nadesłał: Romuald Kromplewski
Ona chodzi obok. Raz jest dalej, raz bliżej. Czasem bardzo blisko. Nie zawsze nawet wiemy, że jest tuż, tuż. Potem znów się oddala i jest całkiem dobrze. Możemy jednak być pewni jednego. Że wróci i przyjdzie znowu do nas, by się z nami spotkać. By się spotkać już na dobre, na zawsze, na wieki.
- I któż to tak chodzi obok nas? Kogo to mamy spotkać?
- Jeszcze nie wiesz? To śmierć.
Oto siedzę samotnie w zimnym i prawie ciemnym pokoju hotelowym. Doskonała okazja, by sobie przypomnieć: Czy ja już się o nią otarłem? Czy ona była kiedy blisko mnie?
Może to było wtedy, gdy jeszcze jako mały chłopak siedziałem nocą przy rodzicach i wespół z sąsiadami na drewnianej ławeczce w podziemnej ziemiance, skleconej ze starych podkładów? Rok 1944. Kolejny, piąty rok wojny przeżywamy w Baranowiczach. Sowieckie bombowce nurkują jeden po drugim, starają się umieścić swe bomby na naszych głowach. Słychać ich wybuchy raz dalej, raz bliżej. Czasem świst spadającego żelastwa każe nam odruchowo schylić głowy, jakby to coś miało pomóc, a za chwilę podmuch przysypuje nam oczy piachem. Potem oddech ulgi, okrzyk radości i śmiech: - Ta nie trafiła.
Gdy jednak oceniam tamte czasy z perspektywy i na trzeźwo, wydaje się, że niebezpieczeństwo – mimo grozy sytuacji – nie było takie duże. Przecież tylko bezpośrednie trafienie w schron lub tuż obok, oznaczałoby naszą zagładę – a na to była niewielka szansa.
Szansa! Jak w totolotku! W loterii życia!
A może wtedy, gdy już na Ziemi Lubelskiej siedziałem ukryty razem z tatą pod stertą słomy, a obok szalał pijany sołdat z granatem w ręku, by nas dopaść? Być może groźniejsze były pola minowe zostawione przez hitlerowców? Wtedy, gdy tuż po wojnie, przy słonecznej pogodzie i spokojnym śpiewie leśnego ptactwa, spacerowaliśmy sobie w słodkiej nieświadomości po polu minowym tuż obok bunkrów Hitlera, w dopiero co opuszczonej przez niego siedzibie koło Rastemburga (obecnie Gierłoż k/Kętrzyna).Ktoś mógłby pomyśleć, że to może wtedy, gdy sobie biegałem z kieszeniami wypchanymi kostkami dynamitu. Bynajmniej. To było całkiem bezpieczne. Ale któż wie czy nie siedziała ona sobie na zwyczajnej drodze ze szkoły? Takiej zwykłej, piaszczystej ścieżce, prowadzącej nasypem po rozebranej kolejce wąskotorowej, którą wracałem ze szkoły, niosąc w tornistrze swe książki i zeszyty. A było to tuż po wojnie w Kętrzynie. W pewnym momencie zobaczyłem zwisających ze słupa kilka drutów i chwyciłem beztrosko za jeden. O, już mnie on nie puścił, palce zrobiły się sztywne, w oczach zaczęło szarzeć. Zrozumiałem, że zaraz zginę. Widziałem zanikającą w oddali szosę i zdążyłem jeszcze pomyśleć, że umieranie nie jest wcale takie straszne. Ale widać nie sądzone mi jeszcze było. Gdy tylko upadłem na ziemię, drut puścił – czy to przy zetknięciu z ziemią, czy wskutek zwarcia z drugim, a ja powoli zaczynałem dochodzić do siebie.
Drugiego dnia zginął tam koń. Podobno koń jest słabszy pod tym względem od człowieka.
A ot chociażby takie zdarzenie, z czasów gdy już rozpoczynałem pracę. Tu jej nie było na drodze, bo jak powiada Pismo święte, nawet włosy mamy policzone na głowie.
Jechałem drezyną do Ełku, takim samochodem na szynach. Może nie za szybko, ale 100 km/godz. Wystarczało, by w razie wypadku zginąć. Przed wjazdem na stację Wydminy, nastawniczy nie daje sygnału wolnej drogi. Razem z kierowcą pokpiwamy z niego, że chyba śpi. Cóż jednak robić – zatrzymujemy się. Wtedy dopiero z nastawni wychyla się kolejarz i daje nam znak, że wolno jechać. Kierowca rusza, ale nie ujechał i kilku metrów, a odpada przednie koło po mojej stronie. Najzwyklej w świecie ułamała się ośka i koło potoczyło w bok. Czy to całe zdarzenie, to tylko przypadek? Widać nie sądzone jeszcze było i Pan Bóg kazał jej tym razem odejść w inną stronę.
Podobno kto się boi śmierci, nie powinien kłaść się do łóżka – bo, jak powiadają, najwięcej ludzi umiera w łóżku. To prawda, tylko że zwykle nie przychodzi tam ona tak niespodziewanie. Choć i tak bywa – położył się i już nie wstał, a „taki był zdrowy”.
Zdarzyło się, że chorowałem ciężko kilka miesięcy, a na koniec przyplątała się wysoka gorączka. Wtedy był taki moment, gdy poczułem, że to już koniec, nie mam siły oddychać i ginę. Uratowała mnie żona. Krzyknęła z całej siły: - Co ty, nie wygłupiaj się! Wtedy ona, ta co już bodaj mnie miała dosięgnąć, wystraszyła się, a ja ostatkiem sił poderwałem do życia.
Jakże łatwo zginąć wśród ludzi, a nikt może nie zauważyć. Pływałem bardzo słabo, gdy założyłem maskę z rurką i oglądałem sobie dno morskie przy skalistym brzegu libijskim. Wtedy fale morskie zaczęły zalewać rurkę, poszedłem na dno i nie wiedziałem co robić. Zdążyłem pomyśleć, że chyba tu utonę, choć w pobliży jest tylu ludzi – i tak by pewnie było. Na szczęście jakoś instynktownie wybiłem się do góry, zerwałem z twarzy maskę i położyłem na wznak, a łaskawa fala przyniosła mnie do brzegu. Być może dobrym pływakom wyda się to śmieszne, ale co roku tonęło tam kilku, właśnie dobrych pływaków.
Nie będę już dłużej się wgłębiał w szczegóły tej drogi, bo któż to wie, kiedy była ona na niej blisko, a kiedy może tylko tak się wydawało. Bo może, gdy trzepnął prąd w piwnicy, aż gwiazdy zawirowały, może gdy o włos pociąg przeleciał tuż przed nosem, a może gdy napotkałem bandziorów z kamieniami w rękach na odludnej drodze.
Być może jednak jest ona tuż obok, gdy o tym nic nie wiemy.
Zatem łaskawa nasza Pani, nie przychodź niespodzianie, Nie czaj się skrycie i nie śpiesz się zbytnio. Gdy jednak już to będzie konieczne – nie zwlekaj.