PDF: Husaria Tradycji Wiosna 2013 [7]
Fragment większej całości.
Prawie natychmiast po przyjeździe do Starobielska zaczęły się samorzutnie organizować, w początku jawnie, potem, gdy zostały zakazane, po cichu, kółka odczytowe. Wśród pierwszych, którzy przemawiali, był por. Evert, dziś w Armii Polskiej. Wykłady jego, przesiąknięte gorącym optymizmem, zbierały wielu słuchaczy. Wskutek tego został on bardzo szybko wywieziony, a z więzienia w Moskwie, po układzie polsko-sowieckim, wypuszczony. Jednym z pierwszych również był major Sołtan, o którym wspomniałem, oficer zawodowy, wykładowca historii wojen w Grudziądzu, który jako szef sztabu gen. Andersa podczas kampanii wrześniowej przemierzył całą Polskę od Mławy po granicę węgierską, walcząc nieustannie i szereg razy bijąc wojska niemieckie, a potem przebijając się przez wojska sowieckie. Nikt wśród nas nie mógł mówić o kampanii wrześniowej z takim jak on autorytetem i powagą. Nie było w tym, co mówił, ani śladu blagi czy zbyt łatwego optymizmu, ale właśnie dlatego nic tak nie „prostowało” jeńców starobielskich jak jego odczyty, w których
wykazał nie tylko braki i błędy naszej kampanii, o których się mówiło bezustannie z namiętną goryczą w pierwszych tygodniach po katastrofie, ale i wkład bohaterstwa dowódców i żołnierzy w tej nierównej walce wrześniowej.
Znałem go jeszcze w 1920 r. jak o podporucznika 1 p. ułanów, kiedy w bitwie po Żółtańcami, dowodząc plutonem k.m., otrzymał Virtuti Militari. Obaj jego dziadkowie byli zesłani przez Rosjan na Sybir, matka jego urodziła się nad Bajkałem. Jest to jeden z ludzi, o którym myślę, gdy szukam wśród moich znajomych człowieka o cechach wodza. Ataturk powiedział, że na to, aby być wodzem, trzeba mieć serce z marmuru, błyskawiczną decyzję i dar przewidywania. Właśnie błyskawiczność decyzji cechowała Sołtana nawet w drobnych rzeczach, zdolność do skrótu myślowego, który natychmiast krystalizuje się w decyzję czynną, gotowość brania na siebie odpowiedzialności, połączona z zupełnym niemyśleniem o sobie, zupełnym oddaniem sprawie nie tylko dlatego, że tak trzeba, ale dlatego, że naprawdę człowiek jest całkowicie sprawą tą pochłonięty.
W ciężkich pierwszych tygodniach wykazał on spokój, równowagę i taki skromny, bez frazesów hart, że wszyscy mu bliscy, a nawet tacy, którzy go prawie nie znali, czerpali w zetknięciu z nim siłę. Nie miał on nic, ale naprawdę nic, z jakichś ambicji fuhrerowskich, które niestety są tak częste u ludzi najmniej powołanych. I może dlatego właśnie tak zniewalał nas wszystkich i tyle nas uczył. Wykorzystał wolny czas w obozie, by z nami wszystkimi mówić o sprawach politycznych i społecznych Polski, by każde zagadnienie na nowo przepracować i przemyśleć, z rzadką rzetelnością i dobrą wolą. Walczył on w 1926 r. przeciwko Piłsudskiemu. Był jednocześnie entuzjastą pism Marszałka, które wszystkie czytał i znał gruntownie. Umiał myśleć obiektywnie i beznamiętnie, sądził surowo nie tylko przeciwników, ale właśnie ludzi politycznie sobie bliskich. Bez ustanku się uczył i wykorzystywał ku temu wszystkich i wszystko, rozszerzał swój światopogląd, przezwyciężał uprzedzenia czy urazy środowiskowe czy klasowe. I już wtedy, zaraz po katastrofie, uczył nas myśleć nie pod kątem takiej czy innej partii przeszłości, ale pod kątem nowej rzeczywistości polskiej, która nas w przyszłości w kraju będzie oczekiwać, gdzie pracować razem będą musieli ludzie, może jeszcze wczoraj skłóceni, należący do różnych partii czy ugrupowań, wszyscy, dla których dobro Polski będzie naprawdę celem najważniejszym.
Był głęboko religijny tą religijnością cichą, prawie skrytą, nie narzucającą się nikomu, a jakby rozświetlającą całą jego postać. Opowiadał mi wiele o swej siostrze zakonnicy, która już od kilkunastu lat pracowała w najdzikszych prowincjach chińskich i w leprozoriach Indochin. On sam nie wyobrażał sobie życia poza Polską. „Całe moje życie przeszło między Brodami a Grudziądzem” - mawiał wesoło. Nie znosił słów patetycznych i sam nigdy ich nie wypowiadał, ale pamiętam, że kiedyś mówiłem mu o znajomym, który wyjechawszy z Polski, nie wrócił don więcej. Adam Sołtan się żachnął: „Nie rozumiem - powiedział - ja, gdybym mógł, to bym z końca świata na kolanach do Polski wrócił”.
Zostawił żonę i dwie córeczki w Polsce. (...)
Chciałbym zaraz obok Sołtana wspomnieć Tomasza Chęcińskiego, jako typ człowieka, biegun przeciwny Sołtanowi. Prawnik-oficer, skończył Szkołę Nauk Politycznych w Warszawie, pracował w województwie śląskim, potem w Małopolsce w nafciarstwie. Pochodził z Zydaczowa, trochę batiar lwowski, wybuchowy, niezmiernie ruchliwy, miał w Starobielsku dziesiątki stronników i przyjaciół z najróżniejszych obozów i środowisk. Wszystkich nawracał z namiętnością na swoją wiarę, a wiarą tą była federacja narodów od Skandynawii do Grecji. Wierzył wówczas, że właśnie ta idea po wojnie zwyciężyć musi. Każdy pretekst mu służył, by kolegom myśl o niej narzucić. Umiał się tak zapalać w dyskusji, że po burzliwej rozmowie, gdy nie udało mu się sceptyka przekonać, a ten mu jeszcze brzydko dociął, wracał na swoją pryczę i płakał ze złości. Nie była to przy tym mózgowa wyłącznie koncepcja, ale namiętność. Parę lat przedtem, gdy jeszcze był biednym studentem w Warszawie, tak się przejął powodzią w Bułgarii, że poszedł do poselstwa bułgarskiego i złożył tam 5 złotych na powodzian ku zdziwieniu posła. Sprawy każdego narodu od Skandynawii do Grecji naprawdę go obchodziły jak własne. Miał dziesiątki argumentów - narodowych, ekonomicznych, by ludzi do swej idei pociągać. Dosłownie elektryzował do tych spraw kolegów, którzy do niedawna jeszcze nie umieli myślą wybiegać poza granice Polski. Że był jednocześnie najlepszym kolegą, gotowym oddać ostatnią kromkę chleba lub ostatnią szczyptę cukru bez namysłu, że był dobrym szachistą i najweselszym kompanem, toteż na jego pryczy był zawsze tłum. I chyba żaden ze znanych mi starobielszczan nie miał takiego daru serdecznego koleżeństwa.
Jeżeli chodzi o politykę zagraniczną Polski, mówił o niej z pasją i dużym wyczuciem, jak o sprawie, którą się od lat interesował i w której, w przyszłości, chciał mieć głos. Pisał na skrawkach papieru artykuły polityczne i uparcie wierzył, że jeszcze w 1940 r. zwieje do Stambułu, że tam książkę o federacji napisze, a potem pojedzie do Francji na front.