Żywy jest u nas w Polsce zwyczaj traktowania poważnie pisarzy infantylnych, kokietów, frustratów i propagandystów oraz dezawuowania pisarzy poważnych, opowiadających o sprawach dla Polaków kluczowych i najważniejszych. Do tych pierwszych zaliczam Witolda Gombrowicza a do drugich Marię Rodziewiczównę. Wynika to wprost z dziecinnej chęci odwrócenia działań losu i zaklęcia go za pomocą formuł z dziedziny estetyki i teorii literatury. Wynika to głupawej wiary w to, że literaturę da się oderwać od języka, od historii kraju i ludzi w nim mieszkających. Nie da się, a to z tego powodu, że po polsku można pisać jedynie dla Polaków. Polacy zaś są jacy są i zmienić się ich póki co nie udało, choć różni próbowali. Dobra literatura, jeśli zastosujemy to obłąkane kryterium, to taka która wpisuje się w światowe trendy i nurty. Kłopot jednak w tym, że żadnych nurtów i trendów nie ma, są tylko doraźnie produkowane artykuły w prasie, które potem urastają do rangi przełomów, programów i poważnych polemik. Jak kiedyś dziennikarze przyszli do Picassa, żeby im opowiedział o kubizmie to wywalił wszystkich za drzwi krzycząc, że on o żadnym kubizmie nic nie słyszał i żeby szli do diabła. Dobrze to także przećwiczył na własnej skórze Witold Gombrowicz kiedy założył się z Jeleńskim, że da popis surrealizmu w paryskiej restauracji w czasie awangardowej dyskusji o sztuce jakimiś mędrkami z samego paryskiego Olimpu. Jak powiedział tak zrobił. Przy tych wszystkich beszamelach sobie siedzieli, kiedy panicz Witold wstał i jakby nigdy nic zaczął zdejmować spodnie. Tak w ramach artystycznego happeningu. I co? I nic, faceci z nim siedzący nawet nie zwrócili na to uwagi, ich burżujskie wychowania kazało im nie widzieć tego wspaniałego przedstawienia. Siedzieli i spokojnie rozmawiali o tym co było na stole. Prowokacja się nie udała. Utrudniło to wielce życie Witoldowi Gombrowiczowi w Paryżu, bo uznano go za kabotyna, który niczego nie rozumie i bawi się tylko miast – jak oni – oszukiwać i brać za to pieniądze.
W Polsce oczywiście byłoby to samo, Gombrowicz zdejmujący spodnie w restauracji wzbudziłby niesmak Artura Sandauera i zainteresowanie milicji, zaś wielbiący go studenci musieliby zweryfikować swoje o nim opinie, bo oczekiwali wszak poważnego pisarza, a nie błazna. Całe szczęście Gombrowicz nie żyje już od 41 lat i można go wielbić bez strachu, że się gdzieś nagle pojawi bez gaci.
Maria Rodziewiczówna zaś jest pisarką całkowicie zapomnianą, jej książek nikt nie wydaje już od kilku lat, warto je więc gromadzić, bo może przyjść taki moment, że za całą ochronę przez złem zostanie nam tylko ona i książeczka do nabożeństwa. Niedługo zaś jakieś cwaniaki zaczną wykupywać jej książki z bibliotek i lub odbierać je za darmo by nie zawalały miejsca na półkach przeznaczonych pod harlequiny. Potem sprzedadzą je w skupie makulatury, a pieniążki przepiją. Nie ma tutaj miejsca na to, bym przypominał cały życiorys Marii Rodziewiczówny, powiem tylko, że ta święta kobieta przeżyła klęskę wszystkich swoich marzeń, widziała zaprzepaszczenie całej wielowiekowej pracy swoich przodków i triumf wrogów. Kiedy umierała na folwarku pod Skierniewicami, cudem ocalona z płonącej Warszawy, nie przypuszczała zapewne, że Polska, taka jaką znała, Polska szlachecka, katolicka i tradycyjna ma przed sobą jakąś przyszłość. Myślę, że Maria Rodziewiczówna umarła z poczuciem klęski totalnej.
Klęską było dla niej odzyskanie niepodległości w 1918 roku, bo niepodległość ta budowana była przez dziesięć z górą lat kosztem klasy, z której się wywodziła. Klasy, która ocaliła Polskę i tradycję w swoich domach i w swoich sercach. Nowa Polska, kraj socjalistów i endeków rościła sobie prawo do tego sukcesu. Grabski z Daszyńskim uważali za pełnoprawnych obywateli nowej Polski tych jedynie, którzy mogli stać się klientami nowej klasy urzędniczej, bez względu na narodowość, wyznanie i zasługi. W czasie kiedy odbierano herby i parcelowano majątki pod osadnictwo wojskowe nie zapewniając osadnikom nic prócz nędznego kredytu, Maria Rodziewiczówa z własnych, wyszarpywanych ziemi ciężką pracą pieniędzy budowała świetlice wiejskie, odbudowywała żydowski heder i pomagała prawosławnym chłopom. Ci sami chłopi spluwali potem za nią, kiedy odwróciła się plecami, bo była wszak dziedziczką i panią. Tak samo zachowywali się polscy urzędnicy, którym zdawało się, że polityka i historia stanęły w miejscu i teraz będzie już sprawiedliwie i pięknie, jeśli tylko uda się im rozprawić z tymi anachronicznymi i niedzisiejszymi ziemianami. Przez połowę życia II Rzeczpospolitej państwo zajmowało się systematycznym ograbianiem swoich najwierniejszych i najlepszych obywateli, kokietując jednocześnie tych wszystkich, którzy z tego państwa czerpali niezasłużone zyski lub wręcz je zwalczali dążąc do oderwania kresów od Polski.
Maria Rodziewiczówna pisała o tym książki, pisała także książki o pracy i ziemi. Czyli dwóch najważniejszych dla niej sprawach. My jednak nie czytamy dziś jej książek, bo ktoś nam kiedyś powiedział, że są anachroniczne, napisane słabo i bez polotu. Tak jakby Żeromski – czołowy społecznik – w rzeczywistości oszust i hochsztapler literacki – pisał z polotem. Myślę, że komuna tak łatwo poradziła sobie z Polską i Polakami po II wojnie światowej, bo połowę roboty odwaliły za nią przedwojenne rządy, które zajmowały się wydawaniem setek kilogramów ustaw przez zamachem majowym. Ustaw wymierzonych w klasę posiadającą, która w każdym innym kraju i systemie byłaby chroniona i wspomagana.
Po II wojnie i w czasie okupacji niemieckiej także, nie było tak naprawdę komu się postawić, nie było nikogo kto mógłby mieć jeszcze jakieś wpływy wśród ludzi i byłby naturalnym, znanym i szanowanym przywódcą, lokalnym liderem. Przypomnę tylko, że syn ministra Grabskiego napisał po wojnie księgę pod tytułem „300 miast wróciło do Polski”. Mój Boże! 300 miast! A ile odpadło? Na razie nie mam odwagi napisać kim była i jakie przezwisko w środowisku miała, a może ma nadal, wnuczka pana ministra, ale może się kiedyś przełamię.
Proza Marii Rodziewiczówny jest prozą poważną, to znaczy taką, która opowiada o rzeczach dla człowieka i jego życia najważniejszych, o podstawach bytu. Jest to proza, która nie kłamie i po jej przeczytaniu nie poczujemy się jak idioci zaopatrzeni w zestaw szkolnych mądrości, których wysłano w wielki świat, gdzie nikt tych mądrości nie szanuje i nie zna, bo ludzie robią tam tylko biznesy. Do tego zaś sprowadza się to co dziś uważane jest za naszą tradycję. Zresztą, niedługo już tego. Niedługo ktoś się połapie, że czytanie książek jest w ogóle niepotrzebne i można z nich zrezygnować, żeby dzieciom w głowie nie mącić.
Rodziewiczówna budzi niechęć także z innego powodu. Ona uprawia jeden właściwie wielki temat – opowiada o relacjach człowieka z jego własnością. I to własnością nie byle jaką, własnością która została odziedziczona, która ma wszystkie atrybuty świętości i jest bardzo wymagająca. A co może obchodzić wymagająca własność jakąś gromadę gołodupców i złodziei? Nic proszę Państwa. Nic, zupełnie. Opowieści takie mogą jedynie przeszkadzać i mącić kładziony do głów obraz dziejów jako triumfującego postępu, który walczy z reakcją i wstecznictwem. Czyni to zaś za pomocą skrytobójców, o których się milczy i awangardowych artystów, o których mówi się bardzo wiele.
Cała właściwie lansowana mocno literatura zajmuje się wyłącznie odwracaniem uwagi od tego – najważniejszego w mojej ocenie tematu – od człowieka i jego własności. Zamiast tego mamy Dostojewskiego, który ma jakieś stosunki z samym sobą, albo z nieletnimi, mamy jakichś durniów co wadzą się z Bogiem, bo to się szalenie podoba tym, co stoją na czele sił postępu i oświecenia. Nie mamy tylko nic o tym co dla każdego indywidualnie i dla wszystkich razem jest najważniejsze – o posiadaniu i obowiązkach zeń wynikających.
O tym mówić nie można, a jak ktoś próbuje to znaczy, że jest słabym pisarzem, złym artystą, niedobrym człowiekiem i w ogóle nie zasługuje na to by młodzież się nim zajmowała. Wychowanie zaś młodzieży to drugi ważny temat w prozie Rodziewiczównej. I to także zadecydowało o jej przemilczaniu i zapomnieniu. Cóż ona tam bowiem pisze? Cóż robią ci młodzi ludzie w jej książkach? Otóż oni podejmują się zadań, które dziś byłby udziałem jakichś mocno doświadczonych specjalistów po amerykańskich uniwersytetach, ekonomistów, wojskowych logistyków i handlowców po najbardziej renomowanych szkołach MBA. I robią to jedynie w oparciu o doświadczenie, wyniesioną z domu tradycję, wdrożoną od dzieciństwa dyscyplinę pracy i siłę. Tak właśnie – siłę. Wszystko bowiem co tam jest w tych książkach ma w sobie siłę. I to także musi być niesłychanie denerwujące dla propagatorów infantylnej słabości i awangard wszelakich. I niech mi nikt nie mówi, że to co piszę to wymysły. Miast Rodziewiczównej mamy dziś Tokarczuk, kompletną grafomankę, która nie pisze książek o ziemi, tradycji, pracy i sile. Jej książki noszą tytuły sugerujące coś zgoła innego – „Bieguni”, „Podróż ludzi księgi” i są od początku do końca jednym wielkim zaprzeczeniem tego wszystkiego o czym pisała i czym żyła Rodziewiczówna.
Nie zawrócimy Wisły kijem i nie uratujemy już nic z tej pięknej twórczości, nie ma się co łudzić. Nie dajmy się jednak chociaż wpuszczać w takie gęste maliny jak te sadzone przez Tokarczukową, nie dajmy sobie wmówić, że człowiek może żyć w powietrzu i powietrzem. To wielkie złudzenie, które może drogo kosztować.
Za - http://lubczasopismo.salon24.pl/elig4/p ... iewiczowna