autor: Weronika Kulewicz ż. Antoniego Kromplewskiego, nadesłał Romuald Kromplewski
[blok]Przyjechaliśmy z głębi Rosji jeszcze przed I wojną światową. W Kulhajach urodził się mój brat Aleksander. Potem przenieśliśmy się do Ziabek – koszarka koło torów w lasach za Królewszczyzną. Stamtąd pojechaliśmy na zakupy do Połocka. Było to chyba nieduże miasto powiatowe, gdzie w kościele w oszklonej trumnie leżał święty Andrzej Bobola. Oglądałam go. Niewielki człowiek, szczupły, wysuszony. Gdy pojechaliśmy następnym razem na odpust, był wielki tłum ludzi. W dużej kolejce dochodziło się do trumny. Była ona otwarta, a każdy dotykał ręki świętego i mówił:
- „Święty Boboli, niech mnie nie boli.”
Tak też uczyniła moja mama i mnie to nakazała. Ja jednak, będąc małą dziewczynką, powiedziałam:
- „Święty Boboli, niech mnie boli.”
Mama była bardzo zła za to i kazała mi powtórzyć, ale i za drugim razem źle powiedziałam.
Gdy po dwóch tygodniach zbiłam nogę i bolała mi, mama śmiała się tylko, bo jak mówiła: - „Sama tego chciałaś by bolała!”.
Było to w czasie I wojny. Mieszkaliśmy w Ziabkach, w domku z ogródkiem. Zakwaterowało się u nas 18 rosyjskich żołnierzy, którzy w dzień siedzieli w tym ogródku. Jeden z nich często klękał przy żywopłocie i modlił się, zaś drugi żołnierz bardzo go za to krytykował i wyśmiewał się. A ten co się modlił był dobry; raz mi dał kwiatek, to znów wstążeczkę, zawsze coś przynosił. Wieczorami po kolacji wszyscy chodzili na zwiady.
Raz poszli i nie wrócili, tylko ten co się modlił. Otóż trafił w nich szrapnel, wybuch wszystkich pozabijał, a temu co się śmiał wyrwało język i odwieźli go do szpitala.
Tuż po I wojnie, wybrałam się na grzyby. Było to w Łyntupach na Wileńszczyźnie. Trzeba było przejść koło cmentarza, a był to bardzo wczesny ranek. Przy drodze, koło cmentarza, stał człowiek w długim płaszczu, z białą brodą, miał niebieskie oczy, wyglądał na zakonnika.
Minęłam go, ale poczułam jakby przez powietrze, że on idzie za mną. Biegłam więc za krzaki myśląc, że ucieknę, ale gdy znalazłam się w lesie pod drzewami zobaczyłam czerwone podosiniaki, więc schyliłam się i zaczęłam je zbierać. Gdy podniosłam głowę, stał w pobliżu ten człowiek, patrzył na mnie i nic nie mówił. Rzuciłam koszyk i uciekłam przez rzekę po pas w wodzie i do domu.
Na drugi dzień szukaliśmy koszyka, ale go nie było. Potem chorowałam na zapalenie płuc.
Ksiądz powiedział, że należało tego człowieka zapytać czego potrzebował. Sądzę, i wszyscy byli tego zdania, że to był duch, i że być może będzie mu wolno ukazać się znowu może za sto lat.
W czasie II wojny w Baranowiczach Rosjanie otworzyli polską szkołę. Odprowadzałam tam syna i spotykałam. Pewnego razu przychodzę – nie ma nikogo, tylko ta co sprząta.
- Gdzie dzieci?
- Przyjechały dwa samochody i zabrali dzieci i nauczycieli.
- W którym kierunku?
- Na stację. Kilku chyba się schowało.
Syn siedział w piwnicy, gdzie wlazł przez okno. Było z nim 5 dzieci, dwie dziewczynki i trzech chłopców.
Wieźli transport, ale nie dali jeść i pić. Konduktor Muski powiedział, że pod Mińskiem wyładowali do lasu i zabili.
I wrócił z powrotem pustym transportem.
Wywieźli nas Niemcy 60 kilometrów kopać rowy, choć byłam chora. Jedna kobieta zemdlała. Inne chciały jej podać wody, ale Niemiec na to nie pozwolił, zbił nahajem i kazał ją żywcem zakopać.
Następnego ranka poszłam na komisję – naprzeciwko kościoła – by zwolnili mnie z obowiązku pracy. Było tam dwóch lekarzy Białorusinów i jeden Niemiec. Jak go zobaczyłam, to tak się przestraszyłam, bo był w uniformie, że serce przestało bić i zaczęłam drętwieć.
Przyskoczyli do mnie osłuchiwać – najpierw Białorusini, potem ten Niemiec. Odprowadzili mnie na korytarz do otwartego okna i patrzyli czy jeszcze żyję.
Zwolnili mnie z robót, ale nie mogłam dojść do domu, tylko do kościoła, gdzie po kilku godzinach odnalazł mnie mąż i odprowadził do domu.
Tuż przed ucieczką Niemców z Baranowicz, poszłam do miasta. Przy magazynie leżał jeden zabity, a dwóch Niemców chodziło po następnej ulicy, jeden podlewał, a drugi szedł z pochodnią i podpalał domy.
Schowałam więc maszynę do piwnicy na podwórzu, a główkę zabrałam za sobą. Na drugi dzień poszła do miasta ciocia Wera i powiedziała, że nasz dom się pali.
Gdy był głód, chodziłam na rynek i sprzedawałam z domu co się tylko dało. Jednego ranka, gdy już tam byłam, z wszystkich stron rynek otoczyli Niemcy i zaczęli ładować ludzi ba samochody, do wywiezienia.
Wtedy pomyślałam: „Co robić? – w domu chory dzieciak – mąż w pracy.” Przeszłam między końmi i pod wozami na skraj, ale tam stali żołnierze z trupimi czaszkami. Modliłam się. W pewnej chwili jeden Niemiec odszedł do drugiego zapalić papierosa, a trzeci się odwrócił. Przebiegłam ulicę – i już byłam wolna, uciekłam.