WYŚPIEWAŁAM TO SZCZĘŚCIE
Jadwiga Rappé śpiewa altem, najrzadszym z żeńskich głosów. Ciemnym, głębokim, o cieplej barwie. A mówiono jej, że nie nadaje się na śpiewaczkę, nie wróżono wielkiej kariery. Trzy dni temu wróciła z Kanady, pojutrze próba w Amsterdamie, zaraz potem koncert w Las Palmas. Dzwoni do męża: - Czy kupiłeś mazurki? Przepraszam, wrócę w Wielką Sobotę.
Kręci się po domu w luźnych spodniach. Lubi gotować. Przypomina sympatyczną przyjaciółkę, z którą lubimy poplotkować przy kawie. Jest gwiazdą bez kaprysów. Chętnie opowiada o mężu i dzieciach. Gdy jej dzieci, Mikołaj i Krysia zwana w rodzinie Tiną, były małe, woziła je latem do Rabki. Zatrzymywali się u tej samej gaździny. No i gaździna doznała szoku: zobaczyła, jak pani Jadwiga śpiewa w telewizji arię. - Pani śpiewaczką? - pyta oszołomiona. - Przecież pani nie maluje paznokci i przemyka się korytarzem! - Pierwszy samochód mama kupiła jako znana wokalistka - opowiada Mikołaj Rappé-Niemirski. - Pojechała nim na nagranie. Gdy wysiadła z samochodu, cała ekipa, która miała ją filmować, dosłownie skręcała się ze śmiechu. - Aż tak źle parkowałam? - stropiła się. - Nie o to chodzi! My tu robiliśmy zakłady, jakim przyjedzie pani modelem BMW, a widzimy dużego fiata! Olga Pasiecznik, solistka Warszawskiej Opery Kameralnej, śpiewała z Jadwigą w Krakowie Mszę h-moll Bacha. - Byłam onieśmielona, że wystąpię obok tak wspaniałej śpiewaczki - przypomina. - Tymczasem Jadzia proponuje, żebyśmy przeszły na ty, i zaczyna rozmawiać ze mną jak z koleżanką. Przed próbą pojechała na drugi koniec Krakowa do cukierni. Przywiozła stamtąd paszteciki, za którymi przepadał portier z filharmonii. To był dla niego prezent. Bezinteresowny. Normalność. To słowo najtrafniej ją określa. Normalności trzyma się kurczowo, bo tylko dzięki niej może zachować wewnętrzną równowagę w zawodzie, który wymaga "odporności słonia i wrażliwości mimozy". Stara się żyć jak wszyscy. Nie odmawia sobie słodyczy, lubi wino, zdarza się nawet, że w towarzystwie zapali papierosa. Nic na siłę. Żadnych żelaznych zasad: "tego mi nie wolno", żadnych deklaracji: "sztuka jest dla mnie wszystkim". - W ważnych dla mnie momentach mama zawsze była w Warszawie - przypomina Mikołaj. - Odwoziła mnie na egzamin do liceum, czekała pod szkołą, gdy pisałem maturę. - Czy jestem dobrą matką? - zastanawia się Jadwiga. - No, może nie idealną, mam sobie sporo do zarzucenia. Ale starałam się i wiem na pewno, że dla moich dzieci jestem najpierw matką, a potem śpiewaczką. Podobna jestem w tym do swojej mamy. Nie podkreślała, że jest prawnikiem. Prowadziła dom, pielęgnowała kresowe tradycje rodzinne. Jadwiga Rappe śpiewa altem. Najrzadszym z żeńskich głosów. Ciemnym, głębokim, o ciepłej barwie. Cyzelowała go i dopieszczała latami, zanim okazał się "cudem wokalu". - Bo nie jest tak - mówi Jadwiga Rappe - że piękny głos to podarunek wrzucony przez dobrą wróżkę do kołyski. To, co dostajemy w genach, to ledwie zapowiedź, cień talentu. Mnie nie wróżono żadnej kariery. Wiele razy słyszałam, że nie nadaję się na śpiewaczkę. I proszę sobie wyobrazić, mówili to doświadczeni profesorowie od śpiewu! O jej drodze do światowej sławy można by nakręcić tasiemcowy wyciskacz łez. Akcja rozpoczynałaby się w Warszawie. Jadwiga mieszka w akademiku na Smyczkowej. Studiuje slawistykę. Pisze pracę magisterską o psalmach staroruskich. Równocześnie kończy średnią szkołę muzyczną, którą zaczynała w rodzinnym Białymstoku.
Jest atrakcyjną dziewczyną, ładnie jej z odsłoniętym czołem. Tuż przed wakacjami prowadzi lekcję śpiewu dla dzieci w ramach praktyk przewidzianych programem szkoły muzycznej. Jej dyrektorka, pani Halina Dzierżanowska, ma ocenić, czy Jadwiga dobrze uczy, ale zamiast tego pyta zdziwiona:
- Dlaczego jesteś na wychowaniu muzycznym, a nie na śpiewie solowym? Dziewczyno! Masz świetny głos! Również Jadwiga jest zdziwiona. Owszem, lubi śpiewać. W Białymstoku była solistką w amatorskim zespole, teraz udziela się w chórze akademickim. Ale czyjej głos jest świetny? Nikt jej tego nigdy nie mówił.
Zachęcona przez dyrektorkę, decyduje się zdawać na śpiew solowy. Pamięta, jak śpiewała przed komisją pieśń Moniuszki Kiosku Żytni... Pamięta też, że była pewna, iż egzamin jest tylko formalnością. Niestety, nie znalazła siebie na liście przyjętych. Stwierdzono, że jej głos jest przeciętny, nie warto go kształcić. Jedna tylko egzaminatorka, prof. Zofia Bregy, dostrzegła coś w Jadwigi śpiewie. - Przez rok udzielała mi prywatnych lekcji. Dzięki temu dostałam się na śpiew solowy za drugim podejściem. Już wiedziałam, że śpiew jest moim powołaniem. Dlatego po dyplomie złożyłam papiery na wydział wokalny warszawskiej Akademii Muzycznej. Wielkie nadzieje i nagle cios. Na studia nie przyjęto jej "z powodu braku głosu". Ta porażka dotknęła ją do żywego. Miała wewnętrzną pewność, że werdykt egzaminatorów jest krzywdzący. Przyrzekła sobie, że będzie śpiewać na przekór całemu światu. Po jej stronie był Mirosław. Równie dla niej ważny jak muzyka. Nikt nie wróżył tej znajomości więcej niż trzy tygodnie. Ona ruchliwa, kreatywna, on stonowany, uosobienie rozsądku. - No i głównie dlatego już ponad 30 lat jesteśmy razem - nie ma wątpliwości Jadwiga. Miłość ma dla niej smak truskawek. Gdy się poznali na studenckich praktykach robotniczych w Zakroczymiu, truskawki obrodziły jak nigdy przedtem.
- Szypułkowałam je, puszkowałam i sztablowałam, czyli układałam puszki w wysokie pryzmy. Sztablowanie odbywało się w magazynie, gdzie pracował Mirek, wtedy student polonistyki. Pod koniec praktyk wyznał, że jestem kobietą jego życia, i odtąd już nie odstępował mnie na krok. Chciał się nawet zapisać do chóru akademickiego, a gdy okazało się, że nie ma ani głosu, ani słuchu, został naszym sympatykiem. Jeździł na koncerty, rozlepiał plakaty, zbierał z pulpitów nuty. Wszystko po to, by być blisko mnie. I był. Po trzech latach pobrali się w Białymstoku, w farze. W kremowej żorżetowej sukni w rumianki przyrzekła mu miłość do końca życia. Mówi o nim "prawy", "wielkoduszny", "szlachetny", "tolerancyjny", i nie jest to bynajmniej laurka wymyślona na użytek tego wywiadu. Zapewnia, że gdyby nie jego zachęty i wsparcie, nie doszłaby w życiu do niczego. Ona fruwała po świecie z koncertu na koncert, a na głowie męża były pieluszki, dzieci, ich szkoły, rachunki za gaz. - Mirek do dziś jest filarem naszego domu, ja gościem, żoną w rozjazdach, która dzwoni przed Wielkanocą z Rzymu i pyta: - Czy kupiłeś szynkę? A mazurki? Dopilnuj, by Tina ładnie ustroiła koszyk do święconki. Przepraszam. Wrócę dopiero w Wielką Sobotę. Był jednak w jej życiu taki moment, gdy mogła udowodnić, jak bardzo kocha męża. Po premierze Amadigi di Gaula Haendla w Teatrze Wielkim (jej operowy debiut) podszedł do niej na bankiecie elegancki pan z teatru w Ludwigshafen: - Śpiewa pani rewelacyjnie. Zrobię wszystko, by sprowadzić panią do nas! Nie potraktowała tego poważnie. On jednak dotrzymał słowa. Niedługo potem teatr w Stuttgarcie zaproponował jej kilkuletni kontrakt. Był rok 1982, a ona zaczynała karierę. Taki kontrakt na Zachodzie to droga na europejskie sceny. Odmówiła. Tylko ze względu na męża. Co mógłby robić w Niemczech? To urodzony polonista. Prowadzi dział czasopism w bibliotece na Koszykowej. Prasa, książki, starodruki są dla niego tym, czym dla Jadwigi muzyka. Jeszcze kilka razy z tego samego powodu rezygnowała z zagranicznych kontraktów. Może dzięki temu uniknęli kłótni, nieporozumień, czegoś jeszcze gorszego?
- Cud się zdarzył! Anonimowa chórzystką, której nie przyjęto do Akademii Muzycznej z powodu braku DSU, wyśpiewała pierwszą nagrodę! Nie mogła dzwonić do Mirka, bo wciąż nie mieli telefonu.
Zanim jednak została wielką gwiazdą, zanim mogła sobie kupić piękny dom na wzgórzu pod Warszawą, długo szarpała się z niewygodami szarej peerelowskiej rzeczywistości. Dziś nazywa rzecz po imieniu:
- Żyliśmy w ubóstwie i był to koszmarny czas! Przyszywam warszawiacy. Tułaczka po wynajmowanych mieszkaniach. Kłopoty finansowe. Mirek pracował za grosze w gazecie jako redaktor techniczny. Ona uczyła się, a po nocach dorabiała tłumaczeniami w agencji prasowej. Choć byli zbyt dumni, by prosić rodzinę o pomoc, rodzina pomogła. Dzięki temu kupili kawalerkę Za Żelazną Bramą. Miała być na tymczasem, a prze-mieszkali w niej 12 lat. Ciasnota, brak telefonu, często brak ciepłej wody, którą grzała w rondelkach. Gdzie tu miejsce dla muzyki? Nawet ćwiczyć głosu nie mogła w domu porządnie, bo nie miała instrumentu.
- Byłam wówczas etatową chórzystką w Filharmonii Narodowej. Portier wpuszczał mnie do środka po ósmej wieczorem, gdy zwalniały się sale. Śpiewałam dwie godziny i piechotką wracałam do domu. Moją siłą był upór i kilka cennych wskazówek wybitnej rosyjskiej śpiewaczki Żary Dołuchanowej, która zgodziła się przesłuchać mnie w Weimarze. Powiedziała: - Czekają cię cztery lata ćwiczeń po trzy godziny dziennie. Twój głos jest tego wart. Jeśli wytrwasz, wróżę ci sukces.
Poplątana, samotna droga do kariery, której przeszkadzał pech. Ale zawsze, gdy zaczynała już w siebie wątpić, spotykała życzliwą duszę. I to spotkanie było zastrzykiem nadziei. - Mąż w pracy, ja śpiewam w domu. Dzwonek. Oho! Znów sąsiad z awanturą! Ale stojąca na progu kobieta uśmiecha się życzliwie. - Ma pani piękny głos. Czy jest pani uczennicą Zofii Bregy? Pijemy kawę. Opowiada mi, że jej brat Tadeusz Haas prowadzi redakcję muzyczną w radiu. - Wspomnę mu o pani - mówi i, proszę sobie wyobrazić, dotrzymała słowa! Przesłuchanie w radiu wypadło tak pomyślnie, że zaproponowano mi współpracę. Robiłam dla nich nagrania archiwalnych utworów z okresu międzywojennego. Wreszcie konkretne dokonanie, które mogłam wpisać do CV. Inna dobra dusza: Maja Nosowska. - Zgodziła się zostać moją akompaniatorką w radiu i od razu przyjaźń. Potrzebowałam wtedy przyjaźni, bo traciłam wiarę w siebie. Nie chciano mnie w operze poznańskiej ani w Łodzi. Nie było dla mnie propozycji koncertowych.
Miałam 27 lat. To za późno, by rozpoczynać karierę, i najwyższa pora na dziecko. Urodziłam Mikołaja. Cieszę się. Śpiewam mu kołysanki, ale Maja czuwa. Niemal siłą zaprowadziła mnie na organizowane przez Pagart przesłuchania młodych artystów. Zaśpiewałam. Szmerek. Kim jest ta dziewczyna? Nie wierzę oczom: zbliża się do mnie Stefania Woytowicz, wielka śpiewaczka. Mówi mi, że za pół roku odbędzie się w Lipsku międzynarodowy Konkurs Bachowski. - Pani musi tam pojechać! - powtarza z naciskiem. - Proszę już dziś złożyć papiery w Ministerstwie Kultury. W Lipsku częściej myślała o dziecku, którym opiekował się mąż, niż o Bachu. Nie liczyła na nic, nawet na cud. A jednak cud się zdarzył! Nikomu nieznana wokalistka, anonimowa chórzystką, której nie przyjęto do Akademii Muzycznej z powodu braku głosu, wyśpiewała w Lipsku pierwszą nagrodę! Sensacja. Jej nazwisko na czołówkach gazet. Żadnemu Polakowi nie udało się dotąd w Lipsku sięgnąć wyżej niż piąte, szóste miejsce. - Śniłam sen na jawie i nie mogłam zadzwonić do Mirka, bo wciąż nie mieliśmy telefonu. O mojej nagrodzie dowiedział się od znajomych. Biedak! Nie domyślał się, co go teraz czeka! Zaproszenia na koncerty. Festiwal Szymanowskiego w Zakopanem. Pierwsza płyta z symfoniami Gustava Mahlera nagrana w NRD. Chmary interesantów, którzy dzwonili do pracy jej męża, bo tylko tak mogli skontaktować się ze śpiewaczką. I w tym całym radosnym zamieszaniu zgrzyt. Pech znów chciał ją użądlić. - Ministerstwo Kultury zaproponowało mi studia w warszawskiej Akademii Muzycznej. Od zaraz, bez egzaminu. Mój triumf był przedwczesny. Po roku skreślono mnie z listy studentów, twierdząc, że studia są dla tych, którzy chcą się uczyć, a nie koncertować. Zaopiekował się mną profesor Jerzy Artysz, proponując eksternistyczne studia we wrocławskiej Akademii. Skończyłam je z wyróżnieniem. Dziś jestem profesorem Warszawskiej Akademii Muzycznej, która mnie kiedyś nie chciała.
Notki biograficzne o niej zaczynają się od zdania: "Należy do najwybitniejszych śpiewaczek współczesnych". Występuje z koncertami i recitalami w najsłynniejszych salach koncertowych Europy i Ameryki. Współpracuje z dyrygentami światowej sławy i z najlepszymi orkiestrami. Nagrała ponad 40 płyt dla najbardziej znanych wytwórni na świecie, jak Philips czy Erato. Jej płyty wydane w Polsce nagrodzono czterokrotnie Fryderykami. Z myślą o jej oryginalnym głosie Wojciech Kilar napisał partię altową w swojej Missa pro pace. Choć przeboje operowe zarezerwowane są dla sopranistek, a jej repertuar jest trudny w odbiorze, po koncertach dostaje kwiaty i rozdaje autografy. W Tokio po koncercie japoński meloman podał jej 20 płyt, prosząc o autografy na nich. - Zdumiałam się. Zdobył większość moich nagrań. Niektóre bardzo rzadkie, prawie białe kruki, jak wydane przez EMI Stabat Mater Szymanowskiego. Inny meloman z Krakowa miał gruby zeszyt z prasowymi wycinkami o niej i filmową kasetę z jej pierwszym występem w telewizji. Trzy dni temu wróciła z Kanady. Pojutrze próba w Amsterdamie, za kilka dni koncerty na Wyspach Kanaryjskich. Wciąż ten sam problem na lotniskach. Na monitorze wyświetla się jej metalowy kamerton i natychmiast pytania: a co to, a po co... Kamerton przydaje się w samolocie. Wystarczy nim poddać nutę a, uruchomić muzyczną wyobraźnię i śpiewać w myślach utwory przygotowane na koncert w Londynie lub w Nowym Jorku. Oprócz kamertonu ma w bagażu podręcznym ekwipunek śpiewaczki: suknię, buty i nuty. Kiedyś zapakowała suknię do walizki i na paryskim lotnisku dramat: walizka nie doleciała! Za kilka godzin koncert, a ona gimnastykuje się w przymierzalniach. Wszystkie sukienki dla anorektycznych Paryżanek. Gdyby w dziesiątym sklepie nie znalazła swojego rozmiaru, śpiewałaby w swetrze. Ma ponad 30 sukien koncertowych. Gdy trudno się zdecydować, woła Tinę, która z racji swoich 17 lat wie, co się nosi. - W tej sukience wyglądasz jak bawarska mieszczka, lepiej włóż kaftan ze złotego samodziału - radzi. Wiele swoich kreacji Jadwiga wymyślała sama. Nie dlatego, że uważa się za mądrzejszą od projektantki. Po prostu łatwiej jej "umuzycznić" projekt koncertowej kreacji, dopasować jej krój, kolorystykę do klimatu pieśni, oratoriów i kantat. W operze decydują za nią kostiumolodzy. W Zlocie Renu Wagnera miała na sobie kostium z plastiku imitujący nagie ciało starej kobiety. W Damie pikowej Czajkowskiego wystąpiła w łachmanach umierającej hrabiny. Za to w Daphne Ryszarda Straussa wyglądała jak marzenie: przepiękna suknia w stylu art deco i ogromny szafirowy lis. Nie śpiewa często w operze. W literaturze operowej istnieje zaledwie kilka partii na jej charakterystyczny altowy głos. Jest śpiewaczką oratoryjno-kantatową. Repertuar Jadwigi Rappe obejmuje dzieła od baroku po monumentalne kompozycje Pendereckiego. Jej głos jest stworzony do muzyki mistyczno-filozoficznej, dotykającej tajemnic wieczności. - Słuchając śpiewu Jadzi, wędrujemy na obszary muzycznej i egzystencjalnej głębi. A czasem aż tam, gdzie prawie widać zarysy zaświatów - mówi Olga Pasiecznik. Ale artystka lubi też pieśni. I te renesansowe z lutnią, i te, które pisali Brahms, Szymanowski czy Karłowicz. Na jej ostatniej płycie z kolędami i pieśniami Lutosławskiego znalazły się nawet piosenki dla dzieci do słów Tuwima.
Co czuje, gdy śpiewa? Uniesienie? Ekstazę? Trochę ją rozbawiło to pytanie. I przypomina, jak nieżyjący już wspaniały dyrygent Henryk Czyż często powtarzał, że: " Szum skrzydeł muz pojawia się tylko od czasu do czasu". Takie koncerty zdarzają się rzadko i pamięta się je do końca życia. Znacznie częściej jest niedosyt. Przeświadczenie, że nawet w bezbłędnym śpiewie było jakieś ziarenko przyziemności. Może to i dobrze, że muzyczne wzloty są świętem? Wojciech Kilar uważa, że sztuka musi być powołaniem, ale nie może być religią. Bardzo się stara, by śpiew nie odgrodził jej od codzienności, w której jest żoną, matką, przyjaciółką, czytelniczką kobiecej prasy. A także przesądną artystką, która na estradzie ściska w ręku sfatygowaną figurkę świętego Antoniego. Jej dzieci mieszkają w zwyczajnym świecie. Nigdy nie starała się na siłę uszczęśliwiać ich muzyką. Tina skończyła podstawową szkołę muzyczną. Wręczyła mamie dyplom z piątką: - Zrobiłam to dla ciebie, a teraz pozwól mi żyć, jak chcę!
"Wyśpiewałam to szczęście".
Anna Jabłońska "Twój Styl" nr 4. - 01-04-2004
STRONA INTERNETOWA Jadwigi Rappé - http://www.rappe.pl
za - http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/837,druk.html