Piekielne wrota
Od zawsze - a nawet i dalej - ludzie wsadzali diabła do mokradeł. Dlaczego?
To nawet nie wiadomo. A że Bagna Biebrzańskie były zawsze bardziej bagienne od innych, to jest zrozumiałe, że czarci klan tu się rozrósł do rozmiarów super. Nawet do dziś przetrwała na Czerwonym Bagnie cała dzielnica pod nazwą Piekielne Wrota.
Dlatego mamy pełną podstawę pofantazjować, jak zza tych wrót całe zastępy kaduków, lucyferów, belzebubów, wiedźm i różnych tam kapusiów czarcich wyruszało w świat z instrukcjami odrabiać "mokrą" robotę; bractwo to gnało do przodu na kibitkach, miotłach, łopatach, no i nie wykluczone, że i na mercedesach lub odrzutowcach napędzanych paliwem torfowym.
Znawcy historii przedmiotu czarciego, to nawet ustalili, że tu się wyspecjalizowała czarcia robota na czterech poziomach wyobraźni poza rzeczywistej. Bo nawet byłoby niedorzecznością sądzić, aby w dobie komputerów i telewizji satelitarnej nasz pan Diaboli przemieszczał się po chatkach wciąż na jakimś sękatym kiju albo Czarna Dama - kochanka Lucyfera nie miała mercedesa. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nowe fortele tu rozpracowywały całe rzesze specjalistów, jak i dokąd wyjść z wysychających łąk i ulokować się gdzieś w szczelinach miejskich bloków, na ambonach kościelnych, w kapturach zakonników, czy w willach biskupich lub biznesmeńskich; jak wsadzić macki w akcesoria miłosne, namieszać tam eidsu albo w szynki krowie napstrykać zarazków Creutzfeldta Jakoba.
Obecnie taki Diaboli siada na miękkim krześle, bierze pilota do ręki i przywołuje np. do oglądu czwarty poziom, ten najwyższy. Tedy nasze czarczydło idzie za człowiekiem albo siada mu na kołnierzu i jedzie. A ty go wcale nie widzisz. Facet tylko coś przełoży w twoim mózgu, abyś się zdenerwował i walnął policjanta w pysk. Albo napadł na bank. Najlepszym dowodem na to jest Czarna Dama, która przy zdobywaniu Twierdzy Osowieć wlazła nad chmurę trującego chloru i nic się jej nie stało. Na pierwszym poziomie, najniższym, działają jedynie ortodoksi i twardogłówcy, którzy nadal kąpią się w bajorach śmierdzącego błota, nie golą sierści i chodzą z ogonami. To wyłącznie oni wciąż kultywują profesję tak zwanego opętania.
A najbardziej chyba interesujący (z punktu widzenia człowieka) to jest poziom drugi, już w pełni nowoczesny, reformatorski. Dla odprężenia, więc popatrzymy na jedną ze scenek pomysłu pana Łucka - szefa departamentu czarciej ekumeny.
Pewnego wieczoru, gdy po deszczu w ogrodach zapachniało macierzanką, nasz pan Diaboli wyszedł na zwiadowczy spacer do szacownego miasteczka pod nazwą G., ponieważ dowiedział się, że tam wybudowano największą karczmę w starodawnym stylu.
Pierwszą postacią, jaką spotkał u bram karczemnych, był akurat anioł Gabriel, który również przyszedł na zwiady.
- Cześć, przyjacielu! Lucek jestem - powitał anioła z niewinnym uśmiechem.
- Gabryś.
Podali sobie ręce. Ale wysłannik Boga szybko cofnął prawicę, gdy spostrzegł u kolegi pazurkowate zakończenie palców, a na czole blizny po rogach. Zawołał:
- Kim ty jesteś, stworzenie! Czy przypadkiem nie jesteś diabłem?
- Eee...tego... Tak niby mnie kiedyś nazywano. Ale... Gabryś odskoczył i na bok i wyciągnął miecz z pochwy:
- Nie podchodź bliżej jak na dwa metry, bo utnę ci głowę!
- Przepraszam, ja... nie tego, ja, ja niewinny... Ja tu przyszedłem w dobrych zamiarach. Przysięgam. Wziąłem dziś ze sobą tylko dobre chęci i szukam wspólników. Tego... prawdę mówiąc, znudziła mi się nieustanna walka, chce się tak, no... jak by powiedzieć, trochę pofolgować. Eee...
Lucek jakoś tak stękał, jąkał się, eekał, klecił zdania niezdarnie, przy tym patrzył tak rozbrajająco i niewinnie, że Gabrysiowi oczęta zaczęły się rozszerzać, mięknąć, nawet powieki zapluskały; w dodatku macierzanki zapach dopadł też jego włosów nosowych i zagrał na nich rozkosznie. Schował miecz z powrotem do pochwy.
- No dobrze, dobrze. Gadaj, czego chcesz. Tylko się skracaj, bo ja nie mam czasu, muszę pilnować twoich nasłańców. Ostatnio mi kuszą coraz więcej dziewic nie tylko ze szkół średnich, ale i podstawowych.
- Gabrysiu, czy musisz mi o tym wspominać? Dałbyś za to głowę, że gdyby nie zło, to dobro pachniałoby tylko wonnościami? Jesteśmy z góry naładowani uprzedzeniami bez chęci pomacania się. A może tak usiądźmy przy stole, przerzućmy kamyczek po kamyczku, przyglądając się dokładnie, co który jest wart. To nie ode mnie zależy. Ja wykonuję tylko Jego rozkazy.
- Gabrysiu, nie zasłaniajmy się "jegami"; takim już bezradnikem to nie jesteś. Najłatwiej wymachiwać szabelką i nosić ładny błyszczący strój. Ale rozejrzyj się dokoła: wszystko, co najpiękniejsze w życiu, opiera się na zmaganiu dobra ze złem. Nie ma przysłowia, bajki, opowieści, piosenki, świętej księgi, aby tego motywu nie było. No i co ty nadal masz zamiar moje nasienie wyciąć do cna? A czy pomyślałaś, co będziesz robił sam, gdy wytniesz nas wpieniek? Komu będziesz potrzebny? Nikt tobie wtedy nie da złamanego grosza na życie, pójdziesz na "kuroniówkę". A niełatwo, pamiętaj, niełatwo zostawić miecz, błyszczący strój, tłumy poddanych i zamienić miejsce na ołtarzu na jakiś tam mizerny kramik z pizzą albo sex-shop. Pomyśl tylko: całe tony rycin, książek, rzeźb, filmów mają pójść na spalenie? Trzeba będzie największe arcydzieła poprzecinać na połowy powyrywać z nich kawałki z moimi podobiznami, które - przyznaję - nie wyglądają zbyt zachęcająco.
- Lucek, nie kuś mnie, bo gotów jestem uwierzyć w twój e brednie. Czy to nie znów kolejny podstęp?
- Gabrysiu, przysięgam, że mówię od serca. Sam doszedłem do tego, gdy ostatnio zacząłem rozsądnie myśleć, obserwować życie, a szczególnie wychodzić na spacery po deszczu na pachnące macierzanką ulice. Przychodziłeś tu kiedyś na przechadzkę?
- Nie.
- Szkoda. Wielka szkoda. To może chodź, przejdziemy w dół aż do Biebrzy.
- A my na pewno sami jesteśmy, nie ma tu przypadkiem twoich agentów? - zapytał Gabryś.
- Skądże! Jeszcze raz przysięgam! Odwal w końcu za siebie nieustępliwą podejrzliwość, będzie lżej żyć. Myślisz, że nasze słowa nic nie znaczą., a my żyjemy tylko łachuderstwami? Uważasz, że przez tysiące lat mogłaby istnieć jakaś społeczność oparta - przepraszam - na byle g...
- Eeeeeee - odchrząknął Gabryś.
- Eeeeeee - powtórzył Lucek.
I tak wolno, noga za nogą, nasi bohaterowie posuwali się do przodu lekko opierając się, jeden na szabli, drugi na widłach, dla podkreślenia swojej niezależności. Odległość między nimi - ta dwumetrowa - powoli się skracała, już mogli dotknąć się rękoma...
Tak na dobrą sprawę - zaczął już całkowicie spokojnie Gabryś - to nie sposób ci nie przyznać racji, coś w tym jest, co mówisz. Ale pamiętaj, że ja mam szefa, jestem pracownikiem mianowanym, rozumiesz mnie?
- No właśnie! To może załóżcie jaki związek zawodowy. U nas już są. Albo coś wymyślmy innego.
- Ale co?
- Mam pomysł! Na przykład: zorganizujemy na dzień dwudziestego pierwszego czerwca dwutysięcznego trzeciego roku okrągły stół. Przygotujemy do tego czasu odpowiednio ludzi, stworzymy oddolny nacisk. No co, stary!... Cha, cha, cha!
Lucek czule klepnął Gabrysia po ramieniu.
- Nie śmiej się tak głośno. Ludzie jeszcze pomyślą, że ktoś chodzi z królem Herodem nie w porę.
- Ale jak się nie cieszyć! Tylko tak pomyślał: gdyby przy okrągłym stole podpisano kartę pojednania, to wówczas całkiem inny stałby się świat. Zaniechano by walk na śmierć i życie, zachowując dotychczasowe włości i sfery wpływów. Wtedy z połowę moglibyśmy zredukować jak piekielnych, tak i niebieskich zastępów. Wystawilibyśmy na licytację mniej przydatnych diabłów, aniołów. Niemało byłoby chętnych do kupienia takich stworzeń! Kto nie chciałby mieć w swoim domku belzebubnika albo anieliczki, których można dotknąć ręką, wykąpać w wannie, ubrać w nowe ubranko. Hęę... A do pustych kas popłynęłyby pieniądze! Cha, cha, cha! Cha, cha, cha!
- Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! Oj, tyLucy, Lucy, rozśmieszyłeś mnie do rozpuku. Cały się rozkleiłem. Czy przypadkiem nie masz w buteleczce płynu żurawinowego na orzeźwienie? Ze wszystkim mi wyschło w gardle.
- Oczywiście, że mam! Masz łyka.
Gabryś wziął butelkę, z wielkim apetytem przyłożył do ust, przechylił:
- Dziękuję... Ojojoj! Martwieję! To jakaś trucizna. Umieram...
- Gabrysiu, nic się nie stanie. To zaledwie ma czterdzieści pięć, bardzo słaby napój... Masz kanapkę, zrób gryzą. Zaraz przejdzie... A co, już dobrze?
- Trochę lepiej, przejaśnia mi się w oczach. O, już całkiem czuję się dobrze. To może... daj jeszcze jednego łyka, a resztę wylej, aby nas więcej nie kusiło.
- Jak Gabo tak sobie życzy, to proszę.
Po wypiciu dobrego hausta Gabryś oddał butelkę, a Lucek resztę zawartości wylał na ziemię.
W porządku - jakby zadowolony przytaknął Gabryś. - Teraz to możemy nawet zejść trochę na bok za krzaki i porozmawiać.
- Jak Gabo sobie życzy. Jestem do usług.
- Owszem, życzę. Ale pamiętaj, posiedzimy tylko pół godziny, na razie ja znam swoje, bez żadnych zobowiązań.
- Oczywiście. Ja też znam swoje. Za moje żurawinki to może mnie nauczysz z jednej "hosanny". Ani niebu, ani piekłu przez to nic nie ubędzie.
No i tak nasi znajomi Gabryś i Lucek zeszli na bok pod krzaczki łozinowe, trochę tam pośpiewali, trochę poskakali. A jak im rozochociło się, rozkręciło się w czubach od tej wesołości, to wtedy wiadomo już, co:
- Gabrysiu, a jaki tam u ciebie między nogami instrumencik się rusza?
- Gdzie?
- O, tu - Lucek delikatnie macnął przód Gabrysia.
- A, w tym miejscu. To zależy od potrzeby: raz wykładam klarnecik innym razem papużkę.
To może dziś załóż papużkę. Ja tam zbyt muzykalny nie jestem, nie lubię oblizywać klarnetowych ustników. Gabryś rozpiął szaty, coś tam pomanipulował i rzekł:
- Proszę. Już.
Lucek zerknął z zachwytem:
- Ho, ho, ho! Jakie piękne kosmate stworzenie!... Niu-niu-niu, dziubuńko moja, no otwórz dziobek, popiskaj trochę. A mówi coś ona? Powiedz: Lu-cy...Lu-cy... Lu-cy...
- Lu-czy... Lu-czy ... - wydobył się papużkowy glos.
- Cha, cha, cha! Naprawdę mówi! Jeszcze takich dziwów nie widziałem. A teraz znów powiedz: Ga-bryś... Ga-bryś...
- Gab-hy... Gab-hy...
- Boże, jakież ty masz cacka! Widzisz, nawet powiedziałem : "Boże". Po raz pierwszy to słowo wziąłem do ust.
TfuL. Zobacz, nie spalił mi się język?
- Nie, wszystko w porządku, a nawet nabrało piękniejszych kolorów.
To dobrze, cieszę się... A' propos papużki: dlaczego ma ona takie smutne oczki i cieniutki głosik?
- Bo jest głodna.
- Ojejku, szkoda mi bardzo tak miłego stworzonka, jeszcze wyzionie ducha. Może damy jej coś do jedzenia. A co ona najlepiej lubi?
- Nasionka z szyszek świerkowych.
Lucek przejawiając jeszcze większą radość zwrócił się do papużki:
- Lubisz szyszeczkę skubać, tak?
- Lu-be... lu-be... - znów powtórzył się głos papuzi.
- Bardzo dobrze! - wykrzyknął Lucek. - A ja mam przy sobie szyszkę. Dajmy jej, niech poskubie. Co? Tylko jedną masz? - trochę skrzywił się Gabryś. - Ona jest bardzo żarłoczna. Jedną szyszeczkę wyskubie w minutę.
- Nie szkodzi. Wprawdzie mam jedną, ale jaką! Wystarczy jej do rana. Macnij...
- Ojojojojojojojojoj... Chi, chi, chi! - zachichotał donośnie Gabryś, namacawszy szyszkę Lucka.
- Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! - zawtórował mu radosny głos Lucka.
W tym miejscu nasza legenda musi się kończyć. Bo tam dalej naprawdę nie było żadnej sensacji. Papużka przez godzinę skubała apetycznie szyszeczkowe nasionka, oczy się jej rozjaśniły, głos się wzmocnił. I Gabryś był z tego zadowolony i Lucek też. I nam jakby się stało raźniej na duszy, pamiętając przy tym, że obracamy się w niezwykłej podlaskiej krainie, krainie Wołkowów, Redlińskich, hrabiego Brzostowskiego. I "Małego boga ziemi".
http://www.lomza.friko.pl/