Przymusowi robotnicy w LeverkusenPolacy, jako „rasowo niepełnowartościowi”, zaliczani byli do najniższej kategorii robotników Pół roku po kampanii wrześniowej, na początku kwietnia 1940 r., dr Warnecke z IG Farben Leverkusen wysłał następujący list do berlińskiej centrali swego koncernu: „W nawiązaniu do rozmowy telefonicznej z dr. Gorrem występujemy dla zakładów Leverkusen o skierowanie z zasobów polskich 300 robotników niewykwalifikowanych i 100 robotników budowlanych”. W czasie wojny, od marca 1940 r., do Leverkusen, gdzie po dziś dzień rozciąga się między dwoma fabrycznymi kominami wielka gwiazda zakładów Bayera, przybyło bez mała 5 tys. robotników przymusowych. Największą grupę stanowili Polacy – 65 proc. wśród mężczyzn i 34 proc. wśród kobiet. Pierwszy transport – 112 mężczyzn – przybył w czerwcu 1940 r. z Łodzi, pierwszy transport kobiet dotarł nad Ren, również z Łodzi, w maju 1941 r. Niemiecki Instytut Historyczny w Warszawie opublikował obszerną pracę opartą na opowieściach byłych robotników i robotnic z Leverkusen (Valentina Maria Stefanski, „Zwangsarbeit in Leverkusen. Polnische Jugendliche im. I.G. Farbenwerk”, wyd. fibre, Osnabrück 2000). Podobne prace ukazały się m.in. o zakładach Daimlera czy Volkswagena. Dzięki archiwom Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie autorce udało się uzyskać 240 adresów byłych robotników przymusowych z Leverkusen, 90 odpowiedziało, z 43 przeprowadziła wywiady. Nie są to opowieści o zbyt szerokich horyzontach. Ci byli robotnicy przymusowi mieli w czasie wojny 15–21 lat, byli dość izolowani, ich kontakty w zakładzie ograniczały się do niewielu osób, naznaczeni literą „P” niczym stygmatem nie mieli szans nawiązać ściślejszych kontaktów ze światem zewnętrznym, choć – nie będąc więźniami – w ograniczonym wymiarze poruszali się swobodnie po mieście. Z wywiadów wynika, że każdy żył dla siebie, „nie było większej wspólnoty osobowej, scalonej przez cierpienie i biedę”. Hierarchia rasowa Wśród robotników przymusowych obowiązywała starannie przez hitlerowców opracowana hierarchia rasowa. Najwyżej znajdowali się robotnicy z Europy Zachodniej i Północnej. Flamandowie i Duńczycy mieli umowy o pracę równe Niemcom, w tym prawo do urlopu. Wśród Francuzów byli zarówno jeńcy wojenni, robotnicy deportowani przymusowo jak i ochotnicy – ci ostatni mieli również normalne umowy o pracę. Spośród Słowian najwyżej notowani byli Czesi, Ukraińcy i Chorwaci, o ile byli ochotnikami. Polacy, jako „rasowo niepełnowartościowi”, znajdowali się na dole tej drabiny. Nie mieli indywidualnych umów, byli opłacani według najniższej taryfy, nie płacono im za nadgodziny ani pracę w święta, potrącano im nie tylko podatki, ubezpieczenie, ale także koszty utrzymania itd. Niżej od Polaków byli już tylko robotnicy ze Wschodu – np. Rosjanie. Żydzi byli poniżej wszelkiej hierarchii i wykonywali pracę jako więźniowie obozów koncentracyjnych. Według akt firmy Bayer w Leverkusen polscy robotnicy w czasie wojny byli ochotnikami. Ale co to była za dobrowolność. Anna N. dotarła do Leverkusen w maju 1941 r. w pierwszym transporcie Polek z Łodzi. Gdy wybuchła wojna, miała 16 lat i ukończoną szkołę podstawową. Po przyłączeniu Łodzi do Rzeszy otrzymała wezwanie z Arbeitsamtu (Urzędu Pracy), gdzie ją powiadomiono, że otrzymała pracę w Niemczech. Matka próbowała interweniować, ale bez skutku. Spakowała więc córce walizkę i odprowadziła do obozu przejściowego na ulicę Kopernika. Anna nie wiedziała, dokąd jedzie i jaką dostanie pracę. Czy można w takich wypadkach mówić o dobrowolności? Wezwanym na roboty grożono, że w wypadku ucieczki zabrany zostanie ktoś inny z rodziny. Wezwanie do Arbeitsamtu to była jedna z dróg „na roboty”. Druga to wyciąganie z domów przez SS lub SA według przygotowanych list (Hela M.), sporządzanych zwykle na podstawie donosów folksdojczów. Trzecia droga to osławione łapanki na targach (Wincenty Sz.), placach, a także na wychodzących po mszy z kościołów (Jasia K.). Poza tym każdy kontakt z władzami niemieckimi mógł się skończyć zesłaniem na roboty. Bracia Roman i Grześ K. pracowali w Lublinie w fabryce maszyn rolniczych. W 1941 r. pojawiła się w fabryce SS z gotowymi listami i zesłała obu w grupie 25 robotników do Niemiec. Pytania o patriotyczne manifestacje wprawiają indagowane kobiety w zakłopotanie. Mówią, że jeśli jakieś demonstracje były, to „może ze strony starszych kobiet, które były bardziej zainteresowane politycznie” (Janina L.). Ankietowane kobiety pamiętają z podróży przez Niemcy tęsknotę, niepewność i molestowanie seksualne ze strony Niemców. Upokorzenie polegało niekoniecznie na biciu, raczej na pogardliwej brutalności. Szczególnym szokiem dla młodych dziewcząt, które zwykle nigdy przedtem nie były u ginekologa, był przymus rozebrania się do naga w obecności „badających ich zdrowie” mężczyzn i pilnujących ich młodych żołnierzy (Jasia K.), którzy przy okazji obmacywali je i taksowali niczym niewolnice. Targ niewolników Poniżający był targ niewolników w pobliżu dworca w Kolonii. Kobiety musiały ustawić się w szeregu, a przedstawiciel zakładów wybierał te, które mu się podobały. Zawiezione do Leverkusen, poddane były rejestracji, gdzie musiały podpisać deklarację, że zgłosiły się do pracy dobrowolnie, co niejedną (Hela M.) szczególnie bolało. Potem poddawano je dezynfekcji i kierowano do baraków. Za ubranie służbowe trzeba było założyć zastaw i płacić za zużycie. Kombinezonów nie wolno było zabierać do obozów. Polscy robotnicy przymusowi byli tak zakwaterowani i zatrudnieni, by mieli jak najmniej kontaktu z ludnością miejscową. Aby „nie urażać zdrowego poczucia narodowego”, nie mogli być przełożonymi Niemców ani otrzymywać lżejszej pracy niż Niemcy. Zenon D. opowiada, że pierwszego dnia musiał rozładować wagon towarowy wypełniony workami z sodą, a gdy nie mógł ich udźwignąć, został pobity. Dopiero potem skierowano go do nieco lżejszej pracy. Zwykle jednak była to praca albo bardzo nieprzyjemna, albo szkodliwa dla zdrowia. Nawet 15-letnie dziewczyny (Hela M.) pracowały po 10 godzin dziennie, przy czym często wysyłano je do dodatkowej – niepłatnej – pracy. Jasia K. opowiada, jak została w zakładzie zatrzymana do późnej nocy. Gdy wróciła, strażnik przy bramie obozowej najpierw jej nie chciał wpuścić do obozu, następnie uderzył z całej siły w twarz, tak że przez kilka dni była opuchnięta i posiniaczona. Nocą robotników obowiązywała godzina policyjna. Kontakty z Niemcami, choć rzadkie, jednak były. Mimo wyraźnego zakazu, niektórzy Niemcy, oglądając się na wszystkie strony, podsuwali kawałki chleba robotnikom przymusowym pracującym na zewnątrz, na przykład przy rozwożeniu węgla. W dzielnicach robotniczych częściej można było uzyskać pomoc niż w mieszczańskich. W obozie pobudowane zostały schrony przeciwlotnicze dla wszystkich, z tym że dla cudzoziemskich robotników przymusowych miały cieńsze stropy i były słabiej wyposażone. Ankietowani przyznają wszak, że w czasie nalotów nie zwracano uwagi, gdy cudzoziemiec znalazł się w schronie dla Niemców. Dentysta tylko rwał zęby Wyżywienie było żałosne: chleb, szpinak, mało tłuszczu i mięsa. Stąd robotnicy, którzy nie byli więźniami, wyprawiali się na miasto, starając się użebrać nieco chleba. Nie mając dodatkowych kartek nie mogli go kupić. Niekiedy sprzedawczynie w piekarniach ukradkiem podrzucały bochenek. Tak było dla nich bezpieczniej niż sprzedawać bez kartek. Odebranie kartki żywnościowej było też najskuteczniejszą karą za „bumelanctwo” i „metodą wychowawczą”. Najczęstszą karą poza wspomnianym odbieraniem kartek było lżenie (bicie, również kobiet, w twarz ze słowami „naucz się porządku ty polska świnio”), maltretowanie (Zenon D.) oraz kary pieniężne w wysokości 10–20 marek lub odebranie przydziału papierosów. Również opieka lekarska była raczej pozorowana. Robotnicy – jak mówi Roman R. – unikali wizyt u lekarza, który rzadko wydawał zwolnienia, dentysta zaś głównie wyrywał zęby. Ponieważ cudzoziemcy unikali przychodni, a lekarze niechętnie wypisywali zwolnienia, więc – paradoksalnie – np. w 1942 r. statystycznie stan zdrowia cudzoziemców był lepszy od stanu zdrowia Niemców. Wyższe natomiast były wskaźniki wypadków. Ciastka na kartki Czas wolny robotników przymusowych wypełniał odpoczynek, higiena, szukanie pożywienia i pisanie listów. Zachowały się jednak fotografie pokazujące niemal idylliczne warunki. Polska drużyna sportowa maszerująca po bieżni na otwarciu zakładowych zawodów sportowych, polskie gimnastyczki, piłkarze (1944 r. Polska–Francja w Leverkusen 6:1, Polska–Włochy 4:2; niewyobrażalne w Generalnym Gubernatorstwie). Co ciekawe, tylko nieliczni przypominają sobie w wywiadach, że rzeczywiście takie zawody miały miejsce. Wykradano się również do kina (ulubione były filmy muzyczne z Mariką Rökk), jak i – zasłaniając literę „P” – do pobliskiej Kolonii, by obejrzeć katedrę i w lepszej kawiarni zjeść (na kartki) ciastko. Polakom nie wolno było chodzić ani do kina, ani do kawiarni, także jeździć pociągiem, ale ryzykowali dla chwili normalności. Niektórzy z robotników przysyłali do domów oto fotografie: Jasia przed katedrą w Kolonii, Bronisław przed pomnikiem niemieckiego żołnierza przyjaźnie objęty z niemieckim chłopcem stajennym, Zofia w grupie Polek i Niemek w mieszkaniu jednej z Niemek. Te fotografie – tłumaczy Valentina Maria Stefanski – są nie tyle dowodem normalności życia w Leverkusen, ile inscenizowanej tęsknoty za normalnością. W pamięć przepytywanych przez nią robotników przymusowych głęboko wryła się egzekucja w 1941 r. jednego z polskich robotników skazanego za kontakty z Niemką. Z kolei kobiety dobrze zapamiętały lęk przed molestowaniem seksualnym i gwałtem przez Niemców. Uraz na tym tle jest nadal głęboki, mimo że od tamtych lat upłynęło pół wieku. Niektóre kobiety opowiadają o tej sferze życia w obozie dopiero po wyłączeniu magnetofonu, gdy wywiadowi nie przysłuchują się już wnukowie, dzieci i małżonkowie. Wielu z przepytywanych mężczyzn i kobiet tłumi na przykład pamięć o tym, że zdarzały się wśród robotnic przypadki prostytuowania się za żywność oraz że w obozie była nie tylko izba porodowa, ale również żłobek dla noworodków. Rozmówcy Valentiny Marii Stefanski lat spędzonych w Leverkusen nie traktują wyłącznie jako katorgi. „Wspominam ten czas... jako takie ogromne doświadczenie życiowe... Poznawanie ludzi, różnych charakterów, różnych sytuacji...” (Maria C.). Ta stosunkowo łagodna ocena nie jest jednak żadnym usprawiedliwieniem tego, co się działo, stwierdza autorka. Po prostu ówczesne cierpienia zacierają się po półwieczu. Nie ma w tej dokumentacji czarno-białych schematów i mało jest ogólnikowych potępień Niemców jako takich. Sędziwi dziś byli robotnicy przymusowi zachowali bardzo trzeźwe i zróżnicowane oceny konkretnych osób, z którymi się zetknęli. I bardzo dobrze, że – choć tak późno – ich pamięć została utrwalona. Jest potrzebna następnym pokoleniom. Czytaj więcej - Źrodło: Stanisław Rosnowski Polityka - nr 44 (2269) z dnia 2000-10-28; s. 80-82
Może ten archiwalny artykuł wywoła konieczność spisywania relacji i wspomnień by ocalić od zapomnienia doświadczenia naszych rodziców i dziadków którzy w latach wojny właśnie w Leverkusen i okolicach byli jeńcami wojennymi w obozach, robotnikami przymusowymi w fabrykach i robotnikami przymusowymi w rolnictwie