Jest tu (w Swisłoczy) dom taki, jakiemu podobnych szukać by darmo w innych stronach świata, pozostałość czasów, ludzi i obyczajów dawnych, stary, szary, nie zmazany ani kroplą tynku lub farby, z wysokim spiczastym dachem, na który spływają olbrzymie gałęzie klonów i kasztanów. Dookoła – morze zieleni. Trawy jak lasy, a źdźbło jedno do drugiego niepodobne, dziko sobie rosną, bujają, rozradzają się w niezliczone odmiany, pachną niewidzialnym kwieciem, oplatają stopy przechodnia zwojami dzikich powojów. Z jednej strony sad owocowy, stary i cienisty, bez dróg grasowanych, z mnóstwem bzów, róż zdziczałych, akacyj, malin i rozkwitających już biało poziomek; pośrodku zaś sadu, wprost od ganku, na czterech szarych słupach, droga ku wiosce, wysadzona topolami, niedługa, bo wieś tak bliska, że wieczorem widać z ganku światła palących się w chatach ognisk. Z drugiej strony domu, u stóp dość wysokiego wzgórza, na którym dom stoi – rzeka Swisłocz, z wysokim przeciwległym brzegiem, nagim jak skały, złotym o wschodzie i czerwonym o zachodzie słońca, z wodą spokojną, płynącą wielkimi, poważnymi kręgi, ciemnoszara, choćby niebo najbłękitniejsze było...