Latem 2011 roku, byłem we Lwowie i w okolicy Lwowa aż dwa razy. Moją pierwszą podróż rozpocząłem siadając do pociągu w Tarnowie, we wczesnych godzinach porannych, pod koniec czerwca. Miała to być podróż trudnym sposobem, bo planowałem przekraczać granicę na piechotę, ale nie przewidziałem sytuacji ekstrymalnych takich jakich można doświadczyć podróżując po “naszej” Ukrainie publicznymi środkami transportu. Szczególne piętno na moim zdrowiu wywarły tzw. marszrutki, czyli busy w polskim języku współczesnym. Prawdziwe autobusy nie są tam podobno nic lepsze ale nie miałem z nimi wiele doświadczeń więc napiszę o marszrutkach.
Przedsmak trudności miałem już w Przemyślu. Idąc podziemiem kolejowym dochodzę do budki wymiany waluty i do prywatnych busów ustawionych w kolejce. Pierwszy ma okna zamknięte, drzwi otwarte, i trwa powolne ładowanie, dzień jest ciepły. Płacimy przy wejściu. Wszyscy wchodzący ludzie, a są to głównie Ukrainki, ciągną za sobą wypchane torby, na które nie ma miejsca. Ja mam tylko torbę-plecak-na kółkach, rozmiarami przystosowaną do kabiny samolotu. Kładę ją na siedzeniu przy sobie ale nie na długo; wnet jakaś tęga pani chce tu usiąść. Cały bagaż leży w wąskim przejściu; ci którzy szukają przstrzeni na tyle muszą jakoś go pokonać. Część górnych szybek zdołano odsunąć, mamy pełny stan. Ruszamy.
Po dziesięciu kilometrach jazdy jesteśmy w pogranicznej części Medyki. Są tam stragany i budki, w których coś się sprzedaje lub załatwia. Wysiadamy i raźnym krokiem, po dobrym chodniku, maszerujemy do przjścia granicznego. Tym razem przejście odbyło się sprawnie.
Po drugiej stronie, w Szegeni, także budki, niskie budynki szeregowe oraz faceci z ofertami; ktoś chce mnie wieźć do Lwowa, kto inny do Sambora. Ja idę z falą ludzką do przystanku autobusowego i wsiadam w marszrutkę. Zaczynam myśleć strategicznie i zajmuję miejsce konduktora; to takie siedzenie gdzie siedzi się bokiem na tylnym kole. Mam tu miejsce na moją, już pokopaną, mini-torbę. Kierowca starannie upycha pasażerów, wchodzi od tyłu i szuka potencjalnej, jeszcze wolnej przestrzeni. Jakaś Polka postawiła torbę na siedzeniu przy sobie. Zostaje zrugana; kierowca z miejsca rozpoznaje jej narodowość i pyta czy taka jest kultura w Polsce. W marszrutce gorąco, kurz, za dużo ludzi i pakunki leżą w przjściu między siedzeniami. Odsuwam szybkę nad głową. Ruszamy.
Droga fatalna i aby dopełnić biedy, wnet marszrutka staje na przystanku. Do wejścia tłoczą się ludzie, nikt nie wychodzi, wszyscy jakoś weszli, ruszamy. Prawdziwe piekło dla tych co stoją podrzucani na wybojach. Czuję mocne uderzenia przenoszone na mnie z zawieszenia “mojego” koła. Jest gorąco wewnątrz i oddycham kurzem, patrzę na “moją” przesuwaną szybkę, jest zasunięta, zaczynam się z nią ponownie siłować ale jakiś stojący człowiek krzyczy na mnie; najwyraźniej to on ją zasunął, chyba nie lubi przeciągów. Droga do Lwowa jest długa i powolna, marszrutka staje na przystankach i kierowca nie odmawia transportu nikomu kto zdoła się wepchać. Pojazd ma wyraźnie widoczne przyspawane wzmocnienia w każdym górnym rogu swojej karoserii. Ten odcinek męki kończy się we Lwowie gdy wysiadamy na Stacjii Autobusowej nr 1, przy dworcu kolejowym o wdzięcznej nazwie Zaliznycznyj Wokzał. Słowo woksał oznacza dworzec kolejowy. Niestety okolica tego dworca nie ma dla mnie nic do zaoferowania z tego co zaplanowałem przeżyć we Lwowie. To był dopiero początek.
Powinienem tu dodać, że pamiętam czasy w Polscy gdy stan transport publicznego był podobny do tego ukraińskiego. Może, polscy kierowcy nie byli aż tak “dobrzy”, może polskie drogi nie były aż tak fatalne. Ukraińscy kierowcy autobusów biorą swoje hrewnie i legalnie nie wydają biletów. Wygląda na to, że odprowadzają jakąś część dla firmy a reszta jest dla nich. Więcej ludzi w autobusie, większy dochód dla kierowcy.