Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Sołtan Maria - opowiadania cz. I

29.01.2008 12:48
Krystyna Górska-Gołaska
[MARIA SOŁTAN O SOBIE I W OCZACH SWEGO OTOCZENIA
8 IX 1928 - 24 II 1948
Na podstawie korespondecji i wspomnień
Poznań - Szymanów 1995-1997]


część druga opowiadania

[blok]Znana w klasztorze pod imieniem Marysieńki, w niektórych kręgach zwana Marysią, sama w ostatnich latach pobytu w szkole wymogła na koleżankach w klasie, żeby ją nazywać Marią, i pod tym imieniem zapisała się w naszej pamięci. Była drugą z kolei córką oficera zawodowego, mjra. dypl. Adama Sołtana, który, więziony w Starobielsku, zginął w 1940 r. w Charkowie, oraz Marii z domu Saryusz-Zaleskiej. Jej starsza siostra Teresa (zdrobniale Enia), również uczennica Sióstr, wywieziona po powstaniu warszawskim do Niemiec, po wojnie pozostała we Francji i wyszła tam za mąż za Francuza George'a Gros.

Maria w latach 1940-44 przebywała w internacie Sióstr Niepokalanek w Warszawie na ul. Kazimierzowskiej z roczną przerwą na rok szkolny 1942/43, który spędziła w Kozłówce pod Lubartowem; w latach 1945-47 była uczennicą szymanowską. Po maturze, w jesieni 1947 r., rozpoczęła wymarzone studia medyczne w Poznaniu. Potrącona przez samochód w dniu 22 lutego 1948 r., zmarła w dniu 24 lutego, a w dwa dni później została pochowana na Cmentarzu Sołackim przy ul. Lutyckiej w Poznaniu.

Zanim przywołamy własne wspomnienia o niej, tak już odległe, chcemy ją samą dopuścić do głosu. Maria utrzymywała korespondencję z wieloma osobami; w naszym posiadaniu zachowało się blisko 70 listów pisanych przede wszystkim do koleżanek w trudnych latach 1943-48, wojennych i powojennych, które dla niej były latami intensywnego dochodzenia do dorosłości. W r. 1943 r. miała zaledwie 15 lat. Śmierć dosięgła ją, gdy miała niespełna 19,5 lat, a ostatni z posiadanych przez nas listów napisany był niecałe dwa miesiące przed śmiercią.

Listy, z natury rzeczy, są wielowątkowe. Dlatego posłużono się tutaj drobnymi ich fragmentami, grupując je tematycznie. Własne słowa Marii oraz wspomnienia jej otoczenia wyróżnione są kursywą.

Bogactwo talentów.

Maria była uczennicą wybitnie i wszechstronnie uzdolnioną. Po małej maturze chciała iść do liceum matematyczno-fizycznego. W Szymanowie takiego kierunku nie było, kończyła więc liceum humanistyczne i wszystkim nam się zdawało, że jest urodzoną humanistką.

W okresie po powstaniu warszawskim miała dłuższą przerwę w nauce (ok. 9-10 miesięcy) i gdy w lipcu 1945 r. podjęła w Szymanowie naukę w wakacyjnej IV kl. gimnazjalnej, wpadła w ...kompleks niższości. Czuję, że jestem tępa jak pień, niezdolna, głupia, a co mnie najwięcej boli, nieinteligentna. Być inteligentną było moim pierwszym życzeniem, które bez zmian przetrwało do chwili obecnej... Wszystko, co czytam, przelatuje przeze mnie bez żadnej reakcji (Mo – Nr 20). Stan ten jednak nie trwał długo. Już miesiąc później napisała: Nie masz pojęcia jak łatwo mi przychodzi nauka, a jeszcze półtora miesiąca później: uczę się z dzikim zapałem i zapominam o Bożym świecie. ... Całą moją miłością to książki i nauka. Jestem typowym molem książkowym i tej pracy gotowam się zawsze poświęcić (Mo – Nr 21, 22). Zaś w kwietniu 1946 r. tak oceniła kilka minionych miesięcy: w moim życiu nastąpiła epoka intensywnego życia umysłowego, naukowego (Mo – Nr 29)

Dużo czytała, co w warunkach internackich nie było takie łatwe i odbywało się tylko w ramach godzin przeznaczonych na studium. We wrześniu 1945 postanowiła czytać co miesiąc pięć książek: dwie polskie, jedną francuską, jedną naukową i jedną religijną (Mo – Nr 22). Realizacja tego zamierzenia nie musiała wiele odbiegać od planu, jeżeli w niecałe dwa lata później do podania o dopuszczenie do matury dołączyła wykaz 40 lektur polskich i 30 lektur francuskich. ...chciałam jak najmniej, ale [tyle] wyszło... – wyjaśniała (Mo – Nr 46)

Maria była z natury skryta. Tylko przez krótki czas na Kazimierzowskiej próbowała ze swą skrytością zerwać i wtedy, w końcu 1943 r., napisała do Myki wspominając początki swego pobytu w internacie u Sióstr: ...dużo i łatwo się [wtedy] modliłam, cały czas czułam przy sobie Jego obecność. Te jakby widzialne znaki były dla mnie wielką pomocą. ... Jedno mi tylko zostało z tamtych czasów: stosunek do Jezusa. Ilekroć myślę o czymś, niejako rozmawiam z Nim jak z kimś z życia. Czasem nawet mimo woli Jezusowi opowiadam coś i dopiero potem się orientuję, że to jest właściwie modlitwa, bo zasadą modlitwy jest rozmowa z Bogiem (My – Nr 2).

W styczniu 1946 dotknęła tych samych spraw trochę bardziej ubocznie: ...dla mnie moja wewnętrzna praca ma taką wartość i t a k i u r o k, a l e t y l k o d l a m n i e, że nie zniosłabym, żeby ktokolwiek wszedł do miejsca, gdzie jest miejsce tylko na Niego.

Może to dużo zarozumiałości i n i e s z c z ę ś l i w e g o e g o i z m u twierdzić, że praca nad wyrobieniem wewnętrznym ma wiele uroków; ale spójrz! Czyż to nie jest, z jednej strony b. trudne, ale z drugiej cudowne ta walka przeciwko swemu niższemu „ja” – jakie uczucie szczęścia, gdy się udało przywrócić choć na sekundę porządek – wyższość duszy nad ciałem! To właśnie dzieło najgodniejsze pełnego człowieka. Dla mnie struktura człowieka jest tak p i ę k n a , tak jednolita w swej różnorodności, że czytając lub słysząc cośkolwiek z tego działu czuję po prostu fizyczny podziw, cześć i radość, że i ja jestem człowiekiem. Jak straszną męką by było być zwierzęciem! Jaki Bóg dobry, że mnie s t w o r z y ł t a k ą j a k j e s t e m. ... Wszystkie moje siły, ponieważ nie umiem tworzyć, zużytkowuję ... na życie umysłowe i duchowe, a raczej wewnętrzne. ... chciałabym Ci przysłać jakiś śliczny wiersz, który by miał tę cudowną moc, że zjawiałby się jak fatamorgana, malowany takimi przecudnymi kolorami, jakie czasem zdarzają się przy wschodzie lub zachodzie slońca. Cóż - kiedy nie mogę! (Mo – Nr 27)

Maria miała bardzo żywiołowe usposobienie. Z trudnej okupacyjnej wiosny 1944 r. pochodzi wyznanie, świadczące o tym, jak oddziaływała na nią sytuacja kraju, mimo że w klasztorze była w jakimś stopniu odseparowana od okupacyjnego życia: zdaję sobie sprawę, że jestem dziwnie uprzywilejowana przez los i powinnam ... z tego lepiej korzystać. Pomimo tych słusznych rozumowań jestem jak na oceanie w czasie burzy. Zupełnie nie mogę złapać równowagi. I albo jestem zła i ponura, albo zupełnie wygłupiam się jak idiotka. Wiem doskonale, że ta równowaga zależy od wyrobienia, od tego w jakim stopniu człowiek jest „skończony”; znam te wszystkie piękne słowa, rozumiem je, a w życiu? (Mo – Nr 12).

Nie od razu też potrafiła świadomie kierować swym życiem wewnętrznym.W tym samym czasie skarżyła się: widzę, że u mnie w umyśle jest właściwie pusto, a te wszystkie sprawy, problemy i zagadnienia są jakieś bezduszne i bez oddźwięku w świecie wewnętrznym. I dochodzę do wniosku, że jestem po prostu jeszcze, czy już, czy dopiero – głupia. I właściwie nie ma ze mną o czym pogadać, bo wszystko za bardzo uzewnętrzniam, a za mało przeżywam i przemyślam wewnątrz. Nie wiem, czy to można zmienić, ale w każdym razie chciałabym, aby się to zupełnie skończyło. Nie wiem, może to taki cielęcy okres, może to minie. ...trzeba się pogłębiać, ale to dla mnie zupełnie pusty frazes – bezduszny frazes – być głęboką. Bo co mi z tego, że mnie ten czy inny powie: wyrabiaj sobie charakter, pogłębiaj się. Cóż mi z tego, kiedy nie wiem, jak się wziąć do tego. Ale trudno muszę się z tym pogodzić i sama sobie dawać radę. (Mo – Nr 13)

W lipcu 1945 r. napisała do Moniki: piszą do mnie jak do osoby inteligentnej, a jakże, o skrystalizowanych poglądach, no, w ogóle jako do człowieka. Czy to nie może ogarnąć szewska pasja? I co na to poradzić? Pisać i przekonywać, że to nieprawda, to pomyślą, co za pokora, a nie pisać nic i przyjmować to jako rzecz naturalną – niesposób. Więc jednym słowem wyjścia na razie nie widzę. .... Z nikim w życiu nie byłam tak szczera jak z Tobą. Nikomu jeszcze nigdy nie pisałam o rzeczach, które dotyczą mnie najgłębiej. Jeszcze w dzieciństwie byłam szalenie skryta, dzika do tego stopnia, że często z tego powodu robiłam nawet przykrości rodzicom... Później w tzw. „okresie cnoty” [tzn. w pierwszych latach pobytu w internacie na Kazimierzowskiej] doszłam do wniosku (zresztą mylnego), że cała moja skrytość jest pozą, czymś nieszczerym, a w każdym razie ściśle związanym z pychą. Następnie z biegiem czasu ta moja doktryna zapadła na dno mojej duszy, a na jej miejsce powróciła dawna skrytość. I dobrze mi z nią i wcale nie mam zamiaru z nią zrywać. I może właśnie dlatego, że taką mam wewnętrzną strukturę, nigdy nie dbałam i nie starałam się o towarzystwo, przyjaciółki, ich względy. Byłam bardzo odosobniona, z drugiej strony jednak biorąc zawsze żywy udział w życiu czy to klasy, czy kółka, w którym się obracałam. Co do klasy, to moje z nią współżycie było jednostronne: ja brałam udział w jej życiu, zabierałam zdanie w jej sprawach, ale ona nie miała żadnego wstępu do „mojego” świata, do moich spraw. Wszystkie moje okresy chandry, nastroje, były moją własnością. (Mo – Nr 20)

Wzmianki o chandrach częściej pojawiały się w listach do Moniki. Oto opis jednej z nich (wrzesień 1945): Dziś, jak zresztą już nieraz, napadła mnie okropna chandra... Moniś, kiedy się to już skończy wreszcie! Stale źle, nie dobrze, nic nie idzie, nie widać żadnych rezultatów. I przez całe życie właściwie co człowiek zrobi? Nic. Ani się nie nauczy tyle, co by chciał, ani nie przeczyta tylu książek, a nawet gdyby to wszystko osiągnął, to co mu po tym? I tak z chwilą śmierci na nic mu się nie przyda. (Mo – Nr 22)

Pod wpływem szczególnego nastroju napisała w styczniu 1946 r.: siedzę w studium i powinnam się uczyć historii! Oto rzecz przedziwna!... [Piszę do Ciebie] nie tak jak zwykle dlatego, że ciężko i źle, ale dlatego, że czuję w tej chwili w sobie jakąś dziką siłę, nieokiełznaną radość, uczucie ogromnie silne, niezwyciężone... Muszę je wyładować... Jaki powód tego uczucia, tego przedziwnego stanu! Żaden! O bo nagle poczułam potężną świadomość swego bytu, poczułam, że żyję, że jestem. Czyż Ci to coś wytłumaczy! Chyba tak, bo przecież tak dobrze mnie rozumiesz, może czasem nawet lepiej niż ja sama. Żebyś wiedziała jak mnie teraz ciągnie na dwór! Biec całym pędem, zmagać się z wiatrem, coś robić, działać. Przeżywać jakieś wielkie chwile, czytać wspaniałe utwory, słuchać niesamowitej muzyki, oglądać niezwykle piękne widoki! Żyć! Jak zazdroszczę tym wszystkim, którzy mogą w takich chwilach wypowiedzieć się, wyżyć swe uczucia w pracy twórczej. Ja marzę o tworzeniu!O pisaniu, graniu, śpiewaniu co bądź, byle się wypowiedzieć, byle dać upust tej sile, która niewyżyta schodzi do mojej podświadomości i męczy mnie! Uczyć się, czy bawić, czy pracować, byle coś robić! Ale Ty mnie zrozumiesz i nie będziesz się śmiała z oryginalnego początku i z treści tego listu. Mam wrażenie, że moje życie to przeważnie następujące po sobie o k r e s y p e s y m i z m u i n i e o k i e ł z n a n e- g o u c z u c i a. Ale ponieważ te uczucia w praktyce nic nikomu nie dają, więc chyba muszę się starać wybrać tak okrzyczany „złoty środek”! Pewnie na tym się skończy, ale narazie tak nie znoszę „złotego środka” (w tej dziedzinie), który jest dla mnie równoważny z miernotą, że wolę walczyć i burzyć się i męczyć, niż dać się pochłonąć i okiełzać działające siły. Szczególnie tu w klasztorze stanowisko jest trudne: warunki i tryb życia niejako zmuszają do miernoty, a regulaminy, ściśle określające czynności dnia, nie pozwalają na żadne ekscentryczności bez uprzedniej awantury... W tej chwili uświadomiłam sobie, że odkąd tylko pamiętam wkładano mnie w ramy „chodzącej cnoty”, opierając się na fałszywym tłumaczeniu mojej natury skrytej i milczącej. Stąd całe nieporozumienie. ... Wszyscy myśleli, że z natury jestem spokojna i grzeczna i tak we mnie to wmówili, że sama w to uwierzyłam. ... A ja? Teraz – g w i ż d ż ę na wszystko, śmieję się w słońce – a robię swoje: wara każdemu, kto by chciał do mojego „ja” się wtrącić!!! Jeżeli ograniczyli i wbudowali mnie w ramy życia zewnętrznego, to choć niech mam wolność w pracy wewnętrznej. Żebyś wiedziała, jak strasznie nie znoszę r a m, s z a b l o n ó w, przymusów! Wystarczy, aby ktoś mnie do czegoś nawet przyjemnego zmusił, żebym znienawidziła dane zajęcie. Z dawnych lat mego dzieciństwa pozostało mi umiłowanie samotności i skrytości. (Mo – Nr 27)

W połowie kwietnia 1946 r. zauważyła: ...pierwszy raz w życiu tak silnie przeżywam wiosnę. Prawdziwa wariatka ze mnie się robi na stare lata. Ale cóż robić.

W czasie wakacji w 1946 r., jadąc pod Wałbrzych, obiecywała sobie, że będzie mogła podziwiać górskie widoki. Niestety, z powodu niepewnych czasów, Mama nie pozwalała na żadne dalekie, samotne eskapady. Odbyła tylko jedną wycieczkę: byłam w Świdnicy w jedną stronę rowerem, a w drugą końmi. Od nas droga wiedzie ciągle z góry, wśród gęstych lasów, które się wznoszą prawie prostopadle do drogi, tak że gdy spojrzałam w górę, widziałam las od spodu. Jak to było upajające. Chwilami było tak cicho, że słyszałam jedynie świst pędu i to było cudne. Tak bym wtedy gnała bez pamięci i celu, byle naprzód, byle prędko, prędko, najprędzej. Ponieważ jednak taka jazda i pęd długo trwać nie może, chciałabym to tempo przenieść na inną dziedzinę pracy, w wysiłek ducha. Chciałabym się równie, albo jeszcze więcej upajać twórczością ducha ludzkiego, czuć w sobie pęd myśli ludzkiej, słyszeć stale głos ducha. Chciałabym być w tym wyścigu niezwyciężona. Niestety, w czasie roku, gdy stoję na tej drodze, na torze wyścigowym, jakże często nie starcza mi siły, jak często zapominam o celu, jakże długo stoję w miejscu. Jakże często zapewniałam i obiecywałam temu Duchowi Narodu, który na mnie włożył odpowiedzialność za ten wyścig, że zwyciężę, że jak skrzydlaty Hermes dolecę do celu, lecz o ile częściej ta druga ja śmieje się zwycięska, szydercza, zabijając resztę rozpędu, resztę nadziei. Jest ciężko i będzie ciężko, byle zwyciężyć. (Mo – Nr 35)

I jeszcze wyjątek z listu napisanego w marcu 1947 r.: Na dworze jest szaleńcza wichura, od czasu do czasu wiatr rozdmuchuje tumany śniegu, który jest lekki, sypki, już nie jak puch, ale po prostu... jak śnieg. (Słowacki by powiedział, jak „duchy ludzi zmarłych”, ale nie chcę robić mu przykrości, więc nic w tym guście nie powiem). Tak jest na dworze. A wiesz jak jest we mnie? Jest we mnie tak, że właściwe nie wiem, jakim cudem tak porządnie piszę; całą siłą woli muszę trzymać się na wodzy; i umysł i uczucia i nawet rękę, żeby jednak być sobą. Już Ci kiedyś pisałam, że czasami mam takie chwile, w których czuję „życie w sobie”, jakby osobną istotę, czuję „życie” w umyśle, czuję „życie” w woli i takie chwile przyrównywałabym trochę do improwizacji z „Dziadów”, w jej niektórych urywkach i takie chwile są dla mnie natchnieniem do wierszy, których nigdy nie napiszę. Już Ci też niegdyś pisałam o tych wierszach, że tak bardzo bym chciała je pisać i czuję, że mogłabym, ale brak czegoś, brak tej siły, która otwiera drzwi, za którymi Ty czekasz. Bo wiersz, to przecież „otwieranie drzwi, za którymi Ty czekasz” – według Bąka. Ha, trudno. Trzeba to co czuję przetopić inaczej, trzeba ukuć z tego nie lirę, ale serce bez pęknięcia, jak mówi Staff. Ale powróćmy jeszcze do przyrody. Dziś na rekreacji poszłam sobie na spacer w pole i przez godzinę nałykałam się wichury, pędu, Przestrzeni, a z tą wichurą i z Twoim listem nadleciało do mojej duszy dużo nowego „śniegu” i dlatego tak mi inaczej... Szalony jest wpływ natury na mnie, może nawet za duży, czy ja wiem. (Mo – Nr 45)

W miarę upływu czasu zmienił się stosunek Marii do zmiennych nastrojów: zdecydowałam się na wypowiedzenie wojny spleenom.... Gram „w zadowolenie” z Panem Bogiem; mam wrażenie, że to najlepsze lekarstwo na smutki, niezadowolenie, „załamanie nerwowe”. Staram się być wesoła, uśmiechnięta. Dopiero wtedy się widzi, ile może zrobić wesołość i pogoda stosowana w porę, oraz jak bardzo ludzie potrzebują tego odprężenia, „wyładowania” elektryczności w stosunkach, jak bardzo potrzebna jest radość, ta prawdziwa, szczera, umiarkowana i dobrze wychowana. W świetle tego postanowienia znikły trudności, jakie ostatnio miałam na temat mojej energii, wigoru i humoru. Mam wrażenie, że na to jest ten talent ewangeliczny, z którego będę musiała zdać rachunek – to też na gwałt wykopuję go z ziemi samolubstwa i zaczynam nim gospodarować. Dzięki temu, że to jest moim talentem, nie przychodzi mi to z trudnością. Przeciwnie, muszę się czasami hamować, szczególnie w Zakonie Pańskim [tzn. w internacie] (Mo – Nr 42).

W tym samym kierunku idą jej uwagi spisane już po maturze: Przez te kilka miesięcy samodzielnego życia i dorosłości nabrałam wiele doświadczenia i wiesz, co przede wszystkim zauważyłam – że ludzie są sobie okropnie obcy. A to boli. Gdy przyjeżdżałam do Poznania czy do Warszawy, gdy jechałam pociągiem lub godzinami stałam w ogonku w dziekanacie z nieubłaganą jasnością widziałam, jak ludzie są sobie obojętni. Czasem wrodzy, ale przeważnie obojętni. To jest okropne. Uczucie samotności, opuszczenia, uczucie, że nikt o Tobie nie myśli, że nikogo nie interesują Twoje kłopoty i trudności, że nikt Ci nie dopomoże. A przecież spotyka się tyle setek osób dziennie. A każdy zacieśniony, zasklepiony w swojej skorupie-domu, każdy zatruty własną trucizną, każdy zmęczony swoim życiem. Ale myśmy powinni mieć „serce szerokie jak świat”, zainteresowanie wszystkich ludzi. Trzeba nam być stale, habitualnie, w stanie niesienia pomocy, radzenia, pocieszania. Trzeba nam tylko ludzi obserwować i wychodzić naprzeciw ich zmartwieniom i troskom, ich lękom i niepewnościom, wahaniom i bólom. Ludzie to wyczują, wypatrzą w oczach, wyczytają z uśmiechu na ustach, wywróżą z linii rąk wyciągniętych dla pomocy im. Jeżeli mówimy co dzień Pater noster, nasz. a nie mój, to jakże inaczej? Często nawet nie wypowiedziane, lecz pomyślane dobre słowo, jeden uśmiech, jeden gest, wystarczy, by przywrócić trochę słońca, by wpuścić jeden złoty jego promień w szare życie szarego człowieka. Zastanawiam się, czy nie jest to najprostsza, najpotrzebniejsza obecnie nasza praca dla drugich. Trzeba, koniecznie trzeba, chociażby człowiek leciał już na nos, trzeba wszystkim pokazywać uśmiech, uśmiech nie ironiczny czy obłudny, tylko uśmiech Boży, choćby przez łzy. Piszę to może nie dla Ciebie, co dla mnie samej. Długo mnie to nurtowało, aż wreszcie wybuchło w jakiejś odezwie czy manifeście, w jakimś nowym programie, w nowej idei. Tak być powinno: każde nowe doświadczenie musi wzbudzić reakcję, a ta z kolei logiczny wniosek: musi być inaczej (My – Nr 7).

Bunt przeciw szarzyźnie życia, przeciętności i miernocie.


Po bytności w Lubartowie piętnastoletnia Maria napisała: ... przyglądałam się tamtejszemu życiu. Przecież to jedna rozpacz. Ludzie tak głupieją, że zdają się być manekinami, bezdusznymi kukłami; mało co różnią się od zwierząt. I pomyśleć, że oni nie mają żadnych nadziei, że będzie lepiej; im tak się powodziło, tak żyli przed wojną, teraz żyją i po wojnie też ich tryb życia się nie zmieni (My – Nr 1). W lipcu 1945 r. podobnie: to, czego tak strasznie się boję i nie znoszę, to być szablonową. Tak okrutnie nie znoszę szarzyzny ludzkiej. Tak marzę już, jeżeli nie o silnej indywidualności, to o jakiejkolwiek (Mo – Nr 20). Podobne rozważania z lipca 1946 r.: Najgorsza jest przeciętność, ale przeciwko tej chorobie każdy organizm normalny ma odpowiednia surowicę, tylko że z biegiem czasu, a raczej z biegiem „życia”, ta odporność maleje i człowiek staje się „przeciętny”. Mam wrażenie, że o młodości, o młodości duchowej natchnienia, stanowi to, w jakim stopniu człowiek uległ tej przeciętności. Tak bym chciała wcale jej nie ulec. Czy to możliwe? ... W tej chwili zobaczyłam do [tego] ilustrację. Dom, w którym się znajduję... [w Katowicach] leży na podrzędnej uliczce, a mimo to w każdym niemal oknie widać jakąś postać wychyloną, wspartą na poduszce i kontemplującą – życie. Dalibóg, nie wiem, na co można patrzeć. I pomyśleć, że tego rodzaju typy, to 75% naszych miasteczek... To katastrofa. Z drugiej strony może to dla nich i dobre. Jako rozrywka wystarczy im bezpłatne gapienie się, podczas gdy inni, otumanieni jakąś idée-fixe, walczą i giną. A i tylko raz żyją. Czuję dla nich wyraźną pogardę, ale ostatecznie przecież to niesłuszne. To nie ich wina, że są przeciętnymi ludźmi i nie znają, co to życie. To jeszcze jeden powód naszej pracy społeczno-wychowawczej (Mo – Nr 33).

...patrząc na tysiące katolików z metryki, którzy już nie to, że nie doszli, bo to nie tylko od nich zależy, ale nawet nie starają się starać dążyć do pewnej doskonałości; patrząc na nich ma się ich zupełnie dość. Jak zwykle najgorsza jest miernota, której taka masa naokoło. Wydaje mi się jednak, że człowiek, który stale narzeka na otaczającą go miernotę, często sam jest ograniczony. Można się tu oprzeć na przysłowiu, że „człowiek inteligentny nigdy się nie nudzi” i nawet wśród miernoty znajdzie sobie drogę wyjścia. I nasze pokolenie, które z takim hałasem wyrzeka na szarzyznę i i mierność życia – samo sobie wystawia świadectwo swojego poziomu (Mo - Nr 42).

W maju 1947 r. Maria znowu pisała o miernocie społeczeństwa katolickiego w Polsce: ...walka w Polsce między katolicyzmem a komunizmem. Teraz, jak zwykle w czasach trudnych i ciężkich, chwytają się ludzie „roli Polski”, „ziarna ukrytego w nas”, „przedmurza chrześcijaństwa”, aby w ten sposób pocieszyć się i ułatwić sobie pracę. Czyż można powiedzieć, że obecnie naród spełnił swoją misję, bo stanął po stronie katolicyzmu? Czy można tak powiedzieć? Czy to, że ktoś nie należy do PPR koniecznie musi świadczyć o katolickich zasadach? Argumentuje się to twierdzenie tym, że tyle się teraz zewsząd słyszy skarg i narzekań na obecny régime, że przecież, że wreszcie..., że „gloria victis”, czy „victoribus”. – Przecież chyba najpodlejszy obserwator, najgłupszy socjolog zauważy, że to wszystko, ta cała krytyka i narzekanie, niezadowolenie i bunt, to wcale nie jest dowód katolickiego nastawienia, tylko ordynarnego egoizmu, któremu wszystko jedno, kto rządzi i jak rządzi, byle było dobrze. A że właśnie teraz jest źle, więc huzia na rząd, a to, że zdarzyło się, że tym samym na komunizm – to po prostu przypadek. I jakże można udowadniać i symulować egoizm katolicyzmem? Inna sprawa, że budzi się ruch katolicki, ale to jedynie wśród młodzieży akademickiej (czy aby nie przez przekorę?) i w „mądrej” części społeczeństwa. Ale czyż można zapominać o tysiącach cywilnych ślubów, o zabijaniu nienarodzonych dzieci, o zapisywaniu się do PPR nie z przekonania, ale ze strachu? To jest odwrotna strona medalu, ale czyż ona nie powinna być „prawą” stroną w naszych planach? A szaber, a nienawiść, a kłamstwo, a „epidemia awantur”? Co to jest? To jest misja katolicka Polski? To jest katolicki naród, który się oparł komunizmowi? Przecież czasami wydaje mi się, że ktoś musiał zwariować, albo ja, albo ci, którzy w to wierzą. Mówię Ci, że ja już naprawdę nie mogę. I to teraz, kiedy [nie?] jestem na świecie, a co będzie, jak pójdę w ten „katolicki” świat? (Mo – Nr 47).

Myśli o śmierci.

Tak kochająca życie Maria z obawą myślała o starości i nieraz w swych listach wspominała o śmierci. W 1946 r. pisała: Na pewno będziesz się śmiała, ale ja się poważnie martwię, że się tak szybko starzeję. We wrześniu skończę 18 lat, później wszystko pójdzie tak szybko, szybko i już będę stara. I nic nie zdążę zrobić (Mo – Nr 29).

Czy na starość ludzie się robią większymi egoistami? Mnie się widzi, że na starość wyłazi z człowieka to, czym był całe życie – to co dla niego najcharakterystyczniejsze, to co może nawet ukrywał przed innymi. I dlatego niektórzy ludzie są na starość tak niemożliwi dla otoczenia. Tak strasznie boję się starości, że w ogóle o niej nie chcę myśleć. I choć sobie tyle razy tłumaczę, że każdy, że zawsze itp., zawsze cierpnę na samą myśl – brr (Mo – Nr 36).

Pierwsza krótka wzmianka o śmierci pochodzi z połowy 1944 r.: Skomplikowana jest dusza człowieka. Człowiek całe życie męczy się z tą swoją duszą, urabia ją, wyrabia, podrabia, a potem przychodzi Kostusia i już... Nie myśl, że jestem w tak śmiertelnym nastroju, ale tak się jakoś napisało...(Mo – Nr 16).Inną krótką wypowiedź cytowaliśmy już wyżej: I przez całe życie właściwie co człowiek zrobi? Nic. Ani się nie nauczy tyle, co by chciał, ani nie przeczyta tylu książek, a nawet gdyby to wszystko osiągnął, to co mu po tym? I tak z chwilą śmierci na nic mu się nie przyda (Mo – Nr 22).

W grudniu 1945 r. zastanawiała się nad losami swego pokolenia: Zupełnie nie mieści się w głowie, że tylu nas zginęło. Dlaczego właśnie nie my? (Mo - Nr 26). A w rok później refleksja na ten temat jest już pogłębiona: ...dlaczego w czasie wojny, powstania, poginęło tylu chłopców czy dziewcząt tzw. pierwszorzędnych, a tyle typów podrzędnych zostało i psuje świat. Nie chodzi o rozpatrywanie tego problemu: „dlaczego”, bo wydaje mi się, że on z jednej strony prosty, a z drugiej bardzo zawiły. Prosty – jedynie z punktu widzenia nadprzyrodzonego, – zawiły, bo jakże zmaterializowanemu światu powiedzieć teraz – nadprzyrodzoność. To co mówić ślepemu o kolorach. Ale to zagadnienie ma drugą pozytywną stronę dla nas, którzy tu zostaliśmy. Doszłam do tego przekonania w Świdnie w czasie powstania. Tak jak nie jest przypadkiem, że oni zginęli, tak samo nie jest dziełem fatum, że my zostaliśmy przy życiu. Stąd wypływa nasz obowiązek pracy za nich i za nas, pracy wytężonej, skoordynowanej, dla prawdziwego celu (Mo - Nr 43).

Wiosną 1946 r. dwa razy wracała do tematu „śmierć”: Wiesz, parę dni temu umarła nam jedna Siostra [Siostra Irma Górska – KGG]. Dziwna rzecz ta śmierć. Rzecz najpospolitsza a zarazem niezwykła, prosta, ale jakże skomplikowana, dobroczynna, ale jakże okrutna. Brr. Chociaż wiem jasno i dobrze, że ze śmiercią nie wszystko się kończy i że tam się zaczyna drugi akt naszego bytu, że znowu nie tak trudno zapewnić sobie lepszą bytność tam, mimo to wszystko po prostu boję się śmierci. Wstydzę się, właściwie nie powinnam tego robić, ale aby nie bać się śmierci trzeba być świętym, a ile mi do tego brakuje, to właśnie pokazuje mój strach przed śmiercią. Sam widok trupów nie robi na mnie najmniejszego nawet wrażenia, ale gdy całkiem oderwanie pomyślę o tej chwili, gdy dla mnie się „to” życie skończy i gdy przejdę w wieczność, to gwałtownie staram się o tym nie myśleć. Samo słowo – wieczność – już budzi pewne uczucie niesamowite. Nic dziwnego, dla biednego ograniczonego ludzkiego rozumu terminologia używana dla określenia rzeczy Bożych jest wręcz niezrozumiała, przerastająca go tak, jak i Pan Bóg przerasta człowieka. Powiedz mi, czy ten strach kiedyś ustąpi i czy potrafię kiedyś tak, jak tylu, tylu ludzi świętych (ale nie koniecznie kanonizowanych) pragnąć śmierci i umierać radośnie! Przechodząc w liście do innego tematu konkluduje: Śmierć i Życie kroczą obok siebie, więc i w liście tak być może i musi (Mo – Nr 29).

A po miesiącu na marginesie innej śmierci, o której się dowiedziała, pisze: ...zawsze ten akt tajemniczy, dla niektórych straszny, ale nieunikniony dla nikogo. Osobiście bardzo boję się śmierci i tak bardzo chciałabym żyć, że wiadomość o śmierci kogokolwiek wywiera na mnie duże wrażenie. Czasami aż mi wstyd, że mając wpojone zasady chrześcijaństwa, zdając sobie sprawę z życia pozagrobowego, czuję taki silny, niemal fizyczny, lęk śmierci. Naturalnie, że to rzecz wrodzona, zrozumiała dla naszej natury, ale przy silnym wysiłku woli, przy długiej i intensywnej pracy, mam wrażenie, że rzecz do wykorzenienia. Z drugiej strony sam widok trupa nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Gdy po wyjściu Niemców ze Świdna walały się po drogach setki trupów w stanie rzeczywiście okropnym, ich widok nie napawał mnie najmniejszym lękiem, wstrętem, ani niczym podobnym. Zupełnie nie rozumiem dlaczego (Mo – Nr 31).

I znowu w grudniu 1946 r. myśl, która świadczy, że w stosunku do natrętnie powracającej myśli o śmierci Maria zajmuje stanowisko aktywne, stara się „odmaterializować rzeczy i sprawy Boże”: Tak bardzo bym chciała uniknąć starości i śmierci, albo jej pragnąć. Dla mnie wieczność jest rzeczą tak daleką i po prostu straszną, że zgodziłabym się na męki na świecie, byle żyć. A przecież wierzę w Boga, w Jego dobroć i miłosierdzie, wierzę w nieśmiertelność duszy i staram się żyć wedle wskazań Kościoła. Pod tym względem czuje się zupełnie poganką, dla której z tym życiem kończy się wszystko, bo chociaż zdaję sobie sprawę (o tyle o ile) ze szczęścia oglądania Boga w niebie, ale moje zmaterializowanie przedstawia mi konkrety o wiele jaśniej, żywiej, ponętniej, tak że zasłaniają one wartości drugiego życia. Znowu to fatalne rozdwojenie istoty ludzkiej, znowu stała walka, która wydaje mi się na tym punkcie konieczną na to, aby odmaterializować rzeczy i sprawy Boże. (Mo – Nr 42)

dalszy ciąg
Strona rodziny Sołtan