki, szopy. Umieszczano w nich jedną, dwie rodziny. Luksusem, który w ziemiankach był nie¬spotykany, były czasami drewniane podłogi. I choć ich wyposażenie było tak samo skromne jak w po¬przednich przypadkach, miejsca te dawały choć odrobinę swobody i intymności.
Mieszkania z tubylcami .Niektórych przesiedleńców kwaterowano u ludności tubylczej. Warunki wcale nie były lepsze, a zmuszały ludzi do życia z obcymi w dodatku o zupełnie innych nawykach i kulturze, nie zawsze pozytywnie nastawionymi do nowych lokatorów.
Wszystkie kwatery pozbawione były bieżącej wody, wygoda była tam najmniejszym problemem, przede wszystkim powodowało to opłakany stan sanitarny, szerzyły się choroby. Wodę przynoszono z potoków, jezior, rzek i niejednokrotnie trzeba było pokonać spore odległości aby dostarczyć ją do domu. To za¬danie spadało na osoby, które nie pracowały i pozostawały w domu, czyli dzieci i starcy. W zimie najczęściej topiło się śnieg. Do rzadkości należały studnie. W domach tych nie było toalet. Latem potrzeby fizjologiczne załatwiało się gdzie się da. Przy barakach były też prymitywne latryny, umiejscowione najczęściej gdzieś nieopodal nich.
Przy lepiankach budowało się ze śniegu coś w rodzaju ubikacji bez dachu. Były to kolejne miejsca gdzie mnożyły się zarazki i siedliska chorób. Problemem był brak oświetlenia. W niektórych osiedlach wydawano lampy naftowe, ale przydział paliwa był tak mały, że nie wystarczał na długo. Tam, gdzie istniał dostęp do nafty, sporządzano domowym sposobem kaganek naftowy z butelki, bądź z puszki po konserwach, do których wsadzano prymitywny knot ze sznurka lub szmatki. Dawały one jednak bardzo słabe światło, wydzielały zaś wiele sadzy. W każdym z domów w zimie ludzie cierpieli przeraźliwe zimno, zmęczony, spracowany i zziębnięty człowiek nie miał możliwości rozgrzania się w domu, ponieważ temperatura często była niewiele wyższa jak na zewnątrz. Normą były zaszronione ściany. Po¬mieszczenia ogrzewano najczęściej drewnem, którego szybko zaczynało brakować przy tak długiej zimie. Ludzie chodzili do lasu by je zbierać. Jak opowiadała jedna z kobiet, częsty był na wiosnę widok drzew bez wierzchołków. Działo się tak dlatego, że ludzie ścinający drzewa przysypane wysoko śniegiem, dostawali do ich wierzchołków. Robiono też do palenia tzw. kiziak. Rozrzucano gnój na szeroki, płaski placek i zalewano wodą. Mieszało się go nogami aby jak najlepiej połączył się ze słoną. Na drugi dzień nakłada się gnój
do drewnianej formy wielkości cegły, ugniatało się go i gotową uformowaną masę wyrzucało się na trawnik. Suszyły się te cegły od czasu do czasu przewracane na słońcu i wietrze. Jesienią układano go i chowano.
Robola jest ohydna i choć nadrabiamy miną, otrząsamy się raz po raz z obrzydzenia. Rozrzedzony wodą nawóz przecieka nam przez palce nóg, ciapiemy się w tym świństwie od rana do wieczora i zazdrościmy Ruskim, że do mieszania nawozu używają krów*.
Straszliwie niski standard pomieszczeń, zatłoczenie, brak podstawowego wyposażenia, konieczności obcowania z obcymi ludźmi, wszystko to powodowało, że trudno było mówić o tych kwaterach jak o mieszkaniu, domu.
Jednak na dom składają się nie tylko domownicy, ściany, to także najbliższe otoczenie i sąsiedzi. Trzeba je było poznać i oswoić, a zadanie to nie było proste. Cały świat otaczający zesłańców był tak samo wrogi, obcy i okrutny.
cdn,

Komentarze (3)

5.10.2010 00:42
cd.
3. Tajemniczy, nieznany, nowy świat — natura

Świat syberyjskiej natury, widziany oczyma zesłańca, przytłacza zwykle swoją surowością, zmiennością i odmiennością. Przerażały zesłańców przede wszystkim ogromne, bezludne przestrzenie. Ludzie stali wobec bezkresnej, niepojętej natury „tamtego świata", targani byli sprzecznymi uczuciami przerażenia i zachwytu jednocześnie. Często nie potrafili ogarnąć myślą wielkich przestrzeni. Odczuwali paradoks uwięzienia w tak niezmierzonych, nie skażonych cywilizacją połaciach ziemi9. Jak często powtarzali polscy podróżnicy z przymusu, piękno tamtej ziemi dostrzegali dopiero podczas podróży powrotnej.
Okolica jest beznamiętnie plaska, na dużych przestrzeniach zupełnie bezdrzewna, czasem upiększona małymi zagajnikami brzozowymi1".
Jakże piękna, a jednocześnie jakże okrutna była Syberia. Dwie sprzeczności, dwie skrajności.
Ludzie stopniowo i powoli uczyli się tych nieznanych im dotąd terenów. Poznawali nowe gatunki roślin i możliwości ich wykorzystania, poznawali też klimat. Wszystko pod kątem przeżycia i jak najlepszego wykorzystania dóbr natury. Jednak przyroda syberyjska nie była wcale łaskawa, stała się współuczestnikiem i sprawią dramatu. Bezkresny step, nieprzebyta tajga, ogromne przestrzenie to najlepiej wyszkoleni do pilnowania policjanci. Łatwiej tam było zabłądzić niż uciec. Od niej nie było ucieczki. Jedyną możliwością przeżycia było przystosowanie, nie było ono jednak łatwe. Klimat Syberii zdecydowanie różni się od naszego. Zarówno zima jak i lato niosły ze sobą straszne niewygody i kolejne udręki. Rosjanie mówili, że „na Syberii zima trwa TYLKO dziewięć miesięcy, a potem to już tylko cały czas lato, lato i lato".W przyrodzie syberyjskiej panował pośpiech i dynamika. Długa, ciężka i okrutna zima, szybko pojawiająca się wiosna i krótkie gorące lato. Wiosna wybuchała nagle, gołym okiem widać było jak następują przemiany. Śniegi topniały w przyspieszonym tempie, trzeszcząc i plując wokoło. Rzeki przyczajone spokojne, skute lodem, naraz wybuchały pękającym lodem.
Zaczynała się przepychanka, ogromne tafle lodu ocierały się i tłukły o siebie jak czołgi napierające na siebie w walce. Miało się wrażenie, że to jakiś dziki i nieokiełznany popłoch uciekającej zimy. Kto lubił słuchać odgłosów przyrody, miał ogromną ucztę zmysłową i duchową. To było miejsce walki żywiołów, walki natury.
Raptownie pojawiały się pierwsze oznaki wiosny. Dnie były dłuższe, słońce świeciło, topniały lody. Trudno było przejść przez wieś. Potworzyły się duże kałuże, a między nimi zalegało grzęzkie bagno, w którym tonęły nogi. Zaraz pojawiała się trawa, nawet W kałużach, czasem jeszcze pod szybą lodu było widać zielone jej pędy.
Zakwitały na stepie sasanki, panosząc się w rozrzuconych, barwnych kobiercach, jak wielkie kolorowe plamy - żółte, jasnożołte, aż białe. lila. niebieskawe i ciemne, prawie granatowe. Brzozy zaczęły się ubierać w powiewną seledynową szatę, połyskującą w słońcu.
Jeszcze dobrze nie zniknął śnieg, a już roje muszek, komarów i innych insektów zaczynały dokuczać ludziom: Tak było do końca lata, póki nie nastał pierwszy mróz. Gryzły najbardziej z rana i pod wieczór. Masami unosiły się nad ludźmi. Ich dotkliwe ukłucia wywoływały dotkliwe swędzenie i powodowały powstawanie wielkich bąbli. Wokół ciągle i nieustannie słychać było ich brzęczenie. Drobniutkie malutkie muszki unosiły się w powietrzu. Obsiadały z uporem odsłoniętą skórę, dostawały się pod ubranie, do nosa, ust, uszu, boleśnie gryzły. Wraz z wiosną przychodziła również fala różnych znanych już i jeszcze nie poznanych chorób. Siały one niepokój i zbierały obfity plon, zarówno zachorowań jak i śmierci.
W tak krótką wiosnę i lato przyroda musiała nabrać tempa, w okresie tych kilku krótkich miesięcy wszystko musiało się stać. Cała przyroda musiała się odrodzić, aby nowe pokolenie mogło przetrwać bezwzględną i mroźną zimę.
Tak jak zimą świat był zamarznięty i głuchy, tak wiosną i latem rozbrzmiewał tysiącem przedziwnych odgłosów
Wiosna trwała kilka dni i zaraz potem zaczynało się krótkie lato. Latem łatwiej było przeżyć, trwało od końca czerwca do początku września. Noce były krótkie i jasne. Słońce zachodziło o godzinie 24-24.30, a wschodziło o 2.30. Temperatury dochodziły do 45° C. Ludzie nauczeni doświadczeniem spieszyli się, aby zrobić zapasy na zimę.
Uprawiano niewielkie poletka ziemniaków, które wschodziły nierówno tu i tam, bo sadzonki były kradzione. Czasami udało się wyhodować kilka główek kapusty, trochę pomidorów, maleńkich ogórków, marchewkę, buraki, cebulę. Wszystko to ledwo starczało na bieżące potrzeby, nie mówiąc o zrobieniu jakichkolwiek zapasów na zimę. Zbierano również opał na zimę.
W zagajnikach wyrastały różne gatunki grzybów. Na obrzeżu w trawie znajdowały się tak zwane „krowy", blaszkowate żółtobrązowe, rozłożyste jak talerze, nadające się tylko do duszenia. Pod drzewami były też podbrzeźniaki, opieńki, surojadki o słodkich, w środku miękkich jak wata korzonkach, którymi na surowo raczyły się dzieci. Wełniaki i gruździele, bielaki, białe, duże grzyby kształtem podobne do rydzów, rosnące pod pokrywą liści całymi skupiskami tak, że garściami można je było wybierać. Solono je w beczkach, jedzono jak kiszone ogórki. W trawie znajdowano szczaw i dziki czosnek, którego zielone pędy zastępowały szczypiorek''.
Rosły również jagody, wielkości pośredniej między truskawką a poziomką. Zbierano je do jedzenia na świeżo i do suszenia. Dojrzewały także jarzębina, głóg i kalina, która była jedynym ratunkiem dla chorych na szkorbut.
Gdy ludzie wchodzili do lasu, to bez wytchnienia zbierali jagody, zapominając o całym świecie, byle jak najwięcej, byle wreszcie się najeść do syta. Zbierano jagody, zioła, grzyby. Żyli dzięki temu, robili zapasy i sprzedawali lub wymieniali na inną żywność.
Tajga była zmienna. Kto w niej nie był, ten nie wie co znaczy zabłądzić. Było tam wiele różnorakiej zwierzyny, która była niebezpieczna dla ludzi. W każdej porze roku można było tam spotkać niedźwiedzia, dzika lub wilka. Wszystkie drzewa dookoła były wysokie i bez gałęzi na dole co uniemożliwiało ucieczkę. W tajdze było zawsze szybciej ciemno, wysokie drzewa zasłaniały niebo. Nierozważna wyprawa mogła skończyć się śmiercią. Można było nie znaleźć drogi do miejsca zamieszkania, lub zginąć napadniętym przez drapieżne zwierzęta. Pojawiający się obraz tajgi-żywicielki, nie miał nic jednak z sielskością wspólnego. Był to kolejny dowód nędzy, głodu i upodlenia człowieka. Wyprawa po dobrodziejstwa syberyjskiej przyrody nie miał nic wspólnego z wesołym grzybobraniem, czy zbieraniem jagód podczas wakacyjnej wyprawy. Było to ponurą koniecznością, dyktowaną walką o przeżycie.
Prawdziwy dramat zaczynał się zimą. Mrozy do 50° C, brak odpowiedniego odzienia, głód. Noc długa, dzień krótki i każdy do siebie podobny. Praca od świtu do zmroku, przy ogromnych mrozach.
Jednego ranka, gdy wychodziliśmy z .domu, ujrzeliśmy przed sobą niezwykły widok, jakąś dziwną mgłę, jak watę. Był to tuman Cros. mgła, sygnał mrozu poniżej -50°C. Tego dnia mieliśmy przecierać drogę prowadzącą do najbliższej osady. Pracować jednak się nie dało, lodowate zimno przenikało przez kufajkę i zdawało się nam, że jesteśmy w letnich ubraniach
Najczęściej wszystkie zapasy jakie udało się zgromadzić były śmiesznie małe i niewystarczające, brakowało wszystkiego. Zimno było na zewnątrz, zimno w izbach. Każde zajęcie, przy którym można się było rozgrzać wydawało się miłe. Codziennie odbywały się wyprawy po opał, była to najczęściej sucha trawa.
W miarę jak zaczęło jej brakować trzeba było coraz dalej oddalać się od domu. Ludzie brnęli w głębokim śniegu, w butach, które się do tego całkowicie nie nadawały. Przemarznięte nogi i ręce to była codzienność. Nigdy nie można było się było dostatecznie rozgrzać.
Tęskniliśmy rozpaczliwie za ciepłem, robiliśmy sobie gorzkie wyrzuty, że chroniliśmy się w lecie przed upalnym słońcem. Wchodziliśmy do chałup chłopskich pod wymyślonymi pretekstami i rozkoszowaliśmy się smrodliwym ciepłem. Dyskredytujemy czyste powietrze naszych chat wymyślnym aforyzmem - lepszy ciepły smród niźli czysty chłód

Ludzie wieczorami nie mogli zdobyć się na odwagę aby rozebrać się i wejść do lodowatej pościeli. Każde okrycie było niewystarczające. Narzucali na pościel wszystkie ubrania jakie posiadali. Ściany chat zawsze pokryte były szronem, szyby okien pokrywała gruba warstwa lodu, powodując zaciemnienie całej izby. Woda przyniesiona i postawiona w wiadrze zamarzała.
Mrozy nasilają się jeszcze po świętach. Zamarznięte ściany naszej chały błyszczą, lśnią, migocą, jak piękna dekoracja teatralna z baśni zimowej. Już nie przewdziewamy bielizny na noc, nie zdejmujemy skarpetek ani swetrów. Jesteśmy wciąż przemarznięci do szpiku kości, życie staje się nie do zniesienia.Było też zjawisko tzw. buran. Tworzyła się wtedy wirująca, biała jak mleko, ziarnista mgła. Nic nie było widać na wyciągnięcie ramienia. Tubylcy ostrzegali, żeby w taki czas nie wychodzić z domu, można było zabłądzić przy samej chacie lub ugrząźć, wpaść w głęboki śnieg, a to była niechybna śmierć. Ludzie dla bezpieczeństwa aby nie zgubić drogi, posuwali się po sznurze przymocowanym do drzwi. Ale i w domu nie było zupełnie bezpiecznie. Dom mógł być zupełnie zasypany. Tak relacjonowała to jedna z kobiet, która przeżyła i przetrwała Syberię:Ostre podmuchy zdawały się za chwilę zerwać dach. Pod ich naporem trzeszczały drzwi. Za ścianami był coraz większy huk. Coraz straszniejsza szalała zawieja. W pełnej mocy rozpętał się buran. W ciemnościach wypatrywałam zarysów okna, ale ich nie widziałam. Zasypał je śnieg. Ratio okazało się, że zasypał także drzwi, nie było sposobu by od środka otworzyć drzwi. Byliśmy uwięzieni. Kończyły się zapasy. Stały puste wiadra. Mieliśmy jeszcze trochę mąki, Ziemniaków, słoniny i butelkę nafty. Źle było z opałem, choć tak skrupulatnie był oszczędzany. W chacie panował straszny chłód. Siedzieliśmy w pościeli w swoich odzieniach. Wszyscy razem tuliliśmy się do siebie. Piekły odmrożone policzki. Na szczęście sąsiedzi nauczeni doświadczeniem jak tylko skończyła się nawałnica, sprawdzali pobliskie domy, dzięki temu odnaleziono nas i odkopano w momencie, kiedy nie było jeszcze za późno.
cdn
5.10.2010 00:47
cd.
4. Choroby

Przyroda była sprawcą jeszcze wielu innych zmartwień, trosk. Mianowicie sprzyjała mnożeniu się ogromnej ilości insektów oraz chorób. Duża ilość zachorowań kończyła się śmiercią, nie było lekarzy, ciężko się było dostać do jakiegokolwiek szpitala, który przeważnie oddalony był o kilkanaście kilometrów poza tym nawet przebywanie w szpitalu nie dawało gwarancji wyzdrowienia ponieważ nie było w nim leków. Szpital był raczej miejscem, gdzie chory i wyczerpany człowiek mógł odpocząć. Było tam ciepło, można było dostać jedzenie. Jak wspomina większość zesłańców, panowała tam miła i przyjazna atmosfera, a personel przeważnie był życzliwy i przyjaźnie nastawiony-.Pierwszy raz ku mojemu zdziwieniu znalazłam się wśród życzliwych ludzi, od czego już dawno odwykłam. .. Po obiedzie stanęłam przy oknie i rozmyślałam jak tu było dobrze, ciepło i trzy razy dziennie coś do jedzenia, chociaż kromkę chleba z marmoladą.
Luksus, taki luksus. Na szafce znalazłem miskę i pajdę chleba. W misce owsianka, gęsta, o barwie dojrzałego ziarna. Po środku zgęstniałej masy brunatna plama. To rozpuszczony cukier, ośmiogramowa porcja codziennego dodatku szpitalnego. Chleb... pajdka jakby większa na wygląd i jak gdyby bielsza, upieczona z jaśniejszej mąki1".
Przebywanie w szpitalu łączyło się z jeszcze jednym „przywilejem" dostawało się na czas pobytu czysta bieliznę, a stare ubrania szły do dezynfekcji. Jednak nie wszyscy zesłańcy tak dobrze wspominają szpitale i ich personel. Niektórzy zapamiętali straszliwe warunki higieniczne. Dzieciom dawano lekarstwa tą samą łyżką. Lekarka przychodziła do dzieci z papierosem w ustach. Nie raz też bywała nietrzeźwa. Lekarstwa dawano chorym rano. wszystkie naraz, strzykawki były nieszczelne i brudne.
W syberyjskim klimacie było wiele chorób, z którymi zesłańcy spotkali się już wcześniej, ale było też wiele, których nie znali.
W połowie grudnia umiera mąż Lewicowej na „jazwę" Nie wiemy dokładnie, co to jest. Może to jakaś lokalna choroba? Zaczęło się od ropnia na nodze. Tydzień tytko trwała choroba. Lekarza nie ma, felczera doprosić się nie można, nie przyszedł. Nie dysponował zresztą żadnymi tekami poza nadmanganianem potasu, którym leczył wszystkie możliwe choroby.
Na co chorowała to jeszcze do dziś nie wiem -Niedożywienie, pozbawienie owoców, warzyw, cukru, osłabienie i wyczerpanie organizmu powodowały przeróżne choroby. Najczęstsze z nich to awitaminoza, młodzież dostawała kurzej ślepoty, biegunka, świerzb, szkorbut, który leczono cebulą i czosnkiem, częściowo ratowało to zęby. I wreszcie malaria, której towarzyszyły bardzo wysoka temperatura, dreszcze, majaczenie, lekarstwem była chinina, której też brakowało. Pełno było chorób skórnych, pokarmowych a przede wszystkim tyfus plamisty.Chorym zalecano wypoczynek i dobre odżywianie, co oczywiście było niemożliwe. Bardzo wiele osób umierało, zwłaszcza starców i dzieci. Ich organizmy były zbyt słabe, aby przeżyć w skrajnych warunkach.
Tragiczny był wręcz stan sanitarny. Brak środków do mycia i prania odzieży, ekstremalne warunki mieszkaniowe powodowały, że oprócz chorób pojawiły się także plagi. Stałą były pluskwy. Gryzły zarówno w dzień jak i w nocy.
Gnieździły się w szczelinach ścian i w suficie, z którego nocą spadały do posłania. Wylęgały się we wszystkich szparach i pełzały maleńkie i duże, cuchnące po rozduszeniu .Co jakiś czas ludzie zalewali je wrzątkiem, ponieważ to była jedyna broń. Każde zabiegi wcześniej czy później okazywały się daremną pracą.
Następną plagę stanowiła wszawica. Tu bronią było częste czesanie włosów gęstym grzebieniem, poranne przeglądy bielizny, i ubrań, a przede wszystkim szwów po lewej stronie, gdzie się najczęściej gnieździły. Pomagało też tzw. iskanie.
Do codziennych naszych czynności należy łapanie wszy tzw. iskanie. U Tereski regularnie wyłapuje się 5-8 sztuk. Nie dziw się temu, chodzi do szkoły a tam jest niewyczerpalne źródło tej zwierzyny. Jędruś też przynosi czasem ..pieczki", chociaż włosy ma obcięte do skóry.Nieprzeliczone masy uszy i pluskiew. Normalnie się ludzie rozbierali i trzaskami zeskrobywali z ubrania, najczęściej już mocno zniszczonego. Najgorzej męczące były noce, ludzie wyczerpani nie mogli spokojnie wypocząć, to było coś, co nie da się opisać, to robactwo po prostu ze ścian wychodziło Dokuczały również pchły, które głównie w dzień skakały po nogach. Wszystkie te insekty gryzły na przemian niemiłosiernie, nie dając spokoju, zwłaszcza dzieciom, które swędzącą skórę drapały do krwi.
Człowiek stawał się również pokarmem dla komarów. Jedynym antidotum na nie było palące się końskie łajno.
Codziennie wieczorem kobiety zapalały w garnku ogień, dodawały do niego końskiego nawozu i dymem tym wyganiały komary z baraku. Gdyby nie te zabiegi, nie dałoby się spać w nocy. Najlepszą radą na komary jest gryzący dym, ale jak go mieć przy sobie, idąc, coś dymiącego. Dowiedzieliśmy się o wiele później, że należy zwyczajną puszkę po konserwie, nadziurkowaną, umocować na drucie, nakłaść suchego nawozu krowiego oraz dokładać zielonej trawy, najlepiej piołunu, wywijanie tą puszką coś niecoś pomaga, ale nie zawsze miało się pod ręką ogień, zatem najpowszechniej używano wiązki gałęzi brzozowych z liśćmi, coś w rodzaju miotły tym odpędzało się natarczywe chmary komarów. Do poprawy stanu sanitarnego miały się przysłużyć łaźnie. Były to nieduże drewniane budynki z wejściem wprost z podwórza. Wewnątrz znajdował się wielki piec z paleniskiem buchającym żarem. Koło niego stały kadzie z zimną i ciepłą wodą, którą grzały wrzucane do niej rozżarzone kamienie. Pod ścianą stały ławy na ubrania. Pomieszczenia te służyły do kąpieli. Oczywiście rozpalano w nich tylko od czasu do czasu i nie wszędzie się one znajdowały.

5. Europejskie suknie, buciki — nie do roboty

Przyczyną wielu chorób, o których pisałam wcześniej, ale też wielu nieszczęść były ubrania, a raczej ich brak. Przesiedlenia odbywały się w rożnych porach roku. Ludzie, którzy zostali zabrani z domów w lecie mieli ze sobą tylko letnie, cienkie ubrania. Co za tym idzie w zimie pozostawiali bez jakiegokolwiek ciepłego odzienia. Trochę lepiej mieli, jeżeli w ogóle można tak powiedzieć, ludzie wywożeni w zimie. Lepiej dlatego, że latem łatwiej o odzienie, a zimą mieli choć część rzeczy, które mogły się przydać aby człowiek nie zamarzł. Jednak nie było to szczytem szczęścia, ponieważ ubrania, które przywieziono z Polski okazały się niemal całkowicie nieużyteczne.
Dziwny widok - europejskie suknie, niektóre eleganckie, buciki też nie do roboty.
Wszystko bardzo szybko się niszczyło i nie odpowiadało warunkom klimatycznym jakie panowały na Syberii, tym bardziej nie nadawały się do pracy. Nieprzydatne okazały się kurtki, płaszcze, futra, jak również buty, kapelusze, cienkie czapki i rękawiczki. Tu najbardziej upragnioną odzieżą była odzież robocza i walonki.Pikowane watowane kurtki, zwane fufajkami i często podobne do nich spodnie. Był to rodzaj wojłoków, ale twardych, robionych samodziałowa, z jednolicie uformowanej i odpowiednio zbitej owczej wełny.
Najgorzej było z obuwiem, to przywiezione z Polski nie nadawało się do niczego, bardzo szybko psuło się i nie chroniło wcale przed zimnem. Do klimatu Syberii nadawały się jedynie walonki. Tylko one zabezpieczały nogi przed odmrożeniami i nie przemakały.
Jednak one, tak jak i watowane kurtki i spodnie, czapki uszatki i robocze rękawice, były dla Polaków tyko i wyłącznie marzeniem. Co prawda pracującym obiecywano je, ale ciągle ich brakowało i ludzie przemarzali w tak zimnym klimacie. Chronili się zakładając na siebie warstwowo prawie całą odzież jaką posiadali. Jednak i to nie wystarczało lub powodowało całkowite ograniczenie jakichkolwiek ruchów i uniemożliwiało pracę. Buty ludzie robili sobie sami. Łapcie z gumy drutem spinane, to się szmatami nogi owijało i łapcie sznurkiem przywiązywało1.Moje pantofle rozlatywały się, a nowych nie można było kupić nawet wtedy, gdy były pieniądze. Więźniowie mieszkający przed nami, sami robili sobie buty z parcianych pasów transmisyjnych, udało mi się znaleźć możliwą parę, były trochę za duże, ale lepsze niż nic. Ludzie z braku odpowiedniej odzieży odmrażali sobie poszczególne części ciała, przeważnie cały czas chodzili w tym samym, a nierzadko nic ściągali tej odzieży także do spania. Nie była ona prana, co powodowało, jak już wcześniej wspominałam, niesamowite plagi i choroby.
Odzież wykorzystywano w jeszcze jeden sposób, a mianowicie była źródłem jakichkolwiek dodatkowych pieniędzy. Częste były przypadki, że ludzie wy-sprzedawali co lepsze elementy swojej garderoby lub zamieniali j;j na jedzenie. Dla tubylców eleganckie i zupełnie inne stroje były niezłym rarytasem. Były nawet przypadki, że na sztuki Polki sprzedawały bogato zdobione guziki od swoich sukni i bluzek, a ich halki noszono jak najpiękniejsze sukienki. Z biegiem czasu, kiedy brakowało już tej lepszej, droższej odzieży, często sprzedawano to co mieli - byle tylko nie umrzeć z głodu.
cdn.
5.10.2010 00:56
cd.
6. Kto nie pracuje ten nie je — głód
Głód upokarza, poniża, budzi najniższe instynkty. Głód może kazać zapomnieć o godności, pozbawić człowieka instynktu samozachowawczego, wyzwolić iw nim zwierzę. Obok popędu płciowego najsilniejszemu instynktowi i potrzebie- jest także głód.
Dom to nie tylko ściany, ciepły kąt, rodzina, zaufanie, azyl, to również gama zapachów, które przez cale życie przypominają mam naszą rodzinę i znajome miejsca. Tam na odległej Syberii te zapachy były obce. Nie było zapachu gotującej się zupy, pieczonego ciasta, zapachu smażonego mięsa. Tam był tylko głód i codzienna troska o to, by przeżyć, by nie umrzeć z głodu. Brakowało wszystkiego, jadłospis był wyjątkowo jednolity, skromny i niewystarczający dla zaspokojenia potrzeb wygłodzonego, wychudzonego i wyczerpanego pracą człowieka.
Głód stale towarzyszył zesłańcom. Nieocenionym Źródłem dochodu była ciężka praca, dzięki niej ludzie otrzymywali skromne porcje żywnościowe lub drobne kwoty pieniędzy, za które mogli cokolwiek kupić. Porcje byty różne. Najczęściej były to przydziały chleba od 0,4 - 1 kg dla pracujących i 0,2 - 0,5 kg dla niepracujących. Czasami przydzielano też rozwodnioną i mało pożywną zupę.
W niektórych osiedlach istniały specjalne stołówki. w których można było kupić zupę lub drugie danie. Nie były to żadne rarytasy. Zupa to woda, w której nie było nic wartościowego i pożywnego. Na próżno w niej było szukać mięsa czy tłuszczu. Drugie danie to najczęściej kasza, ziemniaki, kawałek ryby. Wszystko gotowane w zastraszających warunkach sanitarnych. Jednak i tak większości Polaków nie było na to stać. Jeśli już. to tylko na jedną porcję zupy, którą najczęściej przynoszono do domu i jeszcze bardziej rozwadniano, by zjeść mogła cała rodzina. Sporządzano posiłki z tego co było, co udało się zdobyć. Czasami były to skradzione warzywa: ziemniaki, kapusta, zboże. Czasami warzywa dostawano za pracę. Mąkę uzyskiwano z mielonego zboża lub z ziemniaków.
Kobiety tarły ziemniaki, przemywały wodą. w wodzie osadzał się krochmal, odcedzały wodę, a krochmal suszyły na mąkę. Z tartych i przepłukanych ziemniaków piekło się na piecyku placki. Z ziemniaków robiło się również susz, czyli kroiło się ziemniaki na paski i suszyło. Nie zawsze wyglądało to apetycznie, ale niczego więcej nie dało się zrobić^.
Zamiast chleba pieczono placki.
Zamiast chleba pieczono tu placki z pszenicy i dżugary w specjalnym piecu, zwanym „tandyrem". W środku palił się ogień, a na ścianach tego pieca przyklejało się na poduszce specjalnie do tego uszytej ciasto na placki. Kiedy były upieczone, spadały ze ścian pieca do wygasłego ognia i wtedy wybierano je. Były to duże bardzo cienkie placki. Te z dżugary były jak bułeczki okrągłe i dłużej się piekły, nieraz w środku z marchewką, były sytsze, trochę słodkie, a w środku zielonkawe lub siwe.
Rzadkością było mleko, jajka, cukier, ludzi nie było stać na ich zakup. Czasami pozwalano sobie na taki luksus, możliwe to było po sprzedaniu lub wymienieniu jakichś pozostałych, przywiezionych rzeczy.
To właśnie handel i handel wymienny był głównym źródłem zdobywania jedzenia. Ludzie sprzedawali wszystko co tylko mieli. Ludność miejscowa chętnie kupowała odzież, pościel, bieliznę.
Niektórzy, najwięksi szczęśliwcy otrzymywali paczki z Polski. Najczęściej przychodziły one w okolicy świąt. Wyprawa po nie wiązała się jednak z długą, męczącą wędrówką do odległych miejscowości. Obowiązek ten najczęściej spadał na dzieci, gdyż dorośli rzadko dostawali zwolnienie z pracy. Paczki takie zawierały produkty deficytowe: słoninę, cukier. boczek wędzony, czasami kiełbasę, mydło, proszek do prania.W lecie łatwiej było przeżyć, dużo produktów dostarczała sama natura: grzyby, jagody i inne owoce. Zimą było znacznie gorzej, zapasy były marne lub żadne. Najczęściej musiano liczyć na przydziały, które były niewystarczające.

7. Chleba naszego powszedniego

Chleba nigdy nam nie wystarczało, najsmutniejsze były dni. kiedy nie było chleba36.
Stałem w kolejce za chlebem. Pieniądze zapracowane nie raz długo nie wypłacili i nie mieliśmy za co
kupić chleba. Siostra umarła z głodu .Ludzie byli bliscy szaleństwa, chleb śnił się nam po nocach56.
Nic go nie mogło zastąpić. Był najbardziej pożądaną rzeczą. Trzeba jednak wspomnieć, że w niczym nie przypominał tego z Polski. Byl kleisty, czarny, wilgotny i kwaśny. Był bardzo ciężki, przez co przydzielona porcja okazywała się bardzo niewielka. Najcenniejsza i najbardziej pożywna była skórka -najlżejsza, najlepiej wypieczona i najbardziej syta. Jednak każdy traktowa1 Web jak największy przysmak.Zesłańcy oprócz przydzielonych porcji mieli także prawo do zakupu chleba. Jego sprzedaż odbywała się zazwyczaj w oddalonych miejscowościach. Trzeba było przejść wiele kilometrów. Kolejki ustawiały się bardzo wcześnie, nie dla wszystkich go wystarczało. To zajęcie należało do dzieci i osób starszych.
Głód prowadził do skrajnego wyczerpania, a nawet śmierci. Pojawia się we wszystkich wspomnieniach zesłańców. Jedni odczuwali go niemal codziennie, inni trochę rzadziej, ale wszyscy wiedzieli co on oznacza. Rodzice nieustannie walczyli nie tylko o własne wyżywienie, ale przede wszystkim swoich dzieci. Oddawali im ostatni kawałek chleba. Głód solidaryzował ludzi, ale ich też od siebie oddalał. Wzbudzał najgorsze instynkty, zmieniał dotychczasowy system wartości. Nauczył ludzi, odrzucając strach i moralność - kraść i żebrać.

8. Sąsiedzi - współtowarzysze niedoli

Kontakty z miejscową ludnością były bardzo różne. Od sporadycznych po codzienne obcowanie w sytuacji wspólnego mieszkania. Wszystko zależało od osiedla, w jakim byli osadzeni zesłańcy, jak często mogli handlować z tubylcami. Różny też byl stosunek miejscowych do Polaków. Od bardzo negatywnego i złośliwego po przyjazny i jednoczący we wspólnym cierpieniu. Trzeba przecież zaznaczyć, że tubylcom żyło się niewiele lepiej.
Ich gościnność była bardzo serdeczna, a dła polskich dzieci często stanowiła ratunek przed głodem59.
Często początkowo złośliwe podejście, wrogość znikała. Miejscowi przyzwyczaili się do Polaków, a nawet ich zaakceptowali.
Tubylcy przyzwyczaili się do nas. Nie okazują nam Wprawdzie życzliwości, ale leż nie ma tej niechęci, jaka nas z początku otaczała. Nawet najnieznośniejszym wyrostkom tutejszym znudziło się obrzucanie nas końskim nawozem i coraz rzadziej wołają za nami: Polaczki. Susze dzieci spokojnie chodzą po wsi. nie bite już i nie zaczepiane przez ruskich chłopców. Nawiązujemy z paroma rodzinami rosyjskimi przyjazne stosunki, które w miarę upływu czasu coraz bardziej się zacieśniają40.
Wysłuchiwali wzajemnie swoich zmartwień, skarg, niedoli, pomagali sobie nawzajem. Zdarzały się też mieszane małżeństwa. Bo choć zaraz po przyjeździe Polacy widzieli w mieszkańcach egzotycznych ludzi, przekonywali się z czasem, że większość z nich jest taka jak oni.
Myślę, że najlepszym podsumowaniem tego rozdziału będzie ten oto cytat :
Przyglądamy się sobie. Żałosny widok. Jaskrawe słońce obnażyło całą naszą nędzę. Zarośnięci, brudni.
cera blada, jakieś sine wykwity na twarzach, jakieś plamy, głodni i wychudzeni. Ludzki odpad przywiany tu - gdyby patos nie był ironią - wiatrem historii .
Katarzyna Rękas
Dom polski na zesłaniu. Edukacja współczesna. Publikacja Nasza Rota 2009, Nr 4 .
Nadesłał z Syberii A.Kowalski
Zdjęcia :
1.Domowe obejście polskich zesłańców, lata 40./50. XX w. posiołek Bułtusuk (Kraj Krasnojarski)
2.Dom zesłańców w Workucie („Pałac nr 29"), 1955 r.
3.Polski zesłaniec przy pracy w tajdze, okolice Norylska, 1955 r.
4.Grupa polskich zesłańców, Murta Wielka (Kraj Krasnojarski), 1955 r.
5. Workuta, domy mieszkalne zesłańców i urządzenia kopalniane. 1956 r.
6.Polscy zesłańcy, Workuta, 1954 r
7.Polscy zesłańcy, kobiety nad rzeką Workutą, ok. 1956 r.
8.Polscy zesłańcy na weselu w Norylsku (Kraj Krasnojarski), maj 1955 r.
9. 7.Rafał Mierzejewski przy pozostałościach łagru w tundrze (zlikwidowanego w latach 50.),
Workuta (Republika Korni), fot. z lat 80./90. XX w.