Przedstawiam wspomniane wcześniej w omówieniu wspomnienia pani Anny dotyczące zesłania jej rodziny do Kazachstanu i brawurowej ucieczki z siostra do Polski.
Anna Strawińska- Marty
"Lata grozy- 1939-1941"
część I
Kanada 1997
Słoneczne, wrześniowe popołudnie 1939 roku. Moi rodzice siedzą rozmawiając na ławce w parku w Wodnikach. Przez ciemnozieloną ścianę grabowego szpaleru prześwitują białe ściany naszego domu. Gdzieś na horyzoncie niebieszczą się Karpaty i srebrzy się Dniestr. Z pobliskiego gościńca nie dochodzi już turkot uciekinierskich wozów, bo rumuńska granica jest już zamknięta.
Zbliżają się bolszewicy. Ale z województwa w Stanisławowie dano nam znać, że nie należy się niepokoić, bo to zaprzyjaźniona armia. Czekamy. Rozmowa moich rodziców zwrócona jest ku przeszłości. Wspominają jakże już dawne austriackie czasy i swoją młodość. Mam wrażenie, jakby ostatni raz chcieli uchwycić coś z urody życia, ich życia, na które pada już cień śmierci. W pewnym momencie ten pozornie beztroski nastrój pryska. Na gościńcu pojawia się oddział żołnierzy na koniach. To już jednostka Armii Czerwonej. Po chwili na końcu długiej jesionowej alei ukazuje się sylwetka jeźdźca.
- Papo, rewolwer!- To zawsze praktyczna, moja osiemnastoletnia siostra Wanda przywołuje nas do rzeczywistości. Szybko wpadamy do domu. Mój ojciec wrzuca rewolwer, z którym się nie rozstawał, gdzieś pod poduszkę w sypialnym pokoju. Wychodzimy przed dom. Otacza nas grupa uzbrojonych żołnierzy, trzymających broń w pogotowiu. Są mizerni, źle umundurowani, zakurzeni, a ich konie niepodkute i zabiedzone. Jeden z sołdatów ruchem ręki przywołuje mojego ojca. Grożąc rewolwerem, każe mu iść przed sobą. Po chwili wysoka sylwetka prowadzonego pod konwojem jeńca znika na zakręcie jesionowej alei. Stoimy jak skamieniali i na rozkaz, bez słowa protestu, z rękoma podniesionymi do góry ustawiamy się pod ścianą domu.
- Za chwilę nas rozstrzelają- myślę sobie. Powoli podnoszę ręce i opieram się o mur. Nie odczuwam właściwie nic, tylko jakąś wielką ociężałość. Ale żołnierze sprawdzają tylko, czy mamy broń.
A potem zaczyna się rewizja. Sołdaci rekwirują broń myśliwską i szable mojego ojca (mój ojciec, nim przeszedł na emeryturę, był zawodowym oficerem najpierw w wojsku austriackim, a potem w polskim). Przy okazji zabrana zostaje też rodzinna pamiątka- rząd turecki na konia, przywieziony z wyprawy wiedeńskiej w 1683 roku przez mojego przodka Balcera Strawińskiego. Ten rząd, którego wszystkie części skórzane były pokryte cyzelowaną w miedzi, grubo pozłacaną łuską, był wyjątkowo piękny. Pozłocista blacha na piersi konia i równie złocisty guz z tyłu siodła dopełniały stroju.
W końcu zabrawszy, co im popadło pod rękę, żołnierze wychodzą. Zostajemy sami, nie bardzo wiedząc, co robić. Uciekać, to znaczy zostawić dom i całe gospodarstwo na pastwę losu i udać się w nieznane drogami, po których przelewają się już oddziały Armii Czerwonej. Zapada wieczór, nasza gospodyni, pani Wenne, zabiera do swojego domu na wsi moją siostrę Wandę. Tymczasem na podwórzu i w parku zaczynają się kręcić jakieś postacie. To mieszkańcy okolicznych wsi ukraińskich przyszli rabować gospodarstwo. Nikną narzędzia rolnicze, zaprzęgi, wozy. Ze stajni już wyprowadzono konie i krowy. Rabunek domu jest już kwestią godzin. Robi się strasznie. Mimo, ze jest już ciemna noc, czujemy, że czyjeś oczy śledzą nas przez oświetlone okna.
Ten dom, który z takim trudem odbudowali moi rodzice- i to tylko jedno skrzydło- z dawnego dworu mojego dziadka, przestaje istnieć. Nie darmo powiedziała kiedyś mojej matce Cyganka, że nasz dom stoi na "krzyżowych drogach" i że nikt w nim długo nie będzie mieszkał. Późnym wieczorem idę do mojego pokoju i usiłuje zasnąć. Przez okno słychać jadące gościńcem ogromne sowieckie czołgi. Od huku ich gąsienic dom trzęsie się w posadach. Boje się. W pokoju obok, rzuciwszy się w ubraniu na łóżko, śpi przy zapalonej lampie mój brat Stefan. Poprzedniej nocy uzbrojony w sztucer patrolował z moim ojcem i naszym leśniczym wokół domu. Spodziewaliśmy się wtedy napadu Ukraińców.
- Nie damy zarżnąć się jak bydło- powiedział mój ojciec.
Teraz, nie zwracając uwagi na zmęczenie mojego brata, budzę go.
- Stefan, co będzie?- Stefan otwiera zaczerwienione ze zmęczenia oczy.
- Nic nie będzie. Idź spać.
Wracam do swojego pokoju i zasypiam, ale nie na długo. Gdzieś o czwartej nad ranem budzi mnie ruch w pokoju. W mroku jesiennego poranka jakieś postacie krążą po domu. Zrywam się z łóżka. Czyjeś ręce buszują po stoliku, który stoi obok łóżka. Ktoś ciągnie pościel, na której spałam. Przerażona chwytam za szlafrok i pantofle. A rabunek idzie już na całego. Widzę jeszcze sowieckiego żołnierza, jak bagnetem podważa wieko skrzyni z wyprawnym srebrem mojej matki, jak trzaskają zrzucone z balkonu kolorowe parawany, jak wiejskie kobiety zagarniają z kredensu w jadalni porcelanowe talerze. Rabunek! Jakże wspaniałą jaskinią Ali Baby jest dla tych ludzi nasz dom i jakże silny jest instynkt posiadania. Te wiejskie kobiety, często leczone i wspomagane przez moją matkę, zapominają o wszystkim wobec łatwości zdobyczy.
Nie wykazuję niestety, przytomności umysłu mojego brata, który jak inni łapie i chwyta, co się da. Trzeba będzie dopiero pięciu lat wojny, żebym - niepomna na stojącego jeszcze na podwórzu niemieckiego żołnierza- wyniosła z piwnicy opuszczonego gmachu gestapo w Zakopanem trochę kartofli i węgla. Ale na razie jestem tylko oszołomionym i przestraszonym stworzeniem i gdy widzę w tłumie naszą praczkę Teklę, proszę ją, żeby zabrała mnie do siebie. Bardzo niechętnie, bo jakże opuszczać takie widowisko ? Tekla prowadzi mnie do swojej chaty na skraju wsi. Przesiedzę tam cały dzień, czekając biernie na dalszy rozwój wypadków.
Wieczorem przychodzi po mnie Stefan. Towarzyszy mu syn wodnickiego sklepikarza, Moszko Sygal (cała rodzina zginęła w stanisławowskim getcie). Stefan już zorganizował dla mojej matki i dla mnie nocleg u wiejskiej krawcowej, pani Berezowskiej. Teraz idziemy w trójkę, żeby przeprowadzić moją matkę z domu na wieś.
Gdy wchodzimy do domu, uderza mnie ciemność i pustka. Zniknęły wszystkie meble, obrazy, dywany i te drobne pamiątkowe przedmioty, które stanowią o urodzie domu. Na podłodze walają się stosy papierów, fotografii, listów. Moja matka, która tak dzielnie broniła swojej własności, stoi w jadalnym pokoju oświetlonym tylko migotliwą świeczką. W jej ciemnych włosach pojawiło się srebrne pasmo.
Idziemy teraz wszyscy do pani Berezowskiej. Dom pani Berezowskiej to skromna,ale bardzo czysta jednoizbowa chata. Wnętrze wypełniają dwa łóżka, stół, parę krzeseł i duży kuchenny piec. Właścicielka tego domostwa, matka dwóch dorosłych synów, ma miły spokojny głos, a jej duże ciemnoniebieskie oczy pełne są życzliwości i dobroci. Tę noc, jak i następne spędzę u boku mojej matki w ciasnym jednoosobowym łóżku. Z początku trudno mi będzie się przyzwyczaić do tego twardego i wąskiego posłania, ale od czego jest młodość. Tylko sceny z rabunku będą powracały w marach nocnych i już mnie nie opuści poczucie zagrożenia i niepewności. Przez następne dni usiłujemy zorientować się w nowej sytuacji i znaleźć z niej jakieś wyjście. Ważnym momentem będzie powrót mojego ojca. Prowadzony wraz z innymi aresztowanymi do odległego o 10 km Halicza, spędził noc w polu. Rano pilnujący rozeszli się. Ojciec po uwolnieniu zatrzymał się jeszcze dzień, czy dwa w Haliczu, a potem zjawił się w Wodnikach.
Widzę jeszcze jego wysoką, barczystą postać, którą obejmuje w powitalnym uścisku najstarszy z wodnickich gospodarzy- Bubliński. O Bublińskim mówiono na wsi, że ma już przeszło sto lat i że pamięta jeszcze pańszczyznę. Tenże Bubliński chodził, mając już sto lat, na targ do Halicza i tę 10-kilometrową trasę pokonywał w ciągu godziny.
Mój ojciec nie został z nami długo. Jadąc wozem do Halicza, moi rodzice spotkali oddział Czerwonej Armii. To spotkanie wywarło tak wielkie wrażenie na mojej matce, że wyprawiła ojca, tak jak stał, pierwszym idącym do Lwowa pociągiem. Nie miałam go już więcej zobaczyć.
Do Lwowa wyjechał też mój brat Stefan, żeby ulokować się tymczasowo w bursie Abramowiczów, do której uczeszczał przed wojną. Wanda znów w przebraniu wiejskiej dziewczyny, wyprawiła się do Byszowa, do majątku naszej ciotki, Żańci Hohendorffowej. Dwór w Byszowie nie był zrabowany, ale tak przepełniony uciekinierami, ze nie było tam dla Wandy miejsca. Pamiętam, ze z tej wyprawy przywiozła moja siostra grzebień, co w naszej sytuacji bylo bardzo cenne.
Wkrótce doszła nas mrożąca krew w żyłach wiadomość. Ciocia Żańcia, osoba bardzo dobra i bardzo ludziom życzliwa, została w okrutny sposób zamordowana. Dziś trudno jest odtworzyć wszystkie szczegóły tej tragicznej śmierci. Wiem tylko, że wkrótce po wizycie Wandy w Byszowie, ciocia Żańcia wyjechała do Stanisławowa i stamtąd nieopatrznie wróciła do domu, żeby zapewne zabrać trochę swoich rzeczy. W Byszowie jeden z mieszkańców, Ukrainiec z pochodzenia, oskarżył ją o krytykę Związku Sowieckiego i zwołany na poczekaniu sowiecko-ukraiński sąd skazał ją na karę śmierci. Wyrok wykonano bezzwłocznie i okrutnie (strzelano niecelnie), a zwłoki zakopano w polu na miejscu kaźni. Dopiero w czasie okupacji niemieckiej brat cioci Żańci, pan Stanisław Łoś, przeniósł szczątki swej siostry do grobowca rodzinnego. Gdy po latach, w 1992 roku, dojadę do Byszowa, z trudem odnajdziemy, mój brat i ja, na porosłym chaszczami cmentarzu, grobowiec rodzinny Hohendorffów. Przez wybity u podstawy otwór bieleć będą rozrzucone kości.
Śmierć cioci Żańci jeszcze bardziej uprzytomniła nam niepewność i grozę naszego położenia: byliśmy ludźmi wyjętymi spod prawa. Któregoś dnia moja matka, która codziennie chodziła do naszego domu, żeby ocalić coś z walających się po podłodze pamiątek, zatrzymana została przez dwóch mężczyzn. Jeden z nich w ostry, brutalny sposób zaczął ją indagować:
- Co tu robisz? Czego szukasz? To już nie twoje. Twój mąż był pułkownikiem. My was wykończymy.
Moja matka, bardzo z natury opanowana, milczała. Okazało się później, że jej prześladowcą był ten, który się głównie przyczynił do śmierci cioci Żańci.
Tymczasem mijały słoneczne, ale pełne niepokoju i napięcia jesienne dni. Przesiadywałam je przeważnie w domu pani Olgi Wenne, gdzie przebywała też Wanda. Dla zabicia czasu zaczytywałam się w starych, uratowanych z naszego domu XIX-wiecznych czasopismach (były to chyba "Kłosy"), podziwiając ich niezwykle staranną formę graficzną, wyszukany, trochę staroświecki styl i tematykę. Czasami znów moja siostra, bratanica pani Wenne i ja grywałyśmy w karty, które wtedy po raz pierwszy nauczyłam się rozróżniać.
Do naszego domu wracałam ukradkiem i niechętnie. W pustych pokojach brodziło się dosłownie w nagromadzonych przez lata listach, fotografiach, książkach. Starałam się wybrać coś z tego stosu, zdając sobie sprawę z nikłości moich poczynań. Ale najbardziej przykry był dla mnie widok parku. Ten park, teren moich dziecinnych zabaw, był teraz stratowany, a głębokie koleiny chłopskich wozów poznaczyły głęboko dawne gazony. Zaczęto już wyłamywać na opał ogrodzenie, a ścięcie starych, przepięknych drzew było już tylko kwestią czasu.
W tym czasie opuściłyśmy, moja matka i ja, gościnny dom pani Berezowskiej i przeniosłyśmy się do "starego domu", w którym wiejska rada przyznała nam jeden pokój. "Stary dom"- za czasów mojego dziadka dom administracyjny i poczta- był jednym z nielicznych, który ocalał po spaleniu w 1920 roku przez wojska Budionnego wsi i dworu. To tutaj zamieszkali po pierwszej wojnie moi rodzice. Tutaj też się urodziłam i spędziłam pierwsze 4 lata mojego życia. Dopiero w 1930 roku przenieśliśmy się do "nowego domu", który stał teraz ograbiony i opustoszały. Pokój, który nam przydzielono, był naszym dawnym pokojem dziecinnym. Obok, w dawnej sypialni mego ojca, mieścił się nowo otwarty sklep wiejskiej kooperatywy, w którym sprzedawano mizerne towary sprowadzane już ze Związku Sowieckiego, głównie cukierki, naftę i zapałki. W międzyczasie Wanda wyjechała do Stanisławowa, gdzie zamieszkała u rodziców panny Marii Kwaśniewskiej, nauczycielki ukraińskiej szkoły powszechnej w Wodnikach.
W październiku moja matka, chcąc mnie umieścić w jakimś pensjonacie, wybrała się do klasztorów SS. Niepokalanek w Niżniowie i Jazłowcu. Niżniów, zapewne ze względu na swoje położenie w pobliżu stacji kolejowej, był cały zajęty przez wojska bolszewickie, natomiast dom w Jazłowcu stał nietknięty, a siostry prowadziły nawet mały pensjonat, do którego zostałam przyjęta.
I tak w październikowy, szary dzień, znalazłyśmy sie z moją matką w poczekalni dworcowej w Stanisławowie. Wokół kręcili się pachnący dziegciem sowieccy żołnierze. Jakiś polski kolejarz podszedł do nas pytając, czy nie mamy czegoś na sprzedaż. Jego uważne spojrzenie zdawało się odgadywać naszą trudną sytuację materialną, jak i nasze pochodzenie. Późnym wieczorem przyjechałyśmy do Buczacza, gdzie zatrzymałyśmy się na noc na probostwie. Pamiętam zatroskaną twarz gospodyni księdza, skromną kolację i przestronny, gościnny pokój. Następnego dnia moja matka wynajęła małą, zaprzęgniętą w jednego konia furkę. (O ile pamiętam, zapłaciła za jej wynajęcie 16 przedwojennych złotych, widocznie jeszcze wtedy kursowały). Już późnym popołudniem dotarłyśmy do Jazłowca. Widok rozległych zabudowań klasztornych, nad którymi wznosiły się ruiny zamku Jazłowieckich, przygnębił mnie. Poczułam się bardzo mała i zagubiona.
-Panie Boże- modliłam się- spraw, żeby choć Oleńka Bartoszewicz (moja przyjaciółka z Niżniowa) była wśród pensjonarek. - I tym razem Pan Bóg mnie wysłuchał. Oleńka była!
Prowadzony przez siostry pensjonat liczył zaledwie kilkanaście dziewczynek i był bardzo zróżnicowany pod względem wieku. Znajdowały się w nim zarówno licealistki, jak i zupełnie małe dziewczynki, które rodzice zostawili, sądząc, że w klasztorze będzie bezpieczniej. Najmłodsze rodzeństwo- Tomek i Marysia ze Śląska- miało zaledwie 4 czy 5 lat. Z Tomkiem, który dla przyzwoitości spał w naszej sypialni za parawanem, było dużo kłopotu, bo co noc, żeby nie było "wypadku" budziła go siostra namawiając łagodnie, ale stanowczo na skorzystanie z nocniczka. Przy okazji budziłyśmy się i my.
Pamiętam, że ze względu na oszczędność na opale spałyśmy wszystkie w jednej, bardzo dużej sypialni, a pokój obok, dawna szatnia, służył nam za salę jadalną i pokój do nauki. Z opałem w Jazłowcu były poważne trudności i ściany długich korytarzy iskrzyły się w świetle naftowych kaganków kryształami mrozu. Początkowo uczyłyśmy się małymi grupkami po trzy, po cztery.
Mimo, że rozkład dnia był ściśle przestrzegany, miałyśmy ze względu na naszą małą liczbę, dużo więcej swobody niż w normalnym pensjonacie. Toteż Oleńka Bartoszewicz i ja zaczęłyśmy zwiedzać klasztor na własną rękę. Były to zajęcia pasjonujące, bo w Jazłowcu pełno było tajemniczych zakamarków. I tak jednego dnia wybrałyśmy sie na strych, gdzie odkryłyśmy złożone tam obrazy nieżyjącej już wtedy malarki siostry Cecylii. Innym razem, usiłując sprawdzić zawartość ogromnych kartonowych pudeł, dotarłyśmy do składu ze strojami teatralnymi. Teatr w Jazłowcu i w innych domach Sióstr Niepokalanek miał swoją długoletnią tradycję. Co roku, w okresie karnawału odbywały się przedstawienia, w których brał udział cały pensjonat. Było to widowisko na dużym poziomie artystycznym, a stroje- zrobione często z drogich materiałów (były to przeważnie suknie balowe)- nie ustępowały w niczym prawdziwym kostiumom teatralnym. Niestety, przyłapała nas na tym buszowaniu siostra, która ze względu na wysoki wzrost nazywałyśmy Siostrą Himalają i musiałyśmy przerwać nasze wyprawy.
Jednym z milszych momentów były wieczorne rekreacje, które Siostry starały się urozmaicić nam, jak mogły. Grałyśmy w różne gry. Jedną z nich uważam za doskonałą z punktu widzenia pedagogicznego. Otrzymywało się 5 kart, na każdej z nich nazwisko malarza i reprodukcję jednego jego obrazu oraz listę czterech innych jego dzieł, które należało dokompletować"kupując" u innych karty. Wygrywała ta, która pierwsza miała wszystkie karty dotyczące jej mistrza. W ten łatwy i przyjemny sposób uczyłyśmy się historii sztuki. Druga podobna loteryjka dotyczyła przyrody i pamiętam, jak śmiałyśmy się, gdy siostra Edyta (Francuzka) z pasikonika zrobiła pasipieska.
Na rekreacjach zaczęłyśmy też przygotowywać Św.Mikołaja. Tekst układała głównie siostra, a myśmy coś do tego dorzucały. Występowały w naszym przedstawieniu różne zwierzęta, które robiły aluzje do naszych przywar czy niedociągnięć. W ogóle zachowywałyśmy się i żyły jak normalne pensjonarki, mimo, ze niektóre z nas miały już za sobą ciężkie, wojenne przeżycia. Od czasu do czasu, ktoś tylko wspominał o bombardowaniach czy braku wiadomości od bliskich.
Bardzo prędko po moim przyjeździe nastąpiła w naszym życiu wielka zmiana. W klasztorze zorganizowana została 10-klasowa (wg sowieckiego systemu) szkoła, do której miała uczęszczać młodzież z miasteczka, zarówno żeńska, jak i męska. Siostry uczące otrzymały polecenie przebrania się po świecku. dyrektorem tej szkoły został chyba dyrektor ówczesnej szkoły 7-klasowej z Jazłowca. Zostawił on mi zresztą wspomnienie miłego i interesującego nauczyciela.
Ale łatwo sobie wyobrazić, co z zamieszanie zrobiła w naszym pensjonarskim świecie ta zmiana. Jak trudno utrzymać nam powagę na widok poprzebieranych, czasem chyba w teatralne stroje, sióstr. Musiało to być dla nich, szczególnie dla tych starszych, odwykłych od świeckich sukni, ciężkie przeżycie.
A my nagle znalazłyśmy się w bardzo różnorodnym środowiskowo, przeludnionych klasach. Dla młodzieży jazłowieckiej musiałyśmy tez stanowić atrakcje. Przestałyśmy być panienkami z klasztoru, oddzielonymi od świata wysokim murem. szczególnie nasze starsze koleżanki, jak śliczna Ania Lipińska, szybko znalazły adoratorów. Nawet do mnie przysiadł się ostrzyżony na jeża, o niebieskich oczach, Stefan i w dowód swych sentymentów przyniósł mi wtedy istny skarb, nowe stalówki. Pamiętam też, że miał kłopoty z tym, jak się ma do mnie zwracać, po imieniu jakoś mu nie wychodziło, a "panienko' brzmiało mało demokratycznie, więc używał tak dziwnie po polsku brzmiącej formy "wy". Te zaloty Stefana szybko zostały podchwycone i Oleńka ułożyła na ten temat złośliwy wierszyk, w którym wzywam mojego rycerza. Pamiętam ostatnią jego zwrotkę:
"Przybądź Stefanie,
Moje kochanie
Przybądź mój chłopie
Bo się utopię!"
Oleńka Bartoszewicz! Co się stało z tą niebieskooką, ciemnowłosą, bardzo zdolną i wrażliwą dziewczynką? Oleńka pochodziła ze Śląska. Matka jej zmarła jeszcze przed wojną, a od ojca nie miała żadnych wiadomości. Po rozpędzeniu naszego pensjonatu w lutym 1940 roku miała przedostać się razem ze swoją opiekunka na Litwę. Czy dotarła tam, nie wiem, bo słuch o niej zaginął.
Ze zmianą systemu szkolnego zmieniony został też program nauczania. Zniesiono oczywiście religie i francuski, a na ich miejsce wprowadzono rosyjski i ukraiński. Zmieniło się też grono nauczycielskie. Tylko części przedmiotów uczyły siostry. Rosyjskiego uczył nas dyrektor, a ukraińskiego syn unickiego księdza- Śniechurowicz. Ten ostatni z trudem dawał sobie radę z naszą różnorodną i mało zdyscyplinowaną grupa. Nawet my- "panienki", jak się do nas, nie bez przekąsu , zwracał, rozmawiałyśmy w czasie jego lekcji. Zaraz też Oleńka ułożyła na ten temat wierszyk:
"Śniegurowicz klnie, kiej łycho
Hej tam tycho, dity tycho!"
Potem następował opis, co kto wyprawia w ciągu tej godziny, zakończony tym, jak dzwonek:
"Klasa za drzwi wylatuje
Nikt za lekcje nie dziękuje".
Mimo mało sprzyjających nauce warunków, nauczyłam sie wtedy alfabetu rosyjskiego, co miało mi się przydać w czasie pobytu w Rosji. Zetknęłam się też wtedy pierwszy raz z poezją Puszkina i Lermontowa i byłam nią oczarowana.
W tym czasie Siostry zadecydowały, ze musimy pomagać w codziennych czynnościach i przydzielono nam klasy do sprzątania po lekcjach. Było to zadanie dość niewdzięczne, bo młodzież przychodziła do szkoły w brudnych buciorach i dębowe posadzki szybko straciły swój połysk. Pamiętam też, że z wyjątkiem klas w całym gmachu było bardzo zimno i kiedyś, gdy wyjmowałam ze schowka śmietniczkę, poparzyłam sobie dosłownie rękę.
A co robiły w tym czasie osławione jazłowieckie duchy, o których istnieniu mało co wiedziałyśmy? Zima i wojna chyba nie przeszkodziły im hasać po klasztorze. Mimo, ze Siostry nigdy nic na ten temat nie mówiły, instynktownie bałyśmy się chodzić same po długich, źle oświetlonych korytarzach. Pamiętam, że raz poprosiłam Siostrę Mistrzynię, żebym mogła dokończyć odrabianie lekcji wieczorem, w czasie rekreacji. Po otrzymaniu pozwolenia wybrałam się do jednej z klas w pobliżu kaplicy. Zapaliłam naftową lampę i zabrałam się do roboty. I nagle usłyszałam jakby płacz małego dziecka. Myśląc, że to jedna z Sióstr Staruszek potrzebuje pomocy, wstałam i z lampą w ręku weszłam do klasy, z której dochodził płacz, ale w sali nie było nikogo i panowała cisza. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, ale wróciłam do nauki, doczekawszy się, jak było umówione, Siostry Mistrzyni.
Tymczasem zbliżały się Święta. Nasza mała grupka nie uważała spędzania świąt w klasztorze za wielkie nieszczęście. Oczywiście brakowało nam naszych bliskich, ale równocześnie zdawałyśmy sobie sprawę, że na swój sposób jesteśmy bezpieczniejsze za murami klasztoru niż w tzw. "świecie".
A w ogóle to żyłyśmy naszymi pensjonarskimi kłopotami i radościami, starając się nie myśleć o tym, co dzieje się na zewnątrz. Pamiętam, że jak przyjechałam do Jazłowca, ta pozorna zapewne beztroska moich koleżanek raziła mnie, ale szybko się do niej przyzwyczaiłam.
W czasie świąt Siostry urządziły nam jedną klasę w bardziej domowy sposób. Pulpity zostały ustawione w półkole, dostałyśmy sporo książek do czytania. Z okazji świąt otrzymałyśmy też małe prezenty. Były to między innymi różne figurki z papier-mache. ja dostałam psa-jamnika podobnego do naszej Kiki, która została w Wodnikach.
Na Nowy Rok przyszły na naszą rekreacje ubrane w habity siostry. Byłyśmy właśnie w trakcie śpiewania kolęd, gdy nagle otworzyły się drzwi i do klasy wtargnęła grupa mężczyzn. Bez większych dyskusji skierowali się do stojącego w rogu pianina i wynieśli je. Pianino zostało przeznaczone do Domu Kultury. Na świąteczną atmosferę padł cień zagrożenia i bezprawia. I tak coraz częściej klasztor stawał się łupem zwykłego rabunku. Przychodzono z żądaniem wydania takich, czy innych przedmiotów, np. koców czy prześcieradeł i zabierano je bez większych ceremonii. Pierwszą ofiarą tych rekwizycji, wkrótce po wkroczeniu Sowietów w 1939 roku, było gospodarstwo Sióstr. Którejś nocy obudziły nas liczne kroki. Siostry przenosiły przez naszą sypialnie zagrożone rekwizycją książki.
Na jesieni Siostry zostały wezwane do wzięcia udziału w głosowaniu. Było to głosowanie-pantomima, jak wszystko w tym ustroju. Wyborca miał po prostu wrzucić podaną kartkę do urny. Na lekcji religii Siostra powiedziała nam:
- Modliłam się, żeby to głosowanie przyczyniło się do większej chwały Bożej.
Zaczęło też brakować podstawowych artykułów, jak mydło, proszek do zębów, papier higieniczny. Myłyśmy się mydłem, które było zlepkiem pozbieranych przez Siostry resztek. Nie mając proszku do zębów zaczęłam je czyścić mydłem, co dało w rezultacie szkaradny kamień nazębny. Nie wiedziałam wtedy, że dużo prościej i zdrowiej było myć je po prostu wodą.
W klasztorze panowało też dotkliwe zimno. Ja miałam odmrożone, z głębokimi ranami, ręce. Siostry smarowały je na noc gęsim smalcem, ale jakoś to nie pomagało. Co do żywności, to nie pamiętam, żebyśmy były głodne. Nasze pożywienie składało się głównie z kasz i kartofli, ale było wystarczające. Któregoś dnia była wielka radość! Z pobliskich, zamieszkałych przez ludność polską Dulib, przywieziono fury drzewa i chyba jakieś wiktuały. Ten gest miał nie tylko znaczenie materialne, ale i moralne. Ktoś pamiętał i troszczył sie o klasztor.
Kiedyś otrzymałam od Sióstr pozwolenie na odwiedzenie, razem z Oleńką, jej opiekunki, która mieszkała poza klasztorem. Pamiętam nieduży, zimny pokój i zatroskana twarz młodej jeszcze osoby. Życie poza murami musiało nie być łatwe dla tej pani przyzwyczajonej do innych stron Polski i do bezpiecznego, dostatniego życia.
Az przyszedł dzień- było to w lutym 1940 roku- w którym Siostry powiedziały nam, że musimy opuścić klasztor. Władze sowieckie zagroziły, że jeżeli Siostry nie rozpuszczą internatu, to wywiozą nas do Rosji. Lutowa wywózka kolonistów polskich stanowiła najlepszy dowód, że pogróżki te nie są bezpodstawne. Porozjeżdżałyśmy się małymi grupkami. W mojej grupie były Lena i Krysia, córki generała Klemensa Rudnickiego. Towarzyszyła nam Siostra Dawida. Jeszcze przed wyjazdem Siostry uzupełniły moją niekompletną wskutek rabunku domu garderobę. Dostałam z pozostawionych przez wychowanki rzeczy ciepły kożuszek, buty i gruby czerwono-niebieski sweter. W tych rzeczach wywieziona zostałam do Rosji, a czerwony sweter towarzyszył mi do końca wojny.
Nasza podróż nie obyła się bez przeszkód. Mimo, że była to głęboka noc, nasz wyjazd nie uszedł uwadze miejscowej milicji. Niedaleko klasztoru, jeszcze w miasteczku, zatrzymano nasze sanie. Zaczęła się rewizja rzeczy. Znaleziono wspaniałe narciarskie buty Leny i je po prostu skonfiskowano. Biedna towarzysząca nam siostra Dawida, czująca się odpowiedzialna za całość naszego dobytku, była bardzo zdenerwowana. W czasie rewizji podarła karteczkę z jakąś modlitwą i to stało się świetnym pretekstem do zastraszenia naszej grupy. Lena- właścicielka narciarek- była bardzo beztroska.
- Głupstwo narciarki- powiedziała- grunt, że nas wypuścili.
Jazda saniami przez pofalowaną zaspami śniegu równinę, nie była przyjemna. Krysia rozchorowała się na morską chorobę. W końcu dojechałyśmy do Buczacza. Pociąg, do którego wsiadłyśmy, był przeładowany. Nie brakowało też sowieckich żołnierzy, od których wionął mocny zapach dziegciu. Wchodziłyśmy w wojenny, groźny świat.
A oto losy wojenne niektórych moich koleżanek:
Krysia Rudnicka, którą spotkałam w 1941 roku we Lwowie, zginęła w czasie Powstania Warszawskiego. Ania Lipińska została wraz z mężem i małym dzieckiem zamordowana przez Ukraińców. Mnie czekała wywózka do Rosji (13.04.1940), a w rok później niebezpieczna ucieczka z Kazachstanu do Polski. Co stało się z Oleńką Bartoszewicz, która wraz ze swoją opiekunką usiłowała się przedostać na Litwę, do dzisiaj nie wiem.
W 1945 roku znalazłam się w Szymanowie. w 1946 roku, gdy już kończyłam Szymanów, przyjechały wysiedlone z Jazłowca siostry, a z nimi, prawie cudem w ostatniej chwili uratowany posąg Matki Boskiej.
Po długiej, męczącej podróży w lutowy mroźny ranek wysiadłam na stacji w Dubowcach. Do Wodnik było tylko dwa kilometry. Idąc zauważyłam, że starannie kiedyś utrzymany gościniec był teraz dosłownie rozdeptany. Niedbalstwo sowieckiej gospodarki dawało o sobie znać nawet na drogach. Dotarłam w końcu do naszego "starego domu". Cóż to była za radość być znowu z mamusią w ciepłym, chociaż ciasnym pokoju. Ale warunki naszego bytowania były naprawdę prymitywne. Po wodę trzeba było chodzić do odległej studni. Podstawą naszego jedzenia był chleb i jajka. Czasem ktoś przyniósł trochę słoniny czy mąki. Gotowałyśmy na piecyku, który nauczyłam się rozpalać. Dla oderwania się od tej trudnej rzeczywistości zaczęłam dużo czytać. Na odjezdnym Siostry dały mi dwie powieści autorstwa Siostry Gertrudy Niepokalanki. Jedna z nich-"Irena", opisywała czasy wczesnego chrześcijaństwa, druga-"Savonarola"- okres włoskiego renesansu.Trudno mi dziś ocenić wartość artystyczną tych książek. Pisane stylem potoczystym, trochę afektowanym, oddawały chyba dosyć wiernie aspekt historyczny opisywanych czasów. I tak, z małego, ciasnego pokoju w Wodnikach, szybowałam na skrzydłach wyobraźni w słoneczny pejzaż renesansowej Florencji czy antycznego Rzymu.
Wkrótce po moim powrocie z klasztoru, przyjechała już na stałe ze Stanisławowa Wanda. Zapewne moja matka nie mogła opłacać jej pobytu u państwa Kwaśniewskich, bo nasza sytuacja ekonomiczna była coraz trudniejsza. A tymczasem po ciężkiej zimie robiła się wiosna. Na polach przeświecały już spod śniegu czarne grudy ziemi. Słońce przygrzewało mocniej i lód topniał na rzece. Którejś nocy zastukano do naszych drzwi. Stał w nich enkawudzista w towarzystwie przewodniczącego wiejskiej rady. Sprawdzali nasze dane, dopytywano się o Stefana. Następnej nocy znów stukanie. Tym razem był to kierownik wiejskiej spółdzielni mleczarskiej- Ukrainiec Lachowicz.Bez ogródek powiedział mojej matce, że jesteśmy na liście do wywózki i nalegał, żebyśmy jak najszybciej opuściły Wodniki. Na pożegnanie dorzucił w formie ostrzeżenia:
- A Sybir to bardzo daleko.
Do dziś nie wiem, czemu moja matka natychmiast nie skorzystała z tej rady? Czy bała się sprawić kłopot naszej mieszkającej we Lwowie rodzinie? Czy nie miała zaufania do ostrzegającego? Doprawdy nie wiem. Tymczasem nadeszła Wielkanoc. W Wielką Niedzielę wyprawiłam się razem z rodziną naszej gosposi, pani Wenne, do odległego o 7 kilometrów Mariampola. Po kościele poszliśmy wszyscy razem złozyć życzenia naszemu proboszczowi, księdzu Bosakowi.Stałam razem z innymi, mając nadzieję (byłam wtedy bardzo nieśmiała), że ksiądz mnie nie zauważy. Ale oczywiście, nie tylko mnie zauważył, ale wyciągnąwszy na bok zaczął wypytywać, jak sobie dajemy radę i co mamy zamiar począć. Na jego twarzy malowało się przygnębienie i niepokój. Czyżby przeczuwał swoją rychłą śmierć (w 1941 r.) z rąk Ukraińców?
Po powrocie z kościoła Wanda i ja zostałyśmy zaproszone przez państwa Pieńczaków, jedną z nielicznych w Wodnikach rodzin polskich. Pamiętam ich starannie utrzymane obejście, jakieś wiejskie świąteczne przysmaki i życzliwą gościnność. Naszej Matki z nami nie było. Chyba ci ludzie krępowali się zaprosić ją do siebie. Gdy pod wieczór wróciłyśmy do naszego pokoju, zastałyśmy przygotowane na małym, nakrytym białą serwetą stoliku, bardzo skromne święcone.
- Myślałam, że będziecie chciały być trochę ze mną.-powiedziała moja Matka. Zrobiło mi się przykro. Z młodzieńczym egoizmem nie pomyślałam o niej. A były to nasze ostatnie spędzone razem święta wielkanocne. Wkrótce po Wielkiejnocy Rada Wiejska zażądała, żebyśmy opuściły nasz pokój. Być może wiedząc, że jesteśmy na liście do wywózki, chcieli nas za wszelką cenę wyprawić z Wodnik.
Rano 12 kwietnia, moja Matka pojechała szukać mieszkania w pobliskim Haliczu, a Wanda i ja zabrałyśmy sie do opróżniania pokoju, roznosząc nasze osobiste rzeczy do zaprzyjaźnionych rodzin. Na końcu został nam duży kosz do bielizny pełen szkiców i akwarel brata mojej matki- Romana Cieńskiego. Nie bardzo wiedząc, co z tym bagażem zrobić, wsunęłyśmy go do pustego pokoju obok naszego, skazując te bardzo piękne obrazy na pewną zagładę. I dziś ze wszystkich strat materialnych, które w życiu poniosłam, tę właśnie uważam, za jedną z największych. Pamiętam, jak moja Matka mówiła mi, że jeden z bardzo zdolnych malarzy austriackich oglądając te pełne poezji, rozmachu i kolorów akwarele powiedział jej:
- Patrząc na obrazy pani brata dochodzę do wniosku, że jestem tylko starym pacykarzem.
Po południu tego dnia wróciła z odległego o 10 kilometrów Halicza, moja matka. Przyniosła nam wiadomość, że są szanse na znalezienie mieszkania w Haliczu. Miałyśmy tam pojechać zaraz, następnym pociągiem i na razie zatrzymać się u naszych dawnych sąsiadów z Horożanki- państwa Romanowskich.
Był dzień 12 kwietnia 1940 roku. Data ta utkwiła mi mocno w pamięci, bo tego dnia opuściłam na zawsze Wodniki. Pamiętam, jak szłyśmy śpiesznym krokiem, moja Matka, moja siostra Wanda i ja, do oddalonej o 2 kilometry stacji w Dubowcach. Ze sobą miałyśmy bardzo mało rzeczy, ot taki bagaż, jaki zabiera się na dwa, trzy dni : koszula nocna, szczotka do zębów, zmiana bielizny. Wiosna tego roku była późna, dzień szary i chłodny. Padał drobny deszcz. Unikając rozjechanego sowieckimi czołgami gościńca, szłyśmy dróżkami przy torach kolejowych. I tu dogoniły nas nasze, mieszkające u pani Wenne, dwa małe jamniki. Czy czuły, że to rozstanie? Chyba tak. Zwierzęta wiedzą często więcej niż ludzie. Chwyciłam na ręce małą, czarną podpalaną Kikę i pędem dopadłam domu naszej gospodyni, pani Wenne. Mąż Kiki wiernie podążył za mną. Z trzaskiem otworzyłam drzwi, wrzuciłam Kikę i krzyknąwszy coś na pożegnanie, pobiegłam w stronę stacji.
Biedna Kika, tak przez nas wszystkich pieszczona i kochana. Mam w oczach mojego Ojca siedzącego przy stole w jadalnym pokoju i Kikę ulokowana na jego karku, cienkim dyszkantem oznajmiającą swoją obecność przy każdym otwarciu drzwi. A te kłótnie rodzeństwa wieczorem, z kim będzie spać Kika i znów cienki jazgot spod kołdry, gdy ktoś wszedł do pokoju. Temu pełnemu radości życia stworzeniu los spłatał okrutnego figla. Po naszym wyjeździe zabrał ją pani Wenne jakiś enkawudzista. A tak się podobno bała i nie chciała z nim iść.
W Dubowcach na stacji wsiadłyśmy do przepełnionego pociągu. Wśród pasażerów jakaś młoda, po miejsku ubrana para śmiała się i flirtowała zawzięcie. Jej zachowanie odbijało się dysonansem od milczącego i zatroskanego tłumu. Wysiadłyśmy w oddalonym o jedną stację od Dubowiec- Haliczu. Na dworcu uderzyła nas wielka ilość podstawionych, bydlęcych wagonów. Moja Matka podchwyciła z rozmowy prowadzonej po rosyjsku przez dwóch umundurowanych mężczyzn znaczące zdanie;
- Ale będziemy mieli dużo roboty.
Byłyśmy niespokojne. Czyżby znowu wywózka? Pamięć o lutowej wywózce kolonistów była świeża. Ale to nieprzyjemne wrażenie rozwiało się trochę, gdy dotarłyśmy do mieszkania pani Romanowskiej. Pani Romanowska, z domu Grodzicka, była dla mnie uosobieniem energii i odwagi. Po wypędzeniu jej i rodziny z Horożanki wynajęła mieszkanie w Haliczu i zdążyła się tam zupełnie przyzwoicie urządzić. Jej córeczka Haneczka uczyła w szkole. Właśnie wróciła z pracy z pękiem śnieżyczek, które ofiarowała jej jedna z uczennic. Rodzina Romanowskich kojarzy mi się z Trylogią. I to nie tylko dzięki nazwisku obrońcy Kudaku. Szczupli, czarnoocy, smagli, reprezentowali ten specyficzny dla kresów wschodnich typ urody, który widuje się na obrazach Matejki.
Zapadł wieczór. Po skromnej kolacji dyskutowano o przyszłości. Mają Matkę niepokoiło usłyszane zdanie. Jaka robota? Dlaczego podstawiono bydlęce wagony? Pani Romanowska była nastawiona optymistycznie.
-Nam się nic nie stanie-. powiedziała. Mój ojciec jako starosta w Nowym Targu w czasach austriackich uratował Lenina przed zaaresztowaniem. mam oficjalne potwierdzenie tego faktu.
Trochę uspokojone położyłyśmy się spać. Miejsca było mało, więc spałam u boku mojej matki. O trzeciej nad ranem obudziło nas gwałtowne pukanie w szybę i krzyki po rosyjsku:
- Otwórzcie drzwi!
Wiedziałam, co oznacza kołatanie do okna. Już od jakiegoś czasu miałam przeczucie, że nas wywiozą. Jeszcze w Wodnikach, gdy we trójkę gnieździłyśmy się w jednym małym pokoju, który nam zostawiono po rabunku domu, budziłam się w nocy, czekając na wywózkę. Namawiałam wtedy moją Matkę, żebyśmy wyjechały z Wodnik, gdzie wszyscy nas znali i gdzie ukryć się było niemożliwością, ale nie mogłam jej przekonać. Pamiętam, ze rozmawiałyśmy po francusku i mój żałosny argument "Chacun veut vivre". A teraz ten długo noszony lęk stał się rzeczywistością.
W końcu pani Romanowska otworzyła drzwi. Do mieszkania wtargnęli uzbrojeni enkawudziści i cywile. Nad naszym łóżkiem stanął niewysoki, tęgi Żyd- tłumacz.
- Wstawajcie, ubierajcie się, zostajecie przesiedlone do innej guberni.
Zaczęły się pertraktacje. Pani Romanowska broniła się dzielnie wysuwając argument pomocy, której jej ojciec udzielił Leninowi, ale to nie miało żadnego znaczenia. Była na liście i mieli rozkaz ją zabrać. Pytali się o jej męża, który ukrywał się w Stanisławowie. Nasza sytuacja była niejasna. Byłyśmy w Haliczu z przypadku, trzeba więc będzie sprawdzić listę dotyczącą Wodnik. To zabierze trochę czasu. Na razie mamy czekać. zaczęło się pospieszne pakowanie. Przezornie panie Romanowskie zabrały ze sobą żywność, między innymi wór mąki, o którym potem marzyłam w głodne kazachstańskie dni. Enkawudziści myszkowali po mieszkaniu. Jeden z nich, wysoki, szczupły mężczyzna o ponurej, bladej twarzy, upodobał sobie śliczny, srebrny samowar z Horożanki.
- To zostawcie.
- A dlaczego?
- Nie będzie wam potrzebne.
Wymiana zdań następowała szybko, ton był agresywny. Gdy po latach spotkałam panią Romanowską w Warszawie, w której zamieszkała po długiej wędrówce z Armią Andersa, pobycie w Londynie i Kanadzie, jedno z pierwszych pytań, jakie jej zadałam, brzmiało:
- A co się stało z samowarem?
Roześmiała się.
- Wyobraź sobie moja droga, że musiałam go zostawić, ale zdążyłam jeszcze odkręcić niektóre części tak, że był nieużyteczny. Zostawili go. Jest teraz u mojej córki w Warszawie.
W końcu przyszedł moment rozstania. Pani Romanowska, jej córka i my uklękłyśmy do pożegnalnej modlitwy. Modliłyśmy się o opiekę Bożą, o powrót do kraju.
- A teraz- zaintonowała pani Romanowska- módlmy się za tych, których pomordowali bolszewicy.
Blady enkawudzista popatrzył na nas ponuro. W końcu panie Romanowskie wyszły otoczone żołnierzami.
My zostałyśmy same w pustym mieszkaniu pod strażą jednego z nich. Trochę łudziłyśmy się, że może nas zostawią, że nie wyjedziemy. Ale na wszelki wypadek zaczęłyśmy się pakować. Mając minimalny bagaż rozglądałyśmy się, co by można zabrać z pozostawionych przez nasze znajome rzeczy. Nie było tego wiele. Jakiś szlafrok, duże i bardzo ciężkie futro (służyło nam potem jako przykrycie w mroźne kazachstańskie noce), album z fotografiami i śliczny meisenowski flakon na kwiaty. Ten ostatni pewnie zapakowała moja Matka, po malarsku wrażliwa na piękne rzeczy. W końcu przyszli i po nas. Zapowiedzieli nam, ze wezmą nas najpierw na przesłuchanie. Pamiętam ciemną poczekalnię. Brano nas każdą z osobna. Ja byłam ostatnia. Pytający, krępy mężczyzna, ubrany w szary, skórzany płaszcz, miał szare przenikliwe oczy i chłodny, a równocześnie agresywny sposób bycia. Rozmowa nie trwała długo. Imię, nazwisko, data urodzenia.
- Gdzie twój ojciec?
- Nie wiem.
- My wiemy, pisał do was listy. Mamy je.
Milczałam. Szare oczy świdrowały mnie. Rewizja osobista.Jego ręce sprawnie przesunęły się po kieszeniach kurtki. To chyba była niepotrzebna formalność, bo jaką broń może mieć przy sobie 13-letnia dziewczynka? W końcu wyprowadzono nas. Nasz szary komandir wsiadł z nami do dorożki. Na ulicy przechodnie patrzyli na nas z przestrachem. Było późne popołudnie i większość wywiezionych załadowano już do wagonów. Byłyśmy jednymi z ostatnich.
Długi rząd bydlęcych wagonów czekał na stacji. Z trzaskiem otworzono drzwi i wepchnięto nas do ciemnego wnętrza. Małe, umieszczone u góry okna nie dawały prawie światła. Wagon był pełen stłoczonych wśród stosów bagaży ludzi, głównie kobiet i dzieci. Było duszno i straszno. I wtedy zrozumiałam, co to znaczy utrata wolności. Nie móc wyjść na zewnątrz, dusić się w zamkniętej przestrzeni, być bezbronnym. Czułam się jak zwierzę w potrzasku.
Po długim oczekiwaniu, już pod wieczór, pociąg ruszył. I wtedy rozległ się nieludzki krzyk: tych, którzy zostawali i tych, których wywożono. Przejmujący do kości krzyk grozy, rozpaczy i pożegnania. Ktoś z naszego wagonu zaintonował "Serdeczna Matko...". Wszyscy podjęli pieśń. A potem był już tylko turkot kół toczącego się ciężko pociągu i nieustanny płacz dręczonych pragnieniem dzieci.
Nocą pociąg zatrzymał się we Lwowie. Zaczęto przeładowywać nas do wagonów szerokotorowych. Towarzyszył temu płacz dzieci, krzyki i kłótnie dorosłych. Towarowy kryty wagon, do którego nas załadowano, był już przystosowany do transportu ludzi. Po dwóch stronach drzwi, wszerz wagonu biegły dwupiętrowe, szerokie nary. Przy drzwiach coś w rodzaju ubikacji, a raczej drewniana rura, która wkrótce zaczęła niemożliwie cuchnąć. Pod sufitem dwa małe okienka. My znalazłyśmy się na dolnej narze, w towarzystwie rodziny komendanta policji z Jezupola- Antosiewiczów- matka, 18-letni syn Stanisław i 16-letnia córka Wanda. Wśród wywiezionych, w naszym wagonie przeważały żony policjantów z dziećmi. Mężczyzn w sile wieku nie było. Aresztowano ich zaraz po wkroczeniu bolszewików, albo na kilka dni przed wywózką.
Gdy ułożyłyśmy się jako tako w naszych narach, z szalona siłą odezwało się pragnienie. Od początku dnia nie miałyśmy nic w ustach. I wtedy w ciemnościach przyczołgała się do mnie Wanda z butelką wody z sokiem. Skąd ją miała, nie mam pojęcia. Dała mi pić, nakazując milczenie. W tym tłoku ktoś mógłby odebrać jej ten cenny skarb. W końcu gdzieś nad ranem pociąg ruszył. Jechał powoli, szarpiąc, przystając i znów szarpiąc. W wagonie zapadła cisza, przerywana tylko płaczem dzieci. Jechaliśmy w kierunku Tarnopola.
Zaczęły się długie, nużące dni i niespokojne, często bezsenne noce. Stłoczone na dolnych narach, pozbawione światła i powietrza, bardzo mało mogłyśmy widzieć z przesuwającego się przed nami krajobrazu. Czasem udało się uchylić trochę drzwi lub wdrapać na górną narę i przez okienko zobaczyć otaczający nas świat. Ale to były tylko chwile. Często ci z góry informowali nas, co widzą. Po drodze mijaliśmy inne, podobne naszemu pociągi. Czasami stojąc na stacjach, usiłowaliśmy nawiązać kontakt z towarzyszami niedoli z innych transportów. Z wodą i żywnością było rozmaicie. Pierwsze wiadro wody przyniosła Wanda, która zgłosiła się na ochotnika. Było to chyba w Tarnopolu. Mówiła mi potem, że łatwo mogła wtedy uciec, bo nikt ich nie pilnował, ale wróciła do wagonu ze względu na nas. Później już za granicą polsko-rosyjską, zaczęliśmy dostawać od czasu do czasu, przeważnie w nocy, zupę i chleb. Zupa kaszana była pożywna, a chleb bardzo dobry. Z utęsknieniem wspominałam go w głodne, kazachstańskie dni. Mimo, ze posiłki te były nieregularne, nie pamiętam, żebyśmy byli głodni, co przypisuję wpół leżącemu, wpół siedzącemu trybowi życia.
Pociąg przemierzał teraz płaskie, żyzne pola Ukrainy. Gdzieniegdzie widać było wieże dawnych kościołów, migały zasłyszane niegdyś nazwy. Pamiętam, jak przejeżdżając Konotopy, moja matka powiedziała mi, że tutaj dotarł z wojskiem polskim mój ojciec w 1920 roku. Potem krajobraz się zmienił. Ziemia była mniej żyzna, lasy sosnowe. Czasem nasz transport zatrzymywał się w polu czy lesie na dłużej i wtedy wybiegali z pociągu nasi strażnicy w towarzystwie personelu sanitarnego. Stoi mi w oczach pokryta sasankami leśna polana i rozbawione towarzystwo naszej obstawy. Którejś nocy przejechaliśmy srebrzystą w księżycowej poświacie Wołgę. Potem pociąg piął się przez płaskowzgórza. W wagonie zrobiło się chłodniej. Powiało grozą bezleśnych przestrzeni, obcością. Powoli zmieniał się też charakter zabudowań. Zniknęły wdzięczne, drewniane domki, a na ich miejsce pojawiły sie gliniane lepianki. Ludność miała już w większości rysy mongolskie. Otaczał nas bezkresny, pokryty burzanem step. Na którejś ze stacji ktoś podszedł do okienka i usiłował sprzedać nam dzikie tulipany. Byliśmy już w Azji. W końcu, po przeszło dwóch tygodniach podróży, dobiliśmy do celu. Było nim położone w kazachskiej republice, obłasti aktjubińskiej, rejonowe miasto Dżurun. Stąd miano nas rozwieźć ciężarówkami do pracy w kołchozach. Zaczęło się wyładowywanie transportu liczącego 70 wagonów. Pamiętam pierwsze zachłyśnięcie sie swobodą ruchu i poczucie osłabienia wywołane dwutygodniową podróżą.
Mimo słonecznej pogody Dżurun sprawiał przygnębiające wrażenie. Niskie, gliniane domki, szerokie, piaszczyste ulice, stepowy, płaski krajobraz, wszystko to tchnęło beznadziejnością i biedą. Tubylcy, o wybitnie azjatyckich rysach, przyglądali się nam z natarczywą ciekawością . Kazano nam zgłosić się do punktu rozdzielczego w miejscowej szkole. Wielki plac przed szkołą wypełnił tłum przesiedleńców. W punkcie rozdzielczym sprawdzano wszystkie dane: nazwisko, wiek, zawód. Jakaś pani, lekarz z zawodu, miała zostać w Dżurunie, co zostało uznane za wyróżnienie. Innych kierowano do kołchozów. Nikt nam nie udzielał informacji. Niektórzy sądzili naiwnie, że będziemy wszyscy razem. Podjeżdżały ciężarówki. Zaczęło się ładowanie, ale szło to powoli i wkrótce zapadła noc, a spora grupa ludzi ciągle czekała na swój przydział. Zmęczone, zmarznięte i głodne położyłyśmy się w końcu na podłodze w przedsionku punktu rozdzielczego.
Następnego dnia załadowano naszą grupę do ciężarowego, odkrytego auta. Droga biegła przez płaski, pokryty szaro-srebrnym piołunem, step. Gdzieniegdzie migały wśród kęp burzanu rude susły. Podróż trwała dosyć długo i dopiero późnym popołudniem dojechaliśmy do dużej, rozłożonej wzdłuż szerokiej piaszczystej drogi, wsi. Był to kołchoz Kalinin 10. Nie przewidziano dla nas żadnych mieszkań. Po prostu wysadzono nas przed jedną z większych chat, w której mieszkała pochodząca z Ukrainy rosyjskiej kobieta z dwiema córkami i kilkuletnim synem. Po pertraktacjach nasza gospodyni zgodziła się odstąpić nam jedna izbę . Było nas jedenaście osób. Pamiętam pierwszą, spędzoną na podłodze noc. Leżeliśmy pokotem i trudno było w tym tłoku obrócić się.
Dzień następny dał nam trochę pojęcia o sytuacji, w jakiej znalazłyśmy się. A nie była ona zbyt wesoła. Z naszej grupy byłyśmy najuboższe. Miałyśmy przecież tylko zabrane na parę dni rzeczy, a jako zapas żywności bochenek chleba dany nam na drogę w Dżurunie. Poza tym dom naszej gospodyni Maszy, składający się z dwóch izb i stajni, nie mógł pomieścić tak dużej grupy ludzi, nie mówiąc o dużym zróżnicowaniu kulturalnym poszczególnych jej członków . Zaczęłyśmy się rozglądać za jakimś lokum, ale to nie było takie proste.
Wieś Kalinin 10 ciągnęła się na dosyć dużej przestrzeni, dzieląc się wyraźnie na dwie części. W pierwszej, północnej, mieszkali Kirgizi, w drugiej, południowej, przybyli z Ukrainy rosyjskiej Ukraińcy. Ci ostatni osiedlili się tutaj jeszcze za czasów carskich, przyciągnięci wielkimi obszarami leżącej odłogiem ziemi. Czy byli też wśród nich deportowani przymusowo z Ukrainy kułacy? Chyba tak, ale na ten temat nigdy się nie mówiło.
Różnica kulturowa między Kirgizami i Ukraińcami ujawniała się już w sposobie, w jaki urządzali swoje domy. Kirgiskie chaty były prawie puste, jak jurty nomadów. Centrum izby zajmował niski, gliniany piec z nieodzownym saganem na herbatę, na glinianej podłodze rozłożone były czasem wojłokowe dywany. Żadnych mebli. Natomiast chaty Ukraińców były nie tylko umeblowane, ale schludne. Na parapetach okien stały doniczki z kwiatami. W niektórych domach, jak u naszej gospodyni, można było znaleźć ozdobione haftowanymi ręcznikami ikony.
Podobnie, jak wśród nas wywiezionych, w rodzinach ukraińskich brak było dorosłych mężczyzn. Z niedomówień wynikało, że aresztowano ich parę lat temu, zapewne w czasie czystek 1938 roku. Rodziny nie miały od nich żadnych wiadomości. Młodzieży natomiast było sporo i to trzeba przyznać, ze mimo bardzo ciężkich warunków życia, trafiały się wśród młodych Ukraińców typy bardzo urodziwe i dorodne. Taka córka naszej Maszy, zamężna z przystojnym traktorzystą, wysoka, smukła, o delikatnych rysach i dużych niebieskich oczach, mogła by posłużyć jako model niejednemu malarzowi.
W poszukiwaniu mieszkania przeszłyśmy całą wieś. Na jej końcu, już w pobliżu rzeki (Kalinin leżał nad rzeką Embą) znalazłyśmy opuszczoną, częściowo rozwaloną chatę. Po pertraktacjach z jej zamieszkałym opodal właścicielem, postanowiłyśmy wprowadzić się do niej.Życzliwi nam współwygnańcy pomogli nam dając najniezbędniejsze domowe sprzęty, jak wiadro na wodę, jakiś kuchenny garnek, talerze, łyżki. Dostałyśmy też trochę żywności.
Wspominając początki naszego pobytu w Rosji, nie mogę pominąć szoku psychicznego, jaki wywołała w nas gwałtowna zmiana otoczenia i warunków. Nasze nieprzystosowanie objawiało się u każdego z nas inaczej, ale w grupie wywiezionych dominowało rozdrażnienie, kłótliwość i chęć znalezienia kozła ofiarnego, na którym można by wyładować codzienne frustracje. Z nas trzech każda w inny sposób przeżywała ten wielki przeskok. Moja Matka przeważnie milczała. Moja siostra Wanda, z natury energiczna i czynna, poczuła się odpowiedzialna za nasz los i starała się zaradzić każdej trudnej sytuacji, wyładowując często na mnie swoje rozdrażnienie i niepokój. Ja zamykałam się w sobie i ani rusz nie mogłam pogodzić się z otaczającą mnie rzeczywistością. Szalenie tęskniłam za Polską i to nie tyle za ludźmi, co za polskim krajobrazem- polami, lasami, zalewami Dniestru. Stojąc kiedyś w księżycową noc na stepie, zaczęłam układać wiersz. Odtwarzam go dziś z pamięci, takim jakim był wtedy, ze wszystkimi jego wadami stylistycznymi:
" Cisza na stepie wieczorna, uroczysta
Na niebie błyszczy gwiazda srebrzysta
pod nią księżyc jasno świeci
Wszystko śpi...
Dawno już zgasły jasne zorze
Tylko wygnaniec polski szepcze swoje pacierze:
Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę
Wróć nas o Panie
Ratuj nas Matko Boża
A kiedy zaśnie zmęczony
chata, łan pola mu się śni
krzyk gęsi, psów ujadanie.
To co dalekie, to co swoje
I nieraz gorzkich łez zdroje
popłyną na obczyźnie
wśród stepu uśpionego
śni on o Ojczyźnie."
Chwilowe rozwiązanie problemu mieszkaniowego (chata nasza nie nadawała się do przezimowania) nie rozwiązało sprawy wyżywienia. Nie mając żadnych zapasów, zaczęłyśmy przymierać głodem. Moja matka, znająca się na roślinach, poleciła mi zbierać lebiodę, którą gotowałyśmy z odrobiną masła. Wanda sprzedała swój zegarek za zawrotną sumę 16 kg mąki. W kołchozowej mleczarni dawano nam co wieczór trochę odciągniętego mleka. Nieco zacierek na mleku i lebioda stanowiły teraz podstawę naszego wyżywienia. O chlebie nie było mowy. A ja jak na złość zaczęłam w tym okresie gwałtownie rosnąć. Ze średniego wzrostu, raczej krępej dziewczynki, wyciągnęłam się w długiego, chudego podlotka. Odczuwałam też nieustanny głód i brak sił.
Pewnego dnia, ponieważ życie wydawało mi się zbyt skomplikowane, postanowiłam umrzeć. Sądząc naiwnie, ze śmierć przychodzi na zawołanie, poszłam w step i położyłam się wśród burzanów, czekając, żeby przyszła. Po dosyć długim czekaniu wróciłam do naszej chaty, nie mówiąc nikomu o moich zamiarach. Moja matka nie stawiała żadnych pytań, ale mam wrażenie, ze zdawała sobie sprawę z moich przeżyć.
Wkrótce po naszym przybyciu zawołano Wandę, jako już dorosłą (miała 19 lat) do roboty. Wracała do domu zmęczona, spragniona i głodna, beż żadnej oczywiście zapłaty, którą obiecali dać w jesieni, po zbiorach. Co rana Kirgiz brygadier obiegał chaty, budząc ludzi do roboty. Gdy praca była lżejsza, jak plewienie czy zbieranie pozostawionych przez kosiarkę kłosów, szłam do pracy i ja. Oto wspomnienie takiego jednego dnia w polu:
Jest wczesny ranek. Przybiega brygadier Alim. Jest to nieduży, o zafrasowanych oczach Kirgiz. Jego mizerna bródka czyni go podobnym do kozy. Alim mówi szybko, mieszając słowa kirgiskie z rosyjskimi. Wanda ma iść do lepienia, ze zmieszanej z nawozem gliny, cegieł, a ja do plewienia zboża. Wanda jest zła. Praca przy cegłach jest nie tylko ciężka, ale i niebezpieczna. Ubijając bosymi nogami glinę łatwo o skaleczenie i infekcję. Po zjedzeniu cienkiej zupy, w której pływa zaledwie kilka klusek, wychodzimy z domu. W połowie wsi Wanda skręca do swoich cegieł,a ja idę dalej na koniec wsi, gdzie zbiera się nasza grupa. Są Ukrainki, Polki, Kirgizki. Przewodzi nam Kirgizka Alima. Zazwyczaj Kirgizki nie są, w naszym pojęciu ładne. Krępe, okrągłogłowe, skośnookie, zbyt odbiegają od naszych standardów europejskiej urody. Alima stanowi jednak wyjątek- jest smukła, ma szczupłe, zgrabne nogi i regularne rysy twarzy. Jej oczy zdradzają inteligencję. Ruszamy. Droga snuje się bez końca. Pole, które mamy oczyścić z chwastów, jest oddalone od kołchozu o 7 kilometrów. O żadnym transporcie nie ma mowy.
Dochodzimy do łanów pszenicy późnym rankiem, już bardzo zmęczone. Nasze zadanie to wyrwać rosnące w pszenicy chwasty. Wchodzimy bez ceremonii w zboże, depcząc je. Chwasty tkwią silnie w twardej ziemi. Ciężko je wyrwać. Kirgizki, bez żadnej żenady łamią tylko czubki zielska, tak by nie wystawały ponad zboże. Zmęczona długą wędrówką i palącym słońcem zaczynam je naśladować. Jest to jeden z tysiąca przykładów, jak bardzo w tej zbiorowej gospodarce nikomu na niczym nie zależy. Tymczasem słońce zaczyna niemiłosiernie palić. Rozgrzany piasek parzy bose stopy. Zabrana z domu butelka dawno wypita. Śmiertelnie zmęczone dochodzimy do namiotu przeznaczonego dla pracujących przy sianokosach robotników. Pić, pić !
W namiocie jest trochę wody w podejrzanej czystości wiadrze. Nie zważając na nic pijemy. Potem siadamy, żeby trochę odpocząć. Kirgizki przyglądają się nam ciekawie. Próbują nawiązać z nami kontakt łamanym rosyjskim. mam na szyi srebrny łańcuszek z medalikiem. Fascynuje je, bo jest cienki i delikatny, a ich srebrne ozdoby są, noszone przeważnie przez starsze osoby, są ciężkie i grubo ciosane. Chciałyby wymienić go na mleko i jajka. Odmawiam.
Koniec odpoczynku. Wstajemy. Jeszcze raz przechodzimy przez łan zboża. I wreszcie powrót. Z trudem idę do domu. Mam poparzone podeszwy stóp i droga powrotna wydaje mi się nieskończenie długa. Obok mnie idzie starsza, chuda kobieta. Trochę się jej boję, bo podobna jest do czarownicy. Baba Naścia (bo tak ją nazywają na posiołku) pochodzi z Ukrainy i mieszka niedaleko nas. Jej córka wyszła za mąż za robotnika fabrycznego z Emby, dużego miasta, do którego jeżdżą nasze polskie znajome wymieniać ubrania na chleb. Teraz odę obok Baby Naści i słucham jej nieustannych utyskiwań na życie. Gdy dochodzimy do jej biało malowanej chaty, zostaję zaproszona na maślankę. W domu jest czysto, przestronnie i chłodno. Pije łapczywie zmieszaną z odrobiną kaszy maślankę, a potem kuśtykając na oparzonych stopach wlokę się do domu. I tu chwytają mnie straszne boleści. Co je spowodowało, czy pita w namiocie woda, czy ofiarowana przez Babę Naścię maślanka- nie wiem. Wiem jedno, że jestem naprawdę chora. Do ogólnego osłabienia organizmu dołącza się jeszcze przewlekły, bolesny nieżyt jelit, który mnie będzie długo męczył. Na kolację są jak zwykle zacierki na mleku. Ponuro liczę kluski. Jest ich sześć. Do tego malutki, wielkości obwodu szklanki, cienki placuszek. Moja Matka dodaje mi go do kolacji, żeby mnie zachęcić do prostego trzymania się, bo ostatnio zaczęłam się garbić, co jest zapewne wynikiem złego odżywiania się. Kończy się dzień. Zostaje jeszcze wieczorne mycie się i pacierz. Polewając się obficie wodą, czerpaną garnuszkiem z wiadra, zmywam codzienny kurz. Wilgoć wsiąka w polepę, zostawiając ciemne smugi, po których rano nie będzie śladu. Jeszcze krótki pacierz i przykryta płaszczem zapadam w głęboki sen na twardym, wyłożonym czaharem barłogu.
Zbieranie na stepie kiziaku było prawie moją wyłączną domeną. Kiziak, czyli koński, krowi, czy wielbłądzi nawóz zastępował nam drewno. Wysuszony w ostrych promieniach słońca, palił się doskonale. Ale znaleźć kiziak nie było wcale łatwo. A gdy sie już znalazło złotodajną żyłę, czyli dawne pastwisko, trzeba było zebrać kiziak do worka i przynieść do odległego o parę kilometrów domu. Lubiłam jednak te kiziakowe wyprawy. Ogrom stepu, błękit pogodnego zawsze nieba, cisza i pustka dawały mi poczucie kontaktu z przyrodą, uspokajały. Zazwyczaj zaczynałam moją wędrówkę od rzeki Emby.
Koryto Emby przypominało mi trochę naszą dniestrową łachę Ochabę. W wilgotnym mule panoszyły się trzciny, niebieszczyły niezapominajki, różowiły delikatne kwiatki strzałki wodnej. Nad wodą unosiły się ważki, przelatywały ptaki. Ale kiziak w tym wilgotnym królestwie nie nadawał się do palenia, był zbyt mokry. Należało więc przejść drogą wzdłuż koryta rzeki, koło prywatnych ogrodów kołchoźników, wdrapać się na wysoki brzeg i szukać kiziaku w szerokim stepie. Czasami przechodziłam rzekę w bród i minąwszy samotnie stojące, opuszczone dwie chaty, zagłębiałam się w niewielki parów wyżłobiony zapewne przez topniejący na wiosnę śnieg. Opodal chat leżały nagromadzone ludzką ręką kamienie, podobno dawne groby kirgiskie. Bardzo rzadko spotykałam na stepie ludzi. Czasem tylko przejechał na grzbiecie wielbłąda Kirgiz. Hodowla wielbłądów to była zresztą wyłączna domena Kirgizów i nie pamiętam, żeby ktoś inny je posiadał. Wielbłądy były to nieprzystępne i złośliwe stworzenia, które pluły przy każdej okazji. Wolałam więc nie podchodzić do nich zbyt blisko. Szukając w stepie kiziaku usiłowałam odwrócić uwagę od moich dziecinnych przyzwyczajeń i układać w głowie powieści, które miałam zamiar kiedyś napisać. Zaniechałam jednak szybko tej literackiej twórczości przekonawszy się, ze moi bohaterowie spędzają większą część czasu na jedzeniu coraz to innych potraw. Dojmujący głód, który towarzyszył mi stale, przesłaniał powoli wszystko.
Często chodząc w stepie w poszukiwaniu kiziaku odmawiałam różaniec, z prośbą o powrót do Polski. Żeby nie pomylić się w zdrowaśkach, przy każdej zaznaczałam, jak nas nauczono w klasztorze: z pierwszym chórem anielskim i tak dalej (jest ich dziewięć), żeby zakończyć : " i z całym chórem niebieskim" na dziewiątej zdrowaśce. Mimo głodu, mimo spiekoty i beznadziejnej naszej sytuacji, płynęło na mnie z tej modlitwy jakieś uciszenie i pokój.
Tymczasem w czerwcu Ukrainka, współwłaścicielka naszej na wpół rozwalonej chaty, kazała nam ją opuścić. Przeprowadziłyśmy się więc do dawnej kołchozowej nieczynnej już wtedy piekarni. Był to solidnie zbudowany, jednoizbowy dom. Niestety, nie było w nim ani drzwi, ani okien. Z góry więc było wiadomo, że nie będziemy mogły w nim przezimować. Ale na razie noce były ciepłe, a ogromny piekarniczy zapiecek służył nam za łóżko i chronił przed wiatrem. W izbie był mały gliniany piec z okrągłą dziurą na sagan, w którym mogłyśmy przyrządzać nasze posiłki. Nasza piekarnia nie była luksusowym pomieszczeniem, ale ze wszystkich naszych mieszkań w Kazachstanie "okres piekarniany" został mi w pamięci jako najznośniejszy. Mieszkałyśmy same, a letnia słoneczna pogoda nastrajała optymistycznie.
Gdzieś z początkiem sierpnia Wanda wyjechała na dwa tygodnie na żniwa. Dziś trudno mi odtworzyć jej ówczesne życie. Wiem, że nocowała w szałasach nad jeziorem, bardzo ciężko pracując przy młocarni. Była tam grupa Polek, były i Rosjanki. Towarzyska i pełna życia Wanda zaprzyjaźniła się z niektórymi towarzyszkami pracy, wśród nich z młodą Ukrainką, córką posła w sejmie polskim. Warunki życia tej żniwnej brygady były bardzo prymitywne. Spano pod namiotami, kuchnia była polowa, ale najważniejsze z tego było, ze dawano jeść. Wanda jak wróciła, nie mogła się nachwalić dawanym dwa razy dziennie posiłkom, składającym się przeważnie z gęstych zacierek. O jarzynach w tych warunkach nie było oczywiście mowy. Był wprawdzie nad rzeką kołchozowy ogród, ale nie pamiętam, żebyśmy chociaż raz coś z niego dostały. Mówię: dostały, bo ukradły- tak! Każdy zresztą radził sobie jak mógł. Wanda na przykład wszyła sobie w spódnicę torbę, do której wsypywała przeznaczone na zasiew ziarno. Pamiętam, jak ze śmiechem opowiadała nam o oburzeniu naszego brygadiera Alima, który pokazał jej kiedyś dróżkę Tomcia Palucha, usypaną z kukurydzy przez młodego Polaka, Staszka.
-Popatrz, Wanda- powiedział zgorszony, jak można tak kraść! Jak kradniesz, to rób to tak, żeby nie zostawiać śladów.
Naszego kołchozowego ogrodu pilnowała Polka, pani Marusia. Była to osoba w sile wieku, pełna życia i temperamentu, mogąca się jeszcze podobać mężczyznom. Podobno była protegowaną naszego "zawchoza" czyli głowy kołchozu, który powierzył jej tak bardzo pożądane stanowisko stróża kołchozowego ogrodu. Taki stróż nie wracał z pustymi rękami do domu. Pani Marusia poczciwie zaproponowała mi, żebym przyszła w nocy do kołchozowego ogrodu i żebym sobie trochę nazbierała ziemniaków. Bałam się idąc na to spotkanie. Noc była jasna, księżycowa. Ale z pani Marusi biła taka pewność siebie, beztroska, kresowa wesołość i zwykła ludzka życzliwość, że się uspokoiłam. Przyniosłam wtedy do domu dużą miskę ziemniaków. Prawdziwy skarb. Po latach spotkałam panią Marusię na targu we Wrocławiu. Handlowała nabiałem. Była nadal pogodna i wesoła, mimo, że handel jej nie szedł. Ta szeroka natura nie nadawała się do kupieckiej zapobiegliwości.