cd.
3. Tajemniczy, nieznany, nowy świat — natura
Świat syberyjskiej natury, widziany oczyma zesłańca, przytłacza zwykle swoją surowością, zmiennością i odmiennością. Przerażały zesłańców przede wszystkim ogromne, bezludne przestrzenie. Ludzie stali wobec bezkresnej, niepojętej natury „tamtego świata", targani byli sprzecznymi uczuciami przerażenia i zachwytu jednocześnie. Często nie potrafili ogarnąć myślą wielkich przestrzeni. Odczuwali paradoks uwięzienia w tak niezmierzonych, nie skażonych cywilizacją połaciach ziemi9. Jak często powtarzali polscy podróżnicy z przymusu, piękno tamtej ziemi dostrzegali dopiero podczas podróży powrotnej.
Okolica jest beznamiętnie plaska, na dużych przestrzeniach zupełnie bezdrzewna, czasem upiększona małymi zagajnikami brzozowymi1".
Jakże piękna, a jednocześnie jakże okrutna była Syberia. Dwie sprzeczności, dwie skrajności.
Ludzie stopniowo i powoli uczyli się tych nieznanych im dotąd terenów. Poznawali nowe gatunki roślin i możliwości ich wykorzystania, poznawali też klimat. Wszystko pod kątem przeżycia i jak najlepszego wykorzystania dóbr natury. Jednak przyroda syberyjska nie była wcale łaskawa, stała się współuczestnikiem i sprawią dramatu. Bezkresny step, nieprzebyta tajga, ogromne przestrzenie to najlepiej wyszkoleni do pilnowania policjanci. Łatwiej tam było zabłądzić niż uciec. Od niej nie było ucieczki. Jedyną możliwością przeżycia było przystosowanie, nie było ono jednak łatwe. Klimat Syberii zdecydowanie różni się od naszego. Zarówno zima jak i lato niosły ze sobą straszne niewygody i kolejne udręki. Rosjanie mówili, że „na Syberii zima trwa TYLKO dziewięć miesięcy, a potem to już tylko cały czas lato, lato i lato".W przyrodzie syberyjskiej panował pośpiech i dynamika. Długa, ciężka i okrutna zima, szybko pojawiająca się wiosna i krótkie gorące lato. Wiosna wybuchała nagle, gołym okiem widać było jak następują przemiany. Śniegi topniały w przyspieszonym tempie, trzeszcząc i plując wokoło. Rzeki przyczajone spokojne, skute lodem, naraz wybuchały pękającym lodem.
Zaczynała się przepychanka, ogromne tafle lodu ocierały się i tłukły o siebie jak czołgi napierające na siebie w walce. Miało się wrażenie, że to jakiś dziki i nieokiełznany popłoch uciekającej zimy. Kto lubił słuchać odgłosów przyrody, miał ogromną ucztę zmysłową i duchową. To było miejsce walki żywiołów, walki natury.
Raptownie pojawiały się pierwsze oznaki wiosny. Dnie były dłuższe, słońce świeciło, topniały lody. Trudno było przejść przez wieś. Potworzyły się duże kałuże, a między nimi zalegało grzęzkie bagno, w którym tonęły nogi. Zaraz pojawiała się trawa, nawet W kałużach, czasem jeszcze pod szybą lodu było widać zielone jej pędy.
Zakwitały na stepie sasanki, panosząc się w rozrzuconych, barwnych kobiercach, jak wielkie kolorowe plamy - żółte, jasnożołte, aż białe. lila. niebieskawe i ciemne, prawie granatowe. Brzozy zaczęły się ubierać w powiewną seledynową szatę, połyskującą w słońcu.
Jeszcze dobrze nie zniknął śnieg, a już roje muszek, komarów i innych insektów zaczynały dokuczać ludziom: Tak było do końca lata, póki nie nastał pierwszy mróz. Gryzły najbardziej z rana i pod wieczór. Masami unosiły się nad ludźmi. Ich dotkliwe ukłucia wywoływały dotkliwe swędzenie i powodowały powstawanie wielkich bąbli. Wokół ciągle i nieustannie słychać było ich brzęczenie. Drobniutkie malutkie muszki unosiły się w powietrzu. Obsiadały z uporem odsłoniętą skórę, dostawały się pod ubranie, do nosa, ust, uszu, boleśnie gryzły. Wraz z wiosną przychodziła również fala różnych znanych już i jeszcze nie poznanych chorób. Siały one niepokój i zbierały obfity plon, zarówno zachorowań jak i śmierci.
W tak krótką wiosnę i lato przyroda musiała nabrać tempa, w okresie tych kilku krótkich miesięcy wszystko musiało się stać. Cała przyroda musiała się odrodzić, aby nowe pokolenie mogło przetrwać bezwzględną i mroźną zimę.
Tak jak zimą świat był zamarznięty i głuchy, tak wiosną i latem rozbrzmiewał tysiącem przedziwnych odgłosów
Wiosna trwała kilka dni i zaraz potem zaczynało się krótkie lato. Latem łatwiej było przeżyć, trwało od końca czerwca do początku września. Noce były krótkie i jasne. Słońce zachodziło o godzinie 24-24.30, a wschodziło o 2.30. Temperatury dochodziły do 45° C. Ludzie nauczeni doświadczeniem spieszyli się, aby zrobić zapasy na zimę.
Uprawiano niewielkie poletka ziemniaków, które wschodziły nierówno tu i tam, bo sadzonki były kradzione. Czasami udało się wyhodować kilka główek kapusty, trochę pomidorów, maleńkich ogórków, marchewkę, buraki, cebulę. Wszystko to ledwo starczało na bieżące potrzeby, nie mówiąc o zrobieniu jakichkolwiek zapasów na zimę. Zbierano również opał na zimę.
W zagajnikach wyrastały różne gatunki grzybów. Na obrzeżu w trawie znajdowały się tak zwane „krowy", blaszkowate żółtobrązowe, rozłożyste jak talerze, nadające się tylko do duszenia. Pod drzewami były też podbrzeźniaki, opieńki, surojadki o słodkich, w środku miękkich jak wata korzonkach, którymi na surowo raczyły się dzieci. Wełniaki i gruździele, bielaki, białe, duże grzyby kształtem podobne do rydzów, rosnące pod pokrywą liści całymi skupiskami tak, że garściami można je było wybierać. Solono je w beczkach, jedzono jak kiszone ogórki. W trawie znajdowano szczaw i dziki czosnek, którego zielone pędy zastępowały szczypiorek''.
Rosły również jagody, wielkości pośredniej między truskawką a poziomką. Zbierano je do jedzenia na świeżo i do suszenia. Dojrzewały także jarzębina, głóg i kalina, która była jedynym ratunkiem dla chorych na szkorbut.
Gdy ludzie wchodzili do lasu, to bez wytchnienia zbierali jagody, zapominając o całym świecie, byle jak najwięcej, byle wreszcie się najeść do syta. Zbierano jagody, zioła, grzyby. Żyli dzięki temu, robili zapasy i sprzedawali lub wymieniali na inną żywność.
Tajga była zmienna. Kto w niej nie był, ten nie wie co znaczy zabłądzić. Było tam wiele różnorakiej zwierzyny, która była niebezpieczna dla ludzi. W każdej porze roku można było tam spotkać niedźwiedzia, dzika lub wilka. Wszystkie drzewa dookoła były wysokie i bez gałęzi na dole co uniemożliwiało ucieczkę. W tajdze było zawsze szybciej ciemno, wysokie drzewa zasłaniały niebo. Nierozważna wyprawa mogła skończyć się śmiercią. Można było nie znaleźć drogi do miejsca zamieszkania, lub zginąć napadniętym przez drapieżne zwierzęta. Pojawiający się obraz tajgi-żywicielki, nie miał nic jednak z sielskością wspólnego. Był to kolejny dowód nędzy, głodu i upodlenia człowieka. Wyprawa po dobrodziejstwa syberyjskiej przyrody nie miał nic wspólnego z wesołym grzybobraniem, czy zbieraniem jagód podczas wakacyjnej wyprawy. Było to ponurą koniecznością, dyktowaną walką o przeżycie.
Prawdziwy dramat zaczynał się zimą. Mrozy do 50° C, brak odpowiedniego odzienia, głód. Noc długa, dzień krótki i każdy do siebie podobny. Praca od świtu do zmroku, przy ogromnych mrozach.
Jednego ranka, gdy wychodziliśmy z .domu, ujrzeliśmy przed sobą niezwykły widok, jakąś dziwną mgłę, jak watę. Był to tuman Cros. mgła, sygnał mrozu poniżej -50°C. Tego dnia mieliśmy przecierać drogę prowadzącą do najbliższej osady. Pracować jednak się nie dało, lodowate zimno przenikało przez kufajkę i zdawało się nam, że jesteśmy w letnich ubraniach
Najczęściej wszystkie zapasy jakie udało się zgromadzić były śmiesznie małe i niewystarczające, brakowało wszystkiego. Zimno było na zewnątrz, zimno w izbach. Każde zajęcie, przy którym można się było rozgrzać wydawało się miłe. Codziennie odbywały się wyprawy po opał, była to najczęściej sucha trawa.
W miarę jak zaczęło jej brakować trzeba było coraz dalej oddalać się od domu. Ludzie brnęli w głębokim śniegu, w butach, które się do tego całkowicie nie nadawały. Przemarznięte nogi i ręce to była codzienność. Nigdy nie można było się było dostatecznie rozgrzać.
Tęskniliśmy rozpaczliwie za ciepłem, robiliśmy sobie gorzkie wyrzuty, że chroniliśmy się w lecie przed upalnym słońcem. Wchodziliśmy do chałup chłopskich pod wymyślonymi pretekstami i rozkoszowaliśmy się smrodliwym ciepłem. Dyskredytujemy czyste powietrze naszych chat wymyślnym aforyzmem - lepszy ciepły smród niźli czysty chłód
Ludzie wieczorami nie mogli zdobyć się na odwagę aby rozebrać się i wejść do lodowatej pościeli. Każde okrycie było niewystarczające. Narzucali na pościel wszystkie ubrania jakie posiadali. Ściany chat zawsze pokryte były szronem, szyby okien pokrywała gruba warstwa lodu, powodując zaciemnienie całej izby. Woda przyniesiona i postawiona w wiadrze zamarzała.
Mrozy nasilają się jeszcze po świętach. Zamarznięte ściany naszej chały błyszczą, lśnią, migocą, jak piękna dekoracja teatralna z baśni zimowej. Już nie przewdziewamy bielizny na noc, nie zdejmujemy skarpetek ani swetrów. Jesteśmy wciąż przemarznięci do szpiku kości, życie staje się nie do zniesienia.Było też zjawisko tzw. buran. Tworzyła się wtedy wirująca, biała jak mleko, ziarnista mgła. Nic nie było widać na wyciągnięcie ramienia. Tubylcy ostrzegali, żeby w taki czas nie wychodzić z domu, można było zabłądzić przy samej chacie lub ugrząźć, wpaść w głęboki śnieg, a to była niechybna śmierć. Ludzie dla bezpieczeństwa aby nie zgubić drogi, posuwali się po sznurze przymocowanym do drzwi. Ale i w domu nie było zupełnie bezpiecznie. Dom mógł być zupełnie zasypany. Tak relacjonowała to jedna z kobiet, która przeżyła i przetrwała Syberię:Ostre podmuchy zdawały się za chwilę zerwać dach. Pod ich naporem trzeszczały drzwi. Za ścianami był coraz większy huk. Coraz straszniejsza szalała zawieja. W pełnej mocy rozpętał się buran. W ciemnościach wypatrywałam zarysów okna, ale ich nie widziałam. Zasypał je śnieg. Ratio okazało się, że zasypał także drzwi, nie było sposobu by od środka otworzyć drzwi. Byliśmy uwięzieni. Kończyły się zapasy. Stały puste wiadra. Mieliśmy jeszcze trochę mąki, Ziemniaków, słoniny i butelkę nafty. Źle było z opałem, choć tak skrupulatnie był oszczędzany. W chacie panował straszny chłód. Siedzieliśmy w pościeli w swoich odzieniach. Wszyscy razem tuliliśmy się do siebie. Piekły odmrożone policzki. Na szczęście sąsiedzi nauczeni doświadczeniem jak tylko skończyła się nawałnica, sprawdzali pobliskie domy, dzięki temu odnaleziono nas i odkopano w momencie, kiedy nie było jeszcze za późno.
cdn