13. BLIŻEJ OJCZYZNY
Płynąc statkiem cieszyliśmy się bardzo, że znowu będziemy wśród swoich, będzie nam na pewno lepiej żyć, a najważniejsze, że wydostaliśmy się z piekła na Ziemi, jakim okazała się lesozagatowka w Czumyszu.
Na przystani w Barnaule było bardzo dużo Polaków. Przybyli oni, podobne jak my, z lesozagatowek rozrzuconych w tajdze, łagrów i sowchozów. Tak jak my, nędznie ubrani, umęczeni. Wszyscy mieli zapadłe głęboko oczy, w których jednak widoczny był blask nadziei na wyjście z okrutnej niewoli.
Przez kilka dni tułaliśmy się bez środków do życia.
Dzięki pomocy pani Ireny Pupin, przyjęto mamę i mnie do pracy w Zakładach Zbożowych "Gławmuka" przy ul. Promyszlennoj 14. Spotkaliśmy tu wielu naszych znajomych z obozu przejściowego, między innymi zdziesiątkowaną śmiercią dzieci, rodzinę Milkiewiczów, Ścibowych, Czeronkowych, Janickich i wielu innych.
Mamę zatrudniono w młynie jako tragarza. Na słabych kobiecych plecach musiała dźwigać ciężkie worki z mąką i zbożem. Z pracy wracała wyczerpana. Była jednak szczęśliwa, ponieważ nie cierpieliśmy głodu. Narażając się na wysoki wyrok, podobnie jak inne kobiety, przynosiła dość często do domu trochę surowego ciasta, z którego piekliśmy na kuchennej płycie tzw. lepioszki.
Pewnego razu, w czasie kontroli osobistej, w dyżurce wyjściowej, znaleziono u mamy pod podszewką kołnierza kufajki, cienką warstwę surowego ciasta. Była przekonana, że nieuchronnie czeka ją karny obóz pracy. Ze łzami w oczach błagała kontrolerkę, by nie sporządzała protokołu. Argumentowała przy tym potrzebą nakarmienia głodnych dzieci.
Widocznie wzruszona tym kontrolerka, odstąpiła od dalszych czynności.
Dzięki niej mama uniknęła obozu, a my z bratem sierocińca.
Był to, myślę, przejaw dobroci prostej kobiety - Rosjanki, która jak wielu innych jej rodaków, rozumiała okrutny los polskich zesłańców. Mimo to, że narażała się sama na surową karę, uratowała mamę i nas, z bratem, od nieszczęścia.
Z dalszym przynoszeniem ciasta było coraz trudniej. Zmniejszyła się też taka potrzeba, ponieważ otrzymywaliśmy kartki żywnościowe, które nieco poprawiły sytuację z wyżywieniem.
Po należne produkty trzeba było jednak stać w kilometrowych kolejkach. Role "stacza" pełnił mój młodszy, ośmioletni, brat Piotr.
Ja natomiast pracowałem z innymi w zakładach na etacie sprzątacza. Porządkowałem magazyny zbożowe i wagony kolejowe. W domu natomiast, w wolnych chwilach, byłem głównym kucharzem rodzinnym. Jak twierdziła mama, nieźle mi to nawet szło. Wyspecjalizowałem się głównie w pieczeniu "lepioszek" i gotowaniu krupniku odpowiednio przyprawionego zielskiem.
Lepioszki, z braku tłuszczu, piekłem na płycie kuchennej. Wcześniej przygotowane ciasto, odpowiednio uformowane, kładłem bezpośrednio na rozżarzonej płycie. Trzeba było solidnie się uwijać, by swoiste placki nie były surowe, ale też by się w bardzo krótkim czasie nie spaliły. Z tym jakoś dawałem sobie radę. Gorzej było ze zdobyciem miejsca w kuchni, w której tłoczyło się zawsze wiele osób. Można tu było nauczyć się wielu rzeczy, posłuchać ciekawych opowieści, ale też dostać po ścierą głowie od 70-letniej Maryny, która trzymała w kuchni porządek i ład. Wszyscy jej słuchali i szanowali ją. Była to niewyczerpana kopalnia wiedzy i różnorodnych dowcipów. Ciekawie opowiadała o swoim życiu, przytaczała fragmenty utworów Henryka Sienkiewicza, często też relacjonowała interesujące wydarzenia z dziejów naszego narodu. Stąd tacy "kucharze" jak ja, często tu zaglądali. Pamiętam, że pani Maryna, ze swoistym sobie humorem, swatała chłopcom dziewczyny, zachwalając przy tym ich wdzięki i wyjątkowe umiejętności kulinarne. Było przy tym dużo śmiechu.
Pracując w zakładach zbożowych poznałem wielu zesłanych tu ludzi.
Byli wśród nich przede wszystkim Polacy, ale także Litwini, Rosjanie, Łotysze, Gruzini, Ukraińcy, Białorusini i wielu innych.
Opowiadali mi jak w nieludzki sposób, bez żadnego uzasadnienia, wyrzucano ich z rodzinnych domów na daleką Syberię.
Pracowało razem ze mną kilku Ałtajczyków, wywodzących się głównie z górnoałtajskiej części Syberii.
W mojej brygadzie był Ałtajn z plemienia Taleutów. Jego ojciec zajmował się myślistwem. Po śmierci ojca piętnastoletni Altajn wraz z matką trafił do Barnaułu. Był to chłopiec wyjątkowo pracowity, odporny na trudy surowego życia. Mówił bardzo słabo po rosyjsku z naleciałościami języka tunguskiego. Dużo opowiadał mi o życiu, niegdyś koczowniczych, plemion ałtajskich, o ich zwyczajach, kulturze. Słuchałem tego z zapartym tchem. Była to dla mnie czysta egzotyka.
Głównie jednak przyjaźniłem się z Polakami. Łączyły nas przecież wspólne, niemalże identyczne koleje losu. Podobnie odczuwaliśmy biedę i poniewierkę.
Z dużą sympatią wspominam dziś Janka Milkiewicza, Połosę, Heńka Drozdowicza, Agnieszkę Czerenkową i wielu, wielu innych młodych syberyjskich tułaczy.
Bardzo małe zarobki mamy i moje nie wystarczały często na wykupienie należnej żywności. Podobnie jak inne dzieci, w czasie wolnym próbowałem zarobić parę kopiejek. Handlowałem papierosami. Kupowałem od pracowników zakładów tytoniowych hurtem, w paczkach kradzione papierosy, które następnie sprzedawałem na sztuki przed dworcem kolejowym, kinem i zakładami pracy. Było to surowo zakazane. Za "spekulacje" groziły wysokie kary, łącznie z zesłaniem do łagru.
Pamiętam jak pewnego dnia złapał mnie milicjant. Wyrwałem mu się niespodziewanie i na moje szczęście, pomyślnie czmychnąłem w tłum ludzi wychodzących z kina. Od tego czasu byłem bardziej czujny. Bałem się. Nie chciałem podzielić losu mojego kolegi - Tadka Kaczanowskiego, którego za nielegalny handel, mimo usilnych starań matki o uniewinnienie, wysłano do poprawczaka. Zawsze miałem, mówiąc potocznie, "oczy dookoła głowy".
Handlując, poznałem wielu chłopców i wiele dziewcząt, których głód, nędza i całkowity brak środków do życia, zmusiły do podjęcia różnorodnych zajęć na ulicach Barnaułu. Były to sieroty. Ich domem był dworzec kolejowy, przystań rzeczna i ohydne meliny. Były to dzieci różnych narodowości zesłanych z rodzinami do Ałtajskiego Kraju. Niezależny od nich los sprawił, że musieli cierpieć głód i poniewierkę. Nie z rozkoszy i próżności imali się zajęć często uwłaczających godności ludzkiej.
Znalem małego Saszkę z Rostowa. Był sierotą. Jego ojciec zmarł z wycieńczenia w lagrach, a matka uległa śmiertelnemu wypadkowi przy budowie toru kolejowego na stacji w Barnaule. Pozostał sam. Handlował różnymi przedmiotami skupowanymi od paserów. Wpadł w ręce milicji. W rezultacie zamknięto go w poprawczaku dla "besprizornych".
Poznałem Kolę z obwodu moskiewskiego. Ojciec jego przebywał w łagrze, matka zmarła, on zaś z innymi dziećmi tułał się po mieście. Zajmował się głównie kradzieżą. Miał wówczas trzynaście lat. Marzył o innym życiu. Chciał ukończyć szkołę, być, jak jego rodzice, wykształconym człowiekiem, żyć w lepszym kraju, o którym kiedyś opowiadał mu ojciec.
Znałem też piękną, czarnooką, piętnastoletnią Abchaskę - Ałłę, czternastoletnią Lesię z Mińska i Anię Jankowską, które za kilkadziesiąt kopiejek sprzedawały się różnym, często obleśnym facetom.
Głód upokarza, poniża i budzi najniższe instynkty. Często nakazuje nawet zapomnieć o godności ludzkiej.
Wśród tych dzieci, pokrzywdzonych przez nieludzki system, były również dzieci polskie, które dzięki umowie podpisanej przez generała Sikorskiego z rządem sowieckim, zostały ocalone od zagłady na nieludzkiej ziemi.