Runął przed siebie, ziemię zdał się wstrząsać,
Potoczył się jak kawał posuwistej góry,
Wpadła do wnętrza, będzie bić i kąsać !
Wewnątrz trwał obrzęd jakiegoś transportu –
Młode kobiety ubrane w mundury,
Ujęte w karby essmanek eskortą,
Stały hardo i Niemki traktowały z góry,
Spoglądając na nie z wyraźną pogardą
Wymawiały Niemkom podle traktowanie.
To Niemki je pobiły za postawę hardą,
A wtedy one rzuciły się na nie.
Na pomoc swoim szła kapo zwalista,
Groźna jak wstrząsem podrzucona góra !
Spuściła na ich głowy kijów trzysta !
Raziła kijem jak piorunem chmura.
I tym ślepskiem krwawym, co jak błyskawice
Ślepią przeciwnika wściekłością niezwykłą.
Wnet pogromione, pobite boleśnie
Musiały zdjąć z siebie wojskowe mundury.
Z wiedza o lagrze zdobytą dość wcześnie
Nagie i ostrzyżone wchodziły w dalsze zakomory.
Jak te owieczki, aby ujść pazurów
I tylko złym błyskiem płynęły im oczy.
Za nimi został stos zdartych mundurów
I tych czarnych jak kruki warkoczy.
Po partyzantach szedł transport z Łowicza,
W barwnych pasiakach tkanych kolorami tęczy,
Starszawych wieśniaczek grupa malownicza.
Zdejmowały ubiór i wieszały obok na poręczy,
Gładząc wpierw zmięcia kosztownego stroju,
A gdy koszulę zdjąć i oddać miały
Drżały ich stare ręce ze śladami znoju –
Więc ją zatrzymać sobie próbowały.
Lecz człowiek i ubiór jego nie uniknie losu –
Musiały zdjąć ją i założyć na stosie mundurów
I to w pośpiechu, by uniknąć ciosu,
Albowiem capo nie syta laurów,
Ten wór potworny na rozstawnych nogach
Stała tuż, wodząc ślepskiem krwawym.
Już jakieś z workami wylazły zza proga
I w pośpiechu wielkim ruchem pełnym wprawy
Zgarniały do worków wszystkie te ubiory.
Łowiczanki za swoje tęczowe pasiaki,
Dostaną zaraz we dwa utkane kolory –
Lagrowy pasiak ! Pasiak byle jaki.
Byle prędzej ! O, bo się nie godzi !
Obnażać matek, nawet jak brutalnie !
Trzymać człowieka nago, tak jak w dniu narodzin.
Drżące wstydem kuliły się karykaturalnie,
Obracając wkoło oczy nieszczęśliwe
Za osłoną jaką...... Lecz wszędzie przeszkody !
Oddały strój, teraz warkoczyki oddawały siwe
I wyjdą z nich małopoludy wedle tej lagrowej mody.
Przejściem gdzie stoją obnażone matki,
Idą dwaj esesmani i czynią im wstręty
I zdzielił któryś kijem matkę przez łopatki:
„Ist ja gut, matka ? „ – Śmiali się wchodząc za zakręty.
Czekały w kolejce zdane na katuszę,
Jak film koszmarny snuł się prawdy wątek,
Stały w łunach wstydu, uczuć zawierusze.
Tak pełne odrazy na pierwszy początek,
Że gdyby na wolności mieć takie urazy,
To człowiek skryłby się chętnie do grobu
Lub zabiłby siebie nie raz, a dziesięć razy !
W tej chwili jednak nie było sposobu,
Ani na szybkie zejście, ani na katuszę.
W przedsionku piekła z nadziei odartym,
Gdzie się nie zdarza przebywać otusze,
Stały z rozpaczą w oku i sercem rozdartym.
Może jedynie Sławka dzielna, jasna dusza,
Co jak promień słońca przed mrokiem się broni
I jak promień słońca swą jasnością wzrusza
Przeświecając, choć go zła chmura osłoni.
Może jeszcze Fela mając tę pociechę
W modlitwie okazała niezwykłą pogodę.
I Lucy, która z leciutkim uśmiechem
Jako pierwsza w złą ruszyła przygodę.
Tuż stała capo potworna swym kształtem,
A podrażniona jak zwierz krwi zapachem,
Aż drżała chęcią i rwała się gwałtem,
By znów uderzyć, a z większym rozmachem.
Szły przestraszone za Lucy przykładem:
Ściągały odzież i pochylały pod maszynkę głowy,
Brały z Lucyny przykład i życzliwą radę,
A z rąk Żydówki pierwszy chrzest lagrowy.
Sławką wstrząsnęło, kiedy spadł do błota
Jej włos falujący, co jej był ozdobą,
Włos bujny w kolorze prawdziwego złota.
Więc Fela Sławkę osłaniając sobą
Daj pokój, mówi, nie taka znów strata,
Nie czas żałować włosów, gdy o życie chodzi,
Włosy, to akcesoria straconego świata –
Zbytek w rzeczywistości jaka nam się rodzi.
Zgarniała je teraz, aż nazbyt brutalnie !
Indywidualne ludzkie zacierając rysy,
Jak swoją własność, władczo i bezceremonialnie.
Na cemencie stanął człowiek nagi, bosy, łysy.
Lecz godny, tego nie zrzuci z ubiorem,
Z tej próby jaka każdego tu czeka,
Więzień wyjść musi i wyjść powinien z honorem,
Nie wolno mu godności porzucić człowieka.
Tak ograbione z włosów i odzieży,
Szły poganiane w dalsze zakamarki,
Do depozytów, do dalszej grabieży !
A tam siedziały dziewczęta więźniarki.
Dyżurna esesmanka w czarnej pelerynie,
Jak gdakliwa kura, co się górnie nosi,
Szastała się z krzykiem i na groźnej minie
Tu oczkiem strzygnie, tam kijem zakosi.
Strzegła tego pilnie, by oddawać zloto,
Czyli biżuterię, która z sobą miały,
O te pierścionki, o te zegarki i o to,
By tych własności swoich więcej nie ujrzały.
Gdy z czyichś palców obrączka wypadła,
Toczy się kółkiem i niech ktoś wierzy,
Że zatoczywszy półokrąg u nóg Niemki spadła,
Ta nakryła ją butem i obrączka leży.
Niech pani zostawi – szepnęła cichutko
Depozyciarka, by przestrzec nieświadoma rzeczy
I tak nie odda, sprawiła się krótko,
A co raz chwyci, dobrze zabezpieczy.
Cóż było robić, choć i żal pamiątki,
Drogie talizmany były odebrane,
Depozyciarki na nich składały pieczątki,
Że pod opieką lagru idą rzeczy im zabrane.
Nie ujrzą już nigdy, lecz teraz nie wiedzą,
Dopytywały jeszcze po cichu ukradkiem
Tych miłych dziewcząt, które tutaj siedzą,
A są to Polki szczęśliwym przypadkiem,
Mające dobrze na oku essmańską diablicę:
Nie martwcie się, odbierzecie potem –
Szepnęła jedna podnosząc żrenice
Przy wyjściu na wolność, a zaś zęby złote....
Czyż także i zęby będą nam zabierać ?!
Dopiero po śmierci, jeśli się przydarzy.....
Ależ – syknie Jola, ja wcale nie myślę umierać !
A tik nerwowy chodzi jej po twarzy.
Pewnie, że nie, nie myślcie o losie,
Który być może, nie nastąpi wcale.
Jest wiele dobrego w jej ściszonym głosie,
Nie jest tak źle, cieszyła wytrwale
Widząc ich przestrach
Już w drzwiach kąpieliska
Stała essmanka, jak drogowskaz złego
Losu. Szły wiec gęsiego pokazać się z bliska
Niemce – robiła przegląd transportu całego.
Trzeba unieść ręce i otwarte dłonie
Pokazać szwabce, która jeszcze szuka,
Czy się nie przemyca przechodząc koło niej
Pod pachą lub w dłoni złota sztuka.
Nic z tych pamiątek, które się z ochotą
Ukryć pragnęło, by niedolę dzielić;
Wszystko z rąk leciało i wpadało w błoto,
Nikt się tego teraz podnieść nie ośmieli.
Nie miały już nic, trudno, więzień się pociesza
I spieszy dalej chcąc życie ocalić,
Bo kij essmanki, jak miecz Demoklesa,
Wzniesiony nad głową może go obalić.
Nie odwróci głowy na odgłosy bicia,
Wpada na oślep pod tusz zimnej wody
I choć bez mydła bierze się do mycia.
Zda się tusz zimny dla myśli ochłody,
Niech spłucze zamęt, co się tak rozpala,
Że aż mózg pęka od tego nawału,
Niech żal odejdzie, niech się nie rozżala,
A młocka serca ustanie pomału.
Przylizana Niemka stojąc dla parady –
Schnell, schnell, warczy, pedko pszakrew, pędko !
Pilnowała stłoczonej pod tuszem gromady
Z wielką się do bicia pokazując chętką.
Gdy zmokły dobrze zgarnęła gromadę
(Nie dostały nawet kawałka ręcznika)
I gnała je przed sobą jak jakąś zawadę
Tym skrzekiem okropnym, co aż mózg przenika:
Schnell, schnell, pędko pszakrew, pędko......
Bo już nowa pod prysznic wchodziła gromada.
I biegły gołkiem szczękając zębami
W Bkleidungskammer – tak się to wykłada.
Tutaj na półkach wiszących rzędami
I na posadzce na ogromnym stosie
Leżą więźniarskie łachy, 0 nieszczęsne pasiaki
I cuchną z dala, że aż wierci w nosie,
Tu im wydzielano łachman byle jaki.
Brudny, zawszony, lecz nie ma gadania,
Jak to, śmie się wzdragać, tak zdegradowany
Człowiek ? Rządczyni łachów jest takiego zdania, -
Że dla więźnia za dobre nawet te łachmany.
Kij może mu dodać potrzebnej nauki.
Nie miały odwagi, biorąc rzecz za rzeczą,
Przerzucały niefortunne sztuki,
Które wszystkim pojęciom o odzieży przeczą.
Przylizana Niemka kijem za łach chwyta,
Najbardziej podarty podniósłszy ku górze:
Was soll damit ? – władzy od łachmanów pyta –
Frau Schmidt ? Błysły oczka kurze –
Aber Leo ! Frau Schmidt, jak na gnieździe kwoka
Stroszy się gęsto udając zdziwienie,
Es ist ja ganz gut, chwali łach i cmoka;
Sknerzy ogromnie, choć to nie jej mienie.
Grzebie jednak w stercie i wyrzuca lepsze.
Bierze teraz więzień swą ciężką niedolę –
Pasiasty łachman, niewiele się wesprze,
Przez niego w większa popadnie niewolę.
Jeszcze numer odbity na kawałku płótna,
A pod nim trójkąt czerwony jak serce.
W trójkącie jak w sercu tkwi strzała okrutna –
Czarne „P”. Patrzyły w rozterce
Na te zabiegi wokół ich ubioru.
Numery przyszywała Żydówka słowacka,
Ale jak widać, nie miała humoru,
Bo gdy ją któraś spytała znienacka –
Dawno tu jesteś ? Pytała, aby się pocieszyć.
Zwalniają stąd wnet ? Były już jakieś zwolnienia ?
O ! Tobie jak widzę, się spieszy,
Przez komin prędko doczekasz zwolnienia !
Jak to przez komin ? - pytała naiwnie,
Czując przy tym zimne w kościach dreszcze,
„Przez komin” to brzmi jakoś dziwnie,
Ale nie wiedziała, co znaczą kominy złowieszcze.
Zeszpecone okropnie przez te straszne łachy,
Na baczność, z wystrzyżonymi maszynka głowami, -
Wyglądały teraz jak na wróble strachy –
Czekały, ktoś do nich gadał ważnymi słowami.
O regulaminie prawił, długo tym się bawił,
Dręcząc niemiłosiernie okropnymi słowy,
Ech, lepiej by je w spokoju zostawił.
I tak nie słuchały, nikomu do głowy
Nie szła taka mowa, z której wyszło jasno,
Że Polak w lagrze zamkniętym być musi,
Bo Niemcy to siła i jest im za ciasno.
Więc niech się Polak daremnie nie kusi,
Gdyż : .... „Und auch nach dem Krieg,
Wer Deutscher ist, bleibt Deutscher, wer nicht,
Komm da, wo Sonne nicht schein – ins Loch !“
A cóż to za jakaś obłąkana mowa ?!
Lecz tak samo gadali gestapowcy w śledztwie.
Dla więźniów rzecz to nie pierwsza, nie nowa,
Zamykały uszy i wodziły okiem po sąsiedztwie.
Wchodziły nowe i wrzało jak w ulu !
Hałas szedł pod czaszkę i spod niej wymiatał,
Wszystkie wspomnienia drażniące do bólu –
Odgłosy tamtego straconego świata.
Ech, nie czas do wspomnień powracać najmilszych,
Ale jak suknię balową na okres żałoby
Zaszufladkować w tych skrytkach najniższych,
Tak myśli „numer” liczący ćwierć doby.
A gdy ma iść każą spoglądać pod nogi,
Jakby tę drogę mógł przebyć zwycięsko,
Jak żyje, takiej nie używał drogi !
To błoto tutaj jest prawdziwą klęską.
Ten drewniak na nodze, o , pożal się Boże,
Nie pasuje nijak na nogę kobiecą,
Na nogę olbrzyma pasowałby może
Co ruszy nogą, człapy z nóg mu lecą
I błoto wlewa się we wszystkie szczeliny.
A chłonne jest to czarne szaleństwo,
Liże zdradliwie, jęzor okrutnej okazując drwiny
Podchodzące zewsząd zimne, czarne okrucieństwo.
Wylądowały wreszcie pod kamiennym blokiem.
Wyszła ku nim z bloku ich teraz blokowa:
Młoda kobieta zamaszystym krokiem,
Była to Stenia Starostka z Tarnowa.
W butach do kolan, kij metrowy w dłoni,
Ubrana schludnie i zgoła inaczej.
Nad numerem trójkąt czerwono się płoni,
Wiec polityczna, lecz cóż znaczy ?
Kolor – Stenię poznano z innej strony zgoła.
Gdy funkcje blokowej na Lagerarteste wymieni –
Wszyscy poznają kobietę bez czoła
I nieraz twarz Polski wstydem się sczerwieni?.
Obok szrajberka, liczą, wyrównać ! Stoją jak te krowy,
Ochrypły, zdarty już od ciągłego krzyku
Zagrzmiał im nad uchem Steni głos surowy.
Równają, ale widać, że nie maja szyku,
Bo Stenia kolumnę zewsząd kijem gładzi,
Z ruchów i twarzy widać, ze do bicia skora
I tak kijem licząc, rachunek prowadzi.
Potem kazała im stać w piątkach do wieczora.
Powolna mżawka wzbierała na sile,
Z chmur niskich pociekały brudne strugi deszczu,
Jak w polu chochoły mokły w owe chwile,
W kałużach błota święcących złowieszczo
Światłami bagna, w których się odbija,
Jakaś upiorna maska przejmująca trwogą.
Nietrudno poznać, co to, i ta maska czyja –
To lagier odsłaniał przed nami twarz wrogą.
Bardziej bezdomne niż ziemne stworzenia,
Które bądź co bądź, mają nory swoje,
Tylko one znaleźć nie mogą schroniska.
Zamknięte od wewnątrz baraku podwoje
Stały przed nimi jak mur zimny i surowy.
I tak za nic nie zdałby się bunt,
Przyjmowały więc wtóry chrzest lagrowy
I zwolna wrastać zaczynały w grunt.
Pod wieczór sikawka deszczowych strumieni
Ustawała i niebo łuną rozbłysło szeroką,
Słońce spod chmur wymknąwszy się cieni
Ukazało światu wielkie załzawione oko.
Przez woal dymu dziwo tajemnicze
Zjawieniem swoim pomniejszając męki,
Nad ziemią niespokojną schyliło oblicze
I lśniło, jak cud nad Dolina Męki.
Tak mijał dzień. Już przedwieczorne cienie
Kładły się w bruzdach i już krzewów kępy
Czarnymi płatami uścielały ziemię,
Mglistość wieczorna szła w martwe pól ostępy.
W pustkach pól błotnych lejąc pot ostatni,
Zginali się w jarzmie lagru niewolnicy,
Grzęznąc w bajorach, w dołów rozkopanych matni,
Pilnując słońcem pisanej granicy.
A rusz-że się ! A idź ! Cudzie Ty najmilszy,
Niech się z odejściem twoim uspokoi,
Ta ziemia dręczona, ten lud najbiedniejszy,
A ono ich blaskiem po swojemu stroi:
Malując rumieńce w wynędzniałej twarzy,
To iskry życia w przygasłej źrenicy.....
Schodzi wolno żegnając pasiastych nędzarzy
I już jest w pół, i już w ćwierć granicy,
Za tymi drzwiami, które konarami cieniów
Pocięły twarz słońca, pokrywając kratą.
I z poza krat tych w konarów więzieniu,
Ukazywało jeszcze swoja twarz graniastą,
Twarz więźnia, bez blasku, aż zgasło.
Już gwiazdki ostre kakofonią dźwięków
Rozdarły powietrze, dając przy tym hasło,
Że można rzucić kilofem bez lęku.
Prostowali grzbiety, a wolne od narzędzi dłonie
Tarły bolące miejsca, pot ścierały z twarzy
I wyłazili z bajor, rowów i szli poprzez błonie
Tysiące ! tysiące pasiastych nędzarzy !
A byli jak las po wichrach i grzmotach,
Nim się podniesie i odnową wskrześnie,
Drżąc z zimna w przemokłych kapotach,
Do których przywarły obozowe pleśnie,
Schodzili teraz wolno na te drogi polne –
W wielka sieć dróg z zachodu i wschodu,
I z południa, i z północy szły gromady niewolne,
Szły ciężko, aż ziemia drży ciężka od narodu.
Drży ziemia i serca będąc po robocie,
Rade, że spadła z grzbietu dniówka pracowita.
Teraz po dniu głodnym spędzonym na słocie,
Pragnęli spocząć, najeść się do syta.
Czy im się tylko te marzenia ziszczą ?
Skończyła się dniówka, ale nie kończy się męka.
Rozhulały się baty dozorców, nad głowami świszczą,
Już tną kręgosłup, co od bólu pęka.
Los! Zu funf anstellen !
I te brutalne, zbyt wrzaskliwe głosy,
Którymi spokój pól tych pogwałcono,
Niosły się polem wilgotnym od rosy:
Natura wzbraniała się przyjąć przemoc w łono
I odbijała je dalej, wciąż dalej.....
Zliczeni po trzykroć, zwarci kolumnami,
W tysięcznych szeregach podążają męże !
Tysiące kobiet ! Z wszech stron, wszystkimi drogami !
Kolumny wiją się wśród pól jak dlugie, popielate węże,
Co w nagłym porywie, skądś, nie wiadomo czemu,
Porzuciwszy naraz stare legowisko –
Losowi się teraz powierzały złemu.
Schodzili się naraz tworząc rozlewisko,
Jak strumienie do głównego wchodzące koryta –
Na drogę główną, co ich już jednoczy,
Cała narodem jak mrowiem pokryta,
I drogą główną kolumna za kolumną kroczy.
Dudnienie, łoskot jak w kamieniołomie,
Tak grzmi stukot więźniarskich drewniaków,
Gdy tak ciągną w całym swym ogromie !
Drogą główną na noc do baraków.
Ten sam przepadły krajobrazu cień
Snuł się przed nimi jak koszmarna nić.
I tę samą troskę w duszy nosili co dzień:
Przeżyję dziś ? Jutro ? A po jutrze będę jeszcze żyć ?...
W bramie oczekują władze, by im męki przydać,
Orkiestra dudni swą nutę złowrogą
Zaraz ich tam będą po niemiecku witać.
Muzyka do marszu przeklętą ostrogą
Bodzie ich ciało do marszu przymusza,
Prężę w tak marsza utrudzone ciało,
Chociaż w niejednym ledwie żyje dusza.
Tym marom podobni, co to hurmą całą
Tu się zleciały na smutna paradę.
I choć bolesne, choć się ledwo wloką
Siłą przynaglenia, maszerują rade nierade.
Szereg za szeregiem przez bramę szeroką
Defiluje przed niemiecką wartą –
Gdzie kilku drabów z pistoletem w pasie –
Przelicza idących, z miną tak zażartą,
Że chyba nigdy o poprzednim czasie
Wróg wroga nie żarł z zajadłością taką.
Dwie orkiestry we dwóch bramach grzmiały,
Wycinając marsza w moc nie byle jaką,
Że aż głuchły, aż popękać chciały
Uszy idących od tego hałasu.
A oni szli, długie wężowe kolumny
Wlewały się w bramy od dłuższego czasu.
Na tyłach kolumn tragi wznoszono jak trumny,
A w nich zabitych, i tych, co z wycieńczenia padli,
Którym w walce nadludzkiej już siły nie stało.
Tych towarzysze w „tragi” albo na ramiona kładli
I tak we dwóch wlekli martwe ciało.
Kładąc uwagę całą, swój wysiłek cały,
By im się w marszu nie zmyliły kroki,
A w ich ramionach bezwładnie się chwiały
Martwe ciała, znacząc ślady posoki.
Links, links, l waliły bębny, trzaskały talerze !
Biły drewniaki w takt wielkiego szumu....
Wchodzili pod baldachim dymu, za strażnicze wieże,
A kostucha niosła się nad głowami tłumu.
Ledwie za bramę skierowali kroki,
A już blokowe, ten sztab pomocniczy,
Zgarniają kolumny, wiodą pod swe bloki
Jeszcze się je w drodze po kilkakroć liczy.
I pod blokami wnet się lud roboczy
W apelowe karnie ustawia szeregi,
Pod ich nogami błoto się posoczy,
Nad nimi z kijami pilnowacze-szpiegi.
W butach do kolan ubrania cywilne,
Ferajna liczna – owe pomagierki bloku,
Na psi sposób, do pana przymilne,
Ze stojących nie spuszczały wzroku.
Warczały gniewnie, nadstawiały słuchy
I tłukły kijem, gdy się kto poruszył,
Bo tłum stać ma ślepy, niemy, głuchy,
Ciało w ciele, dusza w duszy.
Bo apel rzecz najwyższej wagi,
Straszliwie ważna, ze tylko utrata
Życia mogłaby pozbyć ją uwagi,
Albo koniec wojny albo koniec świata.
Stały więc kobiety i mężczyźni stali,
Dobrze stąd widoczni poprzez ściany drutów.
Jak martwe bryły z dala wyglądali
I słychać było stamtąd głuchy odgłos knutów.
A głos piekielny z wściekłej szwabskiej gęby
Targał powietrzem, posadami świata ......
I rwał gdzieś aż po piekieł zręby –
Bito tam okrutnie, bito więźnia brata.
Słychać odgłos spadających ciosów –
Dla uszu więźnia brzmiących jednoznacznie.
Lagier jest pełen tych strasznych odgłosów,
Boże mój, to chyba dopiero się zacznie !
Rzecz trwała i długie minuty
Apelu godzin uczyniły ze dwie
Noc wzeszła, światłem zapłonęły druty,
Esesmani apel odebrali ledwie.
Łaziły draby z pistoletem w pasie,
Z gumową pałą ukryta w rękawie,
Dmuchając pod nos, skrzypiąc na obcasie,
So eine Teufelsknechten ! Ale byli w „prawie“.
Zliczali więźniów, tak jak się podlicza
Kolumny cyfr w ogólnym rachunku.
Kolumny, cyfry, ludzie bez oblicza.
Najwyżej twory niższego gatunku.
Co innego esesman, pan życia i śmierci ,
A kiedy zechce, to kto mu zabroni ?
Kula z pistoletu łeb komu przewiercić,
Albo tą pałą, którą trzyma w dłoni
Rozbić tę maskę pierwszą lepszą z brzegu,
Spadały więc ciosy i obelga słowna,
Tak essmani przeszli wzdłuż szeregów.
Apel trwał nadal i cisza wymowna
Trwała ponad tym całym obozem.
Cisza grozy, co się w ból odmienia,
Rosła i gasła gdzieś pod Wielkim Wozem,
Na szlakach Wielkiego Milczenia.
Już gwiazdy nieruchome jak srebrzyste ćwieki
Ledwie gdzieniegdzie w czerń materii wbite,
Skrzyły od dawna i Wóz w kurs ruszył daleki,
Tylko te szeregi milczeniem spowite,
Stały nieruchomo i wrastały w ciszę.
Lecz wytrzymałość ludzka najwyraźniej słabnie,
Znużenie wchodzi w nogi kolumna kołysze,
Ktoś mdleje, ktoś oddech wyda ostatni i padnie.
Gdy odrętwienie doszło najwyższej granicy,
Gwizd ostry, ciągły znak daje z oddali,
Że apelem karnym skuci niewolnicy
Mogą się rozejść, już swoje odstali.
Jak w mrowisku ogromnym, kiedy go poruszyć,
I jak w tym ulu ogromnym zawrzało,
Pękały szeregi, zaczęły się kruszyć,
Tysiące głosów wraz się poderwało !
Buchnęła wrzawa i tłum groźny taki
Roić się zaczął między barakami,
I zda się podepce siebie, albo te baraki
Rozniesie. Tymczasem pod drzwiami,
U wejścia do bloków wydzielano strawę.
Bił mdły odór wieprzowego młóta,
Przypominało także murarska zaprawę,
Pomyje brukwiane, w nich otrębna śruta.
I obrzydliwość ową zwano hucznie zupą.
Rozlewano ją z kotłów w podstawione miski,
Była zimna, obok na kocu ułożony kupą
Chleb w porcjach, na nim margaryny listki.
Porcja zupy, chleba, listek margaryny,
To więźnia całodzienne danie,
Jedyny ekwiwalent za wszystkie godziny
Krwawego mozołu, a wraz z nim dostanie
Napój dnia – mętnych ziół kwaterkę.
Jedyny to napój i trzeba się spieszyć !
Można się napić ! umyć ! lub zrobić przepierkę !
Wszystko wolno, lecz trzeba się spieszyć !
Bo już brakuje cennego napoju.
Więc tłum się ciśnie niepokojem zdjęty,
Przy kotłach wre jak na placu boju,
Zwycięży silniejszy, słabszy będzie pominięty.
Wyjadano spiesznie stojąc popod ściany
Lub w zdobytych ziołach myto twarz i ręce.
Gorączkujące chodzą, szukają zamiany,
Za napój zupę, one w całodniowej męce
Czekały chwili, by się napić wreszcie.
Tłum nie tak groźny jak pierwszy widoki,
Pobrawszy swoje, nie myśląc o reszcie,
Jął się przewalać spod bloków na bloki,
A tam już wrzało.
Straszą i dziś, gdy je wspomnieć teraz,
Owe straszliwe kamienne baraki !
Przyśnią się jeszcze w drugim życiu nieraz.
Gdzie znaleźć drugi wzór podobny taki ?!
Ten barak z niczym porównać się nie da !
Rzadko życie takim częstuje widokiem.
W pół mroku ( ze światłem tutaj bieda) –
Wzrok musi wpierw oswoić się z mrokiem –
W półmroku stojąc, gdy go już przepuści
Ten tłum swarliwy i nadto rozwlokły,
Przybysz niechętny wszedłszy do czeluści –
Na grunt gliniasty i trochę podmokły,
Z fetoru samego jeżeli nie padnie,
Który i mocnego mógłby z nóg obalić,
U wejścia stojąc spogląda bezradnie
I rad by się czym prędzej oddalić !
Ale odejścia nie ma i stoi markotny
Wepchnięty gwałtem na dno tej otchłani.
Poczuł się naraz straszliwie samotny
I przez łzę co mu oczu plami,
Dostrzega jakieś dziwne rusztowania –
Chyba wnęk masę stojących w natłoku,
A z wnęki każdej ciżba się wyłania
Głów ostrzyżonych, posiniałych w mroku.
Nad kupami ciał, kończyn wychudzonych,
Chudością głodu gdy je zbyt wypości.
Siedziało ich masę skulonych, zbiedzonych,
Patrzących smutnie, jakby prosiły litości.
Jak w katakumbach rzymskich męczennicy
W podobnych wnękach kładli kości swoje,
Podobny nastrój zda się w tej piwnicy,
Podobny im los i podobne boje.
Już utrudzony i pełen niechęci
Wzrok się oderwać chce i ponieść dalej !
Rzuca się w lewo, na prawo zakręci,
Coraz rozpaczliwiej i coraz zuchwalej
Nosi się w koło, cieśń przyćmioną bada,
Lecz żadnej nie znalazł odmiany.
Stłoczona w cieśni tysięczna gromada
Tłucze się od ściany do ściany.
Z lamentem jakimś gniewu i boleści,
Napełniającym każdą z wnęk z wnęk i szparę.
Krosta i wrzód ciało ich bezcześci,
A brudne są ponad wszelką wiarę.
I w mroku widać ogrudziałe nogi,
Twarze o zmarszczkach czarnych jakby się zdawało,
No ale cóż, więzień jest ubogi,
Skąd weźmie wody, mydła by odświeżyć ciało.
Udręka była stąd chyba niemała,
Drapanina okropna, od stopy do głowy !
Z rozpaczą, zaciekle darły swoje ciała
I dziwne przy tym czyniły połowy:
Wprawnym jedynie poruszeniem ręki,
Dobywszy spod okrycia opite pęcaki
I łupkały nimi na krawędzi wnęki.
Choć im nie pierwszyzna, ale widok taki,
Obudził w przybyłych odrazę i zgrozę.
Ale poczekaj więźniu nadmiernie wrażliwy,
Nie mówię tego, aby siać psychozę,
Ale dopiero ty będziesz nieszczęśliwy,
Ujrzysz ty rzeczy....
Grupa przybyłych, o której nikt troski
Nie okazywał dotąd, wreszcie doczekała
Przybycia Steni, blokowej Starostki,
Wspominawszy sobie z izdebki wyjrzała.
Miała przy wejściu pokoik niewielki,
Należny sobie z tytułu swej rangi,
Ubrana w strój nocny, miękkie pantofelki.
Na widok stojących krzyknęła: Zugangi !
Zgarnąwszy na sobie powiewne szlafroki
Zdobne w róż jakiś, czy może czerwienie,
Gdyby nie kij ten i te zamaszyste kroki,
Byłaby jak zorzy polarnej zjawienie.
Ruszyła w przejście, a one w pochodzie
Szły wolno za nią pomiędzy rzędami
Klatek, pomostów – wszystko to jest w zgodzie
Z ta nazwą – tutaj zwano je kojami.
A trochę uważny przechodzień dostrzeże
Tabliczkę czarną przybitą na ścianie.
Myśląc, czy aby zwodnej nie ulega wierze,
Podszedłszy bliżej na moment przystanie.
Ale nie przyśnił i nie uległ złudzie:
Oto białe na czarnym pisane litery –
Że „Pferdestelle”, że pierwej niż ludzie,
Stały tu kiedyś konie i ogiery.
Żelazne kółka do wiązania koni
Wiszą tu jeszcze wmontowane w ścianę.
Oto wyraźnie, prawie jak na dłoni
Widać, że w stajni uczyniono zmianę.
Wstawiono w każdej pokońskiej przegrodzie
Po dwa pomosty, czyniąc po trzy leże
Na głów trzydzieści. Biedny ludzki rodzie !
Trzydziestu ludzi na jedno pociągowe zwierzę.
W stajni tej żadnej nie widać podłogi,
Gliniane klepisko jak było tak będzie !
A że wilgotne, jeżdżą po nim nogi,
Nie ma sufitu, ni oznak w tym względzie.
Nakryty jedynie dachówkowym gontem
Na drewnianych wsparte żebrowaniach,
Ostrym barak wykańczając kątem –
Dach ten zaledwie przed deszczem osłania.
Stajenne okienko w kwadracik niewielki
I za dnia światła niewiele przepuści...,
Mała żarówka wisząca u belki,
Oświeca słabo środek tej czeluści.
Cała resztę zostawiając w mroku.
Z przejścia w przejście, a przejść było cztery,
Szły za blokową, która w tym natloku
Darmo dla „zugangu” szukała kwatery.
„Ile was tam śpi ?” – pytała niezmiennie,
Przeliczając kijem skulone postacie.
Drapiąca się postać skrzypi nieprzyjemnie:
Że dziesięć, a koja ma dwa metry w kwadracie.
Liczba ta widać wystarcza blokowej,
Odchodzi dalej i znów poszukuje,
A ile was śpi ? znów pyta, dodając surowiej
Miny, tym słowem „śpi” zanadto szafuje.
Zagląda i na dół, na mokrej ziemi,
Gorzej o wiele niżeli w psiej norze,
Śpią teraz ludzie, susząc ją swoimi
Ciałami, a co tam nóg i głów, mój Boże !
Brnąc w brudnym gąszczu, potrącając w przejściu
O głowy i nogi na ziemi leżących,
Przeszły wzdłuż barak i w całym obejściu
Nie było miejsc innych oprócz stojących
Blokowa nie myśli dodawać starunku,
Przybyłe ? mogą poczekać do rana !
Znalazła się jeszcze w całym frasunku
Na zewnątrz bloku wolna ściana,
Można tam usiąść i wyciągnąć nogi.
Jutro na rewir odejdzie kto może, -
Pociesza Stenia będąca już z drogi,
To koja będzie, a dziś wam nie stworzę.
I nawet im to grzecznie powiedziała,
I poszła sobie kłaść się w swoje bety.
No cóż, cudu blokowa nie zdziała,
Pocieszały się jak mogły zmęczone kobiety.
I cicho zwolna, już sen w swoje moce
Brał utrudzonych. Jeszcze skarga czyjaś,
To lament głośny, to kłótnia o koce,
O miejsce pod dach baraku się wzbija.
Wtedy ode drzwi powstawszy od stołka,
W koc cała wraz z głową okryta,
Postać odźwiernej o twarzy matołka,
Kij wzniósłszy rusza w półciemny korytarz.
I bluźnie plugawie, od razu przycicha,
I słówko ma, i te wprawne kije,
Więc kto by się narażał na krzyk tego licha ?
Na jej słowo, którym tak jak kijem bije.
Więc przycichało, cuchnące gałgany
Tłumiły krzyk i może choć na godzin parę
Sen wspomożyciel przyjdzie przyjdzie, by ukoić rany,
Z bark utrudzonych zdjąć straszliwą marę
Rzeczywistości. Lecz w tym cała bieda,
Że i sen ten bywa dodatkową męką,
Gdyż przeżyć dnia zapomnieć się nie da,
Za dużo przez dzień w sercu zebrało się lęku
I kołowrót snu nić dalej wić będzie.
Spały po dziesięć w każdej ciasnej norze,
Tak na waleta, po pięć w każdym rzędzie.
Kto zaś bezdomny i znaleźć nie może
Miejsca takiego, gdzie by skłonił głowę,
Niech lepiej zawczasu zdobywa hart ducha.
I odwaga zbrojny rusza na pole lagrowe,
Niech oczy otwiera, niech patrzy niech słucha.
Lecz i ramię zbrojnie przydać mu się może
I dobroć serca, jeśli nią się chlubi,
A nade wszystko niechaj go wspomoże
Moc Boża, aby się nie zgubił.
Wietrzna była, wilgotna, noc trwogi.
Zmęczona i straszna, jak fatum złowrogie
W rudej grzywie ognia, z gzłem dymu u nogi
Wlokła się nad ziemią, ponad błota mnogie
Lśniące lustrami bajor, stąd kurzawa dymu,
Bijące znad lasu wielkie, czarny zwały,
Rozwijały się w górze na kształt baldachimu
I wlokły nad lagrem, w świat cały !
W głuchą zamarłą czerń.
Czasem zza tych kirów strasznych,
Niby ten sztandar na tonącym maszcie –
Błyśnie krótko zygzak konstelacji jasny
I wpadnie w skłębione przepaście,
A dym zaleje gwiezdne społeczeństwo.
Niekiedy zaś ognia oderwany płomień
Niesiony w pośpiechu przez dymne szaleństwo,
Zalśni jaskrawo wśród tych oszołomień.
A czasem księżyc, jak ten pieniądz twardy
Rzucony w otmęt na dnie się zabieli,
A czasem jak ten jęzor wzgardy
Wykłuje się w czarnej, skłębionej topieli.
I szły śmiertelne, wiatru poganiane biczem
Zasnuwając coraz groźniej, straszniej
Sczerniałe niebo i ziemi zbolałe oblicze.
Potem dym przeszedł i od ognia zrobiło się jaśniej.
Czerwona noc wzeszła i potrwa do brzasku.
Ciemnoczerwona na dole a górze,
Jaskrawe łuny bijące znad lasku
Trzymały niebo w ogniowej aurze.
Zlewając jasnym czerwonym połyskiem
Czarne wierzchołki osmalonych drzew.
Las gorzał wewnątrz ogromnym ogniskiem
Bił strugą ognia czerwoną jak krew.
Ponad las wyżej, nad łuny pożarne !
Niby grożące niebu ramiona grzesznika,
Pięły się butnie dwa kominy czarne
Ziejącą gardzielą godząc w przeciwnika –
Waliły ławą ognia, te ogniste strugi
Od wewnątrz siłą pędzone tajemną
Bryzgały wysoko ciągnąc jęzor długi.
Albo znów nagle wielka fala ciemną,
Wielki snop iskier – fałszywa kometa –
Strzelając nagle, pędził siła straszną
I eksplodował w górze jak rakieta !
I iskry rozsypią się sczernieją i zgasną.
Znów ogień z dymem razem w kłęby wzięte,
Niby te cielska zwierząt ubarwione rdzawo,
Kłute jęzorami ognia padały jak ścięte,
Z ostatnim oddechem, na lewo i prawo.
Spadały ciężko, wiatr je podchwytliwy
Porywał i niósł tłukąc się pokutnie
Po dachach, po rowach ów welon straszliwy
Rozwłóczył, szafując nim nazbyt rozrzutnie !
Tymczasem w dole, podczas gdy się sroży,
W górze nad ziemią straszliwa pochodnia,
Kto żyw jeszcze, lęka się i trwoży,
Strach bije z twarzy każdego przechodnia.
Wielu ich tędy, jako te ćmy rojem
Do ognia wabione ciągnie przez kałuże,
Czasem ktoś stanie, śledzi z niepokojem
Straszliwe ognie szalejące w górze.
Albo tę rękę do czoła podniesie,
Kreśli znak krzyża w Imię Ojca, Syna....
Z ust mu zbielałych pacierz cichy rwie się,
Potem łach podciągnie, grzbiet ku ziemi zgina
I człapie dokądś, a przyspiesza kroku !
Stąd jęk boleści, stąd okrzyk rozpaczy,
Wnet im podobny zawtóruje z mroku;
Co się tam dzieje, Bóg sam wiedzieć raczy.
Ta noc tak pełna jest krzyku.
Ten się z jękiem wiatru w jeden chorał splata,
Chorał boleści w przelicznym języku;
Różnym języku – wszelki język świata !
Szedł z dna topieli, gdzie się poniewiera,
Człowiek nieszczęsny, zwalony niemocą;
Nim go to błoto, co żywcem pożera,
Ucieszy, - przyjdzie z ostatnia pomocą.
Na dnie topieli jak na morskiej wodzie,
Gdy jej gładziznę wiatr w fale uskarbi,
Tu człowiek nieszczęsny polegały na spodzie,
Toń błotną w falę ciałem swoim garbi.
Im dalej tym gorzej, tym więcej spotyka
Tych wzniesień podłużnych gdy zapuści kroki
Nowo przybyły i strach go zatyka,
A coraz gorsze ścielą się widoki.
Własna bezsilność i serce wrażliwe,
Niejednej mu tutaj przysporzą katuszy.
Gdy po raz pierwszy na pole zdradliwe
Wszedł, miał nadzieję w duszy,
Że los tak straszny ominie go zgoła.
Los straszny i gorzko wspominać,
Jednakże trzeba, bo o pomstę woła,
Kto przeżył, żyje, aby przypominać.
Na pewno jeszcze gdzieś tam pozostały
Odciski ciał bliskich zostawione w błocie.
Wszakże je w wieczną dzierżawę zabrały,
Które w nim miały swoje dożywocie.
Tak się błąkając brodził po obejściu
I nieraz mu drogę skrzyżować wypadnie
Z pagórkiem w ruchu, kto w swoim nieszczęściu
Już upadł i znalazł się na dnie,
Darmo pracuje całym swoim ciałem,
Chcąc powstać i topielca ruchem
Zmaga się bez skutku z błotnistym nawałem,
Chcąc bodaj źdźbłem podeprzeć się kruchym.
Niestety, słabnie i staje w bezruchu.
A czyjeż mu ręce udzielą pomocy ?
Kto nieszczęsnego podtrzyma na duchu,
W osłabłe ciało kto naleje mocy ?
Dobrze odeprzeć i ataki szczurze,
Zuchwałą zgrają, co się doń przypala,
Gdy tak sunie groźna w swej naturze,
Co nie tylko zwłoki ludzkie kala,
Ale i żywych napada zuchwała hołota.
Rosłe, spasłe, na gromady zbite,
Jak ciemne promienie przez kałuże błota
Śmigają okazy barwy rozmaitej,
Piskiem i gzami zagęszczają przykry odgłos nocy.
Z nagła strzał huknie ze strażackiej wieży
I głos się niesie złej nabrawszy mocy,
Zaraz strzał drugi na stronie uderzy....
Z palcem na cynglu stojąc uzbrojeni pości,
Z dwóch strażnic naraz wypuścili kule.
Dostrzegli bowiem ze swych wysokości,
Że ktoś na druty biegł ze swoim bólem.
Lecz strażnik chybił i kula się niesie.
Z dna rowu prosto w ogniste łańcuchy
(......)
FRAGMENTY dalszych Ksiąg
(str 180, Księga : „A na powiekach moich jest cień śmierci)
Do ambulansu od wczesnego rana
Ściągał tłum chorych i zalegał ziemię,
Biedota straszna, jeden ból i rana,
Kładły na ziemię ciała schorzałych brzemię
I czekały na śmierć lub zmiłowanie,
Które przyjść miało z niewiadomej strony.
W ambulansie trwało lekarskie badanie.
Ale chyba tylko ten nieuświadomiony,
Mógł stamtąd jakiejś wyglądać pomocy.
Długo musiały postać i poleżeć,
Z ostatniej się wyzuwając mocy
Nim się dostały za prymitywne dźwierze.
Ciemno-włosa, niewielkiego wzrostu –
Doktor Węgierska – w środku izby stała,
Wobec napływu i fali przyrostu,
W pośpiechu wchodzące chore przyjmowała.
Jakaś bezradna wobec tej nawały,
Miała w twarzy wyraz utajonej troski.
Jej oczy jakby przepraszały,
Wokół ust coś jak uśmiech gorzki.
Zdawał się mówić: Cóż ja tu poradzę ?
Gdzie boli ? ... Chora się uskarża ? ...
Znać, ze i coś jeszcze miała na uwadze,
Podając termometr, zerknęła gdzie szarża. (....)
(str 187, Księga : „A na powiekach moich jest cień śmierci)
(...) Jakże upalne jest, tegoroczne lato !
Od wielu dni trwa ta powódź gorąca,
By deszcz spadł, próżno oczekiwać na to,
Najlżejszy powiew złej fali nie trąca.
Upał się leje czyniąc łaźnię w bloku,
Że chore, jak ryby wydobyte z wody
Łapią oddech, dusząc się w natłoku,
Darmo błagając o trochę ochłody.
W brudnych barłogach, startej na proch trawie
Roje robactwa wiodą się po ciele,
Dłonie sztywne, niedowładne prawie,
Zgarniają bez przerwy, ale nie za wiele
Zda się zgarniać z ciała napastliwe roje,
Brak sił, a ich mnogość taka !
Że zdałoby się, wdziać żelazną zbroję !
Męka okrutna, a wszystkim jednaka.
Dur brzuszny i tyfus plamisty,
Jaki wybuchnął na początku lata,
Bije jak powodziowy nurt nieczysty –
W gromady ludzkie i co na drodze zamiata !
Każda godzina przychodzi niepewnie,
A pod rewirem rosną sterty trupów,
Kto nie nabył tyfusu nabędzie go pewnie !
Lagier dostarcza coraz nowych łupów.
Z przepastnych wnętrz jego wciąż ofiary nowe
Nadchodzą i zdane na niełaskę losu,
Zalewają przepełnione bloki rewirowe,
Cierpią cicho i umierając nie czynią rozgłosu.
Kto żyje, z chorobą się zmaga,
Cierpliwie znosząc podłe traktowanie,
W opuszczeniu takim, że mdleje odwaga,
Z serca się ciche wydobywa łkanie.
Nikt ich nie leczy i nie pielęgnuje,
Samotne w najcięższym choroby momencie,
Jak to ździebło słomy, co samo steruje,
W rozkołysanym spienionym odmęcie.
Najciężej mają te na górnych pryczach,
Choć może lepiej pod względem powietrza,
To gorzej, gdyż nikt im pomocy swojej nie użycza,
Nikt do prycz ich nie zagląda wnętrza.
Tygodniami ludzkiej nie widują twarzy,
Dobrze, gdy czasem, komuś z dolnej pryczy,
Ktoś z przychodzących do zdrowia łazarzy,
Słabszym od siebie pomocy użyczy.
Poda choć basen i ten kubek picia !
Gdyż inaczej, co by się tu działo !
Obsługa bloku jest nie do użycia,
Nie czyni nic, albo nazbyt mało.
Z jakąż wdzięcznością witają lekarzy,
Te oczy chorych oślepione męką.
Lecz jakże rzadko ta pomoc się darzy,
Pierwej śmierć przyjdzie ze swoją wyrekę.
Oto na górze, na barłogu trzecim.........
(str 180, Księga : „A na powiekach moich jest cień śmierci)