W S P O M N I E N I A --- J A N A P O P O W I C Z A .
Napisane w 1 9 3 5 r. we Lwowie.
Bóg dozwolił mi dożyć w zdrowiu prawie sędziwego wieku, bo w chwili kiedy to piszę , ukończyłem 72-gi rok życia. Chociaż dożyłem czasów, w których do rodowodów nie przywiązuje się większego znaczenia, zdaje mi się jednak, że może za szkodą byłoby dla moich dzieci, Dla których to piszę, gdyby nie dowiedziały się bliższych szczegółów dotyczących rodziny, do której zrządzeniem Opatrzności Boskiej należą. Poza metrykami chrztu ojca mojego i dziadka nie posiadam żadnych papierów rodowych a to co wiem o rodzinach, od których pochodzę, wiem z opowiadania starszych, którzy już nie żyją. Wiadomości te coraz więcej zacierają się w mojej pamięci a będąc obecnie seniorem naszej rodziny , uważam nawet za swój obowiązek nie zabierać ze sobą znanych mi z opowiadania szczegółów rodzinnych, lecz przekazać przede wszystkim moim dzieciom, którym być może , wiadomości te będą pożyteczne i potrzebne. Po tych wstępnych uwagach dodam jeszcze, że nie mam zamiaru pisania jakiegoś pamiętnika, bo w moim wieku było by już za późno brać się do spisywania w pewnych odstępach czasu przeżywać własnych i widzianych lub słyszanych wypadków w ten sposób, jak to pamiętniki powstają. To co piszę to będą raczej wspomnienia, bo będę starał się powtórzyć osobiście znane mi, bądź też słyszane a mojej rodziny dotyczące szczegóły, na podstawie których można sobie stworzyć prawdziwy obraz osób, które należały, lub też żyjąc jeszcze należą do naszej rodziny. Z wspomnianych metryk i z opowiadań znany mi pierwszy protoplasta naszej rodziny urodził się w pierwszej połowie 18-tego wieku. Wspomnienia moje zatem rozciągać się będą na dwa wieki, bo na czas od około 1750 do 1935 roku. Rodzina nasza pochodzi z Węgier, a nazwisko nasze brzmi nie Popowicz, lecz Popovits, jak to udowadniają metryki pradziadka, dziadka, ojca mojego i moja. Pradziadek mój –Andrzej Popovits, ożeniony z Angielką – Anną Otto, był katolikiem, szlachcicem węgierskim, właścicielem większej posiadłości ziemskiej, składającej się z trzech włości, z których w jednej mieszkał a mianowicie w Nagy-Jorona w komitecie Zemplen. W tej miejscowości Przyszedł na świat w dniu 6 lipca 1803 roku dziadek mój Jan i został ochrzczony w kościółku Parafialnym w Vilejte. Lata dziecięce spędził dziadek Jan w domu rodziców w Nagy-Joronya. Lata młodzieńcze spędził dziadek Jan także na Węgrzech, skąd jako oficer kawalerii wojsk węgierskich dostał się do Tarnopola w Galicji. W Tarnopolu, wystąpiwszy z wojska, pozostał. Tam nabył posiadłość miejską, składającą się z dwóch domów i dużego ogrodu przy ul.Symkowskiej i ożenił się z Agnieszką Gorecką. Był tam urzędnikiem przy tamtejszym starostwie, gdzie dosłużył się emerytury. Dlaczego nie wrócił do Węgier ?-nie wiem. Przypominam sobie, że będąc u nas w domu t.j. u moich rodziców nie raz opowiadał o tym, ale szczegółów nie pamiętam, bo byłem wtedy 4 lub 6 –letnim dzieckiem. Odniosłem wrażenie że gniewał się na rządy węgierskie, które za złe mu wzięły, że się ożenił w Tarnopolu i że tam pozostał i nie wracał. Dziadek miał sześcioro dzieci a to 4 synów : Ludwika, Karola (mojego ojca), Władysława i Franciszka oraz dwie córki : Konstancję i Apolonię. Ludwik i Karol byli nauczycielami ludowymi. Władysław agronomem w dobrach hr. Baworowskiego koło Tarnopola. Konstancja wyszła za mąż za Marcina Bundyka-obywatela tarnopolskiego. Apolonia została zakonnicą Niepokalanką w Jarosławiu a Franciszek był kupcem w Czerniowcach. Stryj Ludwik (już nie żyje) pozostawił troje dzieci a to : Mieczysława ( również już nie żyjący ), Bolesław – generał W.P. i Aniela. Stryj Władysław, który był agronomem pozostawił jedną córkę – Janinę , zamężną Iskrzyńską - obecnie wdowę. Franciszek zeszedł z tego świata bezpotomnie. Ciotka Konstancja zamężna Budynkowa umarła pozostawiając dwie córki : Wandę i Klaudię. Ciotka Apolonia żyje jako zakonnica w klasztorze w Jałowcu. Dziadek Jan opuściwszy Tarnopol przemieszkiwał bądź to u swego syna Ludwika a Warężu koło Sokala, bądź też w Żółtancach w domu moich rodziców . Pod koniec życia, gdy zupełnie ociemniał , przeniósł się do Tarnopola, gdzie zamieszkał u swojej córki Konstancji i tam w 1886 roku, siedząc w ogrodzie pod gruszą na udar sercowy nagle umarł. Postać dziadka pamiętam doskonale. Był średniego wzrostu, łysy z sumiastymi siwymi wąsami. Ubrany był zawsze w szarą czamarę ozdobioną naszytymi sznurami z czarnego jedwabiu. Trzymał się prosto i lubił się bawić ze mną nosząc mnie na barana na plecach, z czego wnoszę , że byłem wtedy małym , najwyżej pięcioletnim dzieckiem. Dziadek palił fajkę na bardzo długich cybuchach i bardzo lubiłem gdy mnie wołał do zapalenia fajki, bo z powodu wielkiej długości cybucha sam tego uczynić nie mógł. Zapalenie fajki kończyło się zwykle zabawą w żołnierza. Brałem długi cybuch i jeździłem na nim jak na koniu po pokoju i to na komendę dziadka. Komenda dziadka była węgierska. Słów komendy nie rozumiałem, ale te niezrozumiałe słowa dla mnie działały na mnie tajemniczo a ja bardzo lubiłem wszelkie tajemniczości. Zdaje mi się że ani babka moja, która stale mieszkała w domu moich rodziców, ani też mama nie bardzo były zadowolone z tej węgierskiej musztry. Babka bardzo mnie lubiła i przeznaczała mnie na księdza. Od tej musztry wojskowej w węgierskim języku odciągała mnie zwykle babka mówiąc : „tego ci nie potrzeba, nie będziesz oficerem lecz księdzem”. Ojciec mój Karol urodził się w Tarnopolu 5 października 1839roku. Tam też chodził do szkół, po czem wstąpił do klasztoru O.O. Franciszkanów, ale tam nie został, lecz z klasztoru wystąpił z nieznanych mi powodów i był prywatnym nauczycielem a Busku. W Bezbrudach, w okolicy Buska koło Kutkorza przebywała wdowa po księdzu ruskim Helena Wiśniewska z trzema córkami – Karoliną, Filipiną i Julią. Tą ostatnią poznał mój ojciec a otrzymawszy stałą posadę jako nauczyciel ludowy, ożenił się z nią i ta była moją matką. Siostry jej a to –Karolina wyszła za mąż za Kądzielskiego, malarza i właściciela folwarku w Uszwi koło Sasowa a druga –Filipina wyszła za Michała Michalskiego, urzędnika obecnie zlikwidowanego już Banku Włościańskiego we Lwowie. Obie te rodziny obecnie wymarły. Babka moja Helena Wiśniewska po wydaniu córek za mąż , przeniosła się z Bezbrud do Suchostawu, gdzie byli moi rodzice i pozostała w ich domu do końca swojego życia. Babka moja i jej córki a więc i mama moja chociaż córki księdza ruskiego, nie były Rusinkami, lecz polkami, bo ojciec ich nie był narodowości ruskiej, lecz też był polakiem. W owych czasach szkoły wzgl. nauka wyższa nie były dostępne dla dzieci ludu i z tego powodu na kler ruski kandydatów narodowości ruskiej prawie nie było. Nadto większa własność ziemska z powodu coraz częstszych działów rodzinnych, coraz bardziej kurczyła się. Właściciele włości, celem zabezpieczenia bytu rodzinie, często kształcili jednego z synów na księży ruskich, bo ci mogli się żenić i rodziny zakładać. Nie rzadko taki właściciel wioski fundował cerkiew ruską, wyposażał ją w grunta i potem osadzał w niej syna jako proboszcza. Stąd było dawniej tyle księży ruskich narodowości polskiej. Tak było w rodzinie Wiśniewskich. Dziadek mój po kądzieli –Wiśniewski, nie przestając być Polakiem otrzymał probostwo ruskie w Bezbrudach a przed wyświęceniem na kapłana ożenił się z babką moją Heleną Stefanowiczówną, która również była Polką, bo pochodziła ze Stefanowiczów linii litewskiej t.j. należącej do obrządku ormiańskiego. Dziadek ten w 4 roku kapłaństwa umarł na cholerę. Jak wynika z tego co przedstawiłem rodzina moja z pochodzenia węgierska spolonizowała się po osiedleniu się dziadka Jana w Tarnopolu i ożenieniu się tam a ze strony matki była zawsze polska. Rodzice moi mieli jedenaścioro dzieci. Najstarszą była siostra Klementyna, drugim z rzędu byłem ja Jan, potem Ignacy, Maryja, Salomea. Eugenia, Janina, która dzieckiem umarła, następnie Stefan, Zenon, Domicjusz i Dioniza. Urodziłem się 1 lipca 1864 r. w Suchostawie, gdzie przez krótki czas przebywali mój rodzice, gdyż ojciec mój był tam kierownikiem szkoły. Chrzcił mnie z braku łacińskiego kapłanów tej miejscowości tamtejszy ksiądz ruski i jak to niestety często księża ruscy praktykowali wpisał mnie do swoich ksiąg metrykalnych i nie doniósł o tym przynależnej parafii łacińskiej (w Kopeczyńcach). Dopiero w roku 1878, gdy w międzyczasie rodzice moi przynieśli się do Żółtaniec i do wpisu w szkole potrzeba było mojej metryki dowiedział się ojciec, jak opowiadał, że niewłaściwie zapisano mnie do obrzędu grecko-katolickiego. Sprostowanie tej błędnej ewidencji mojego obrządku, z powodu zmiany proboszczów w odnośnej parafii miało natrafić na trudności i zaniedbano tą sprawę, bo ostatecznie zapisanie mnie niewłaściwe na greko-katolika nie miało żadnych ujemnych następstw dla mnie , zwłaszcza że nic nie było na przeszkodzie, abym jak dotychczas tak i nadal obserwował tak jak mój ojciec obrządek łaciński. Sprawa ta później została jednak formalnie wyrównana. Po przedłożeniu mianowicie metryk chrztu ojca mojego w mojej Kurii Metropolitalnej obrz. Łacińskiego we Lwowie, dekretem z dnia 4 maja 1909 L:3213 zawiadomiła mnie ta Kuria że w metryce mojej umieszczone błędne określenie obrz. mojego zostało sprostowane w księgach metrykalnych na obrz. łaciński i zwrócono mi przy tym moją metrykę po zaopatrzeniu jej podpisaną przez ówczesnego Arcybiskupa śp. Józefa Bilczewskiego klauzulą , że tak jak mój ojciec, jestem obrządku łacińskiego. Jak wspomniałem już, było nas dziesięcioro żyjącego rodzeństwa. Prócz tego w domu rodziców stale mieszkała babka Helena a od czasu do czasu dziadek Jan. Ojciec mój miał zatem dużą rodzinę do wyżywienia. Niedostatku nie było jednak nigdy w naszym domu. Mama z babką zajmowały się gospodarstwem w domu, które nie było małe , gdyż w Żółtancach, gdzie od dzieciństwa mojego przebywaliśmy , były dwa duże ogrody, sad z pasieką, stodoła, chlewy, bo hodowaliśmy bydło t.j. krowy, wieprze, kury itp. Ojciec będąc nauczycielem zajmował się głównie szkołą, którą z jednoklasówki rozwinął z biegiem czasu w szkołę czteroklasową. Nadto zajmował się ojciec gospodarstwem pozadomowym a mianowicie rolnym, bo oprócz szkolnego pola miał także własne grunta, które uprawiał a także i dzierżawił od chłopów . Prócz tego był ojciec agentem Krakowskiego Tow. Ubezpieczeń i doradcą prawnym mieszkańców wsi, których było około 4000. Bardzo często Wyjeżdżał ojciec do Kulikowa lub do Lwowa, celem zastępstwa chłopów w sądach, bo w owych czasach były jeszcze dozwolone takie zastępstwa bez kwalifikacji prawniczej. Dochody z tych licznych zajęć umożliwiały ojcu utrzymanie i posyłanie licznego rodzeństwa do szkół. Ojciec był pionierem kultury w Żółtancach. Sadów u ludu nie było tam w cale. Dopiero ojciec nauczył tamtejszych ludzi należytej uprawy roli a szczególnie sadownictwa tak że do dziś Żółtańce słyną z obfitości szlachetnych owoców. Koniczyna była tam także nieznana, dopiero ojciec nauczył uprawy tej pożytecznej rośliny pastewnej. Ogród obsadził ojciec nieznanymi tam drzewami morwowymi, a nawet hodował jedwabniki i kokony wysyłał do Hamburga. W naszym ogrodzie był cały szpaler także podówczas tam nieznanych krzewów winogron. Na mamie spoczywało gospodarstwo domowe i wychowywanie tak licznej gromadki dzieci. Starsze dzieci pomagały w tym mamie zajmując się młodszym rodzeństwem. Goście bywali u nas często a to : ks. polski Hoffman, ks. ruski Bryliński , leśniczy Bieńkowski, właściciele folwarków Kantor, Zaczkiewicz, Ochalski, później gdy w Żółtancach utworzono urząd pocztowy kierownicy tego urzędu Bazylewicz, Booss, młynarz Jurzykowski. Prócz tego z sąsiednich wiosek przyjeżdżali do nas znajomi rodziców , okoliczni księża i nauczyciele a także i dalsi krewni, przeważnie ze strony mamy, jak ciocie : Czajkowska, Rudnicka, Sadowska, Kuryłowiczowi ii. Było u nas zawsze bardzo wesoło. Wprost nie pojmuję, skąd brała siły mama, że potrafiła przy swoich zwykłych zajęciach gospodarczych urządzać przyjęcia dla gości. W dzień była robota koło inwentarza żywego, w ogrodzie, sadzie, a w nocy szczególnie w porze zimowej było robienie pończoch, bo wówczas gotowych , fabrycznych jeszcze nie było. Szycie bielizny, ubrań, bo także gotowych nie było. Wszystko to szyło się ręcznie, nawet kołnierzyki dla taty. Maszyna do szycia pojawiła się u nas gdy ja miałem 12 lat i dojeżdżałem do szkół. Tak samo lampa naftowa dopiero w ten czas Pojawiła się u nas w domu. Przedtem świecono świecami w domu robionymi. Po południu i wieczorem, gdy mama szyła odbywały się u nas śpiewy pod przewodem mamy. Śpiewaliśmy stosownie do czasu, kolędy, gorzkie żale, „z dymem pożarów”, „pod Twą obronę”, itp. Szczególnie lubiłem „kto się w opiekę podda Panu swemu śmiele rzec może …” To „ śmiele rzec” uważałem za jedno słowo i naturalnie nie rozumiałem, ale nigdy nie pytałem o wyjaśnienie. Uważałem to za tajemnicze słowo, jak komendę węgierską dziadka i to wystarczało by kochać się w tym słowie. Wychowanie nasze było bardzo religijne. Przede wszystkim mieliśmy dobry przykład rodziców. Mama i babka odmawiały swoje pacierze rano i wieczór przy robocie, chodząc po pokoju. Ojciec miał zeszycik, formatu ćwierć-arkuszowego i w tym zeszyciku były spisane, bardzo drobnym pismem różne modlitwy, które ojciec zawsze rano przed śniadaniem, chodząc po pokoju, po cichu odczytywał. Dopiero gdy ojciec skończył swe modlitwy, zasiadaliśmy do śniadania. Każde z nas dzieci wieczorem i rano modliło się i to młodsze dzieci powtarzały słowa modlitwy za babką, albo za mną klęcząc przed obrazem świętym. Starsze dzieci, które już nauczyły się modlitwę, odmawiały samodzielnie. Bardzo często starsze rodzeństwo wyręczały mamę lub babkę i modliło się z młodszym. Mama miała dwie książki do modlitwy ”Dunina” i „Szkaplerzną” . Z tymi książkami chodziła do kościoła a gdy tam mszy św. nie było , to do cerkwi. W niedziele i święta po południu modliła się mama z tych książek w domu. Lubiliśmy bardzo asystować mamie przy tych modlitwach i potrafiliśmy w czasie tych modlitw zachowywać się sicho i nie przeszkadzać mamie. Jeśli się zważy ile nas było , to nie była to taka łatwa sprawa, ale rzeczywiście bohaterska cnota z naszej strony. Nie wiem jak moje rodzeństwo, ale ja osobiście wyniosłem z domu jakąś świętą bojaźń Boga i niezachwianą wiarę, że Bóg mnie widzi i widzi i osądza każdy mój uczynek. Dopiero w wyższych klasach gimnazjalnych z powodu nasłuchania się różnych bezbożnych rozmów kolegów, nie utraciłem wprawdzie wiary Boga, ale jakiś czas zobojętniałem dla religii. Zobojętnienie dla Boga doszło u mnie niebawem do tego stopnia, że zaprzestałem odmawiania codziennego pacierza i chodzenia do kościoła. Z domu wyniosłem także polskie uświadomienie narodowe, które polegało głównie na czci Dla bohaterów narodowych. W bibliotece domowej przechowywanej w dużym zielonym kufrze, do którego zakradały się nieraz myszy, znajdowały się książki, które przeważnie były własnością mamy, gdyż były podpisane panieńskim nazwiskiem mamy. Były tom prawie wszystkie klasyczne dzieła a więc : Kochanowski, Pol, Mickiewicz, Słowacki, Kraszewski. Książki te czytała nam mama a później sami czytaliśmy. Cieszyliśmy się na wieść że w nocy dała znać o sobie mysz, że wtargnęła do kufra. Wtedy odbywało się polowanie na tą mysz, które polegało na tym że tato i mama bardzo starannie wybierali książki z kufra i wszyscyśmy pilnowali, aby zbrodniarka nie uciekła, lecz aby ją złapać. Przy tym polowaniu głównie chodziło nam nie o upolowanie myszy, lecz o upolowanie jakiejś jeszcze nie znanej i nie czytanej książki. Książkę taką po prostu usuwało się z widoku i chowało a potem w tajemnicy czytało. Specjalistami do tego była moja starsza siostra i ja. Na szczęście w tej bibliotece maminej nie było złych książek. Nie wiem czy w ogóle istniały takie złe książki, od których się obecnie roi. Mama opowiadała nam także dużo z dziejów Polski. Szczególnie lubiłem opowiadanie o Piaście, o Krakusie, Wandzie, Jadwidze, Kazimierzu Wielkim, Kościuszce. Babka lubiła opowiadać o powstaniu jakieś straszne historie o święceniu broni dla powstańców i przechowywaniu jej w mieszkaniu babki pod podłogą. Dużo strasznych rzeczy opowiadała babka o Moskalach. Szczegółów niestety nie pamiętam, ale zostało wrażenie żę Polaków krzywdzili i Niemcy i Moskale. Przysłuchiwaliśmy się dysputom rodziców z dziadkiem Janem na temat aktualny – toczącej się wówczas wojny francusko-niemieckiej. Dziadek udowadniał, że Francuzi dlatego ponieśli klęskę, bo im brak było pomocy polskiej. Zastanawialiśmy się (tj. myślące już rodzeństwo) nad tym, dlaczego Polacy mają pomagać Francuzom i odnosiliśmy wrażenie, że ta Polska to przecież musi być wielka potęga, jeżeli od niej zależą losy Francji i Niemiec. O Rusinach, zdaje mi się nigdy mowy nie było. Wprawdzie wieś Żółtańce była w połowie ruska i lud przeważnie mówił po rusku, ale tą ruską mowę nie uważaliśmy za jakiś odrębny język, lecz za chłopski , zepsuty język polski. Kwestia ruska wówczas u nas nie istniała. Później, gdy wyjechałem do szkół, a mianowicie do gimnazjum w Złoczowie, nie mogłem zrozumieć, dlaczego każą mi uczyć się po rusku. Lekcje języka ruskiego kończyły się dla mnie zwykle tym, że nauczyciel kazał przynieść na następną lekcję jako karę za niewłaściwe wypowiedzenie jakiegoś słowa, całą kartkę zapisaną tym słowem , czy zdaniem. Już to samo że miałam pisać karę, wstydziło mnie, zwłaszcza, że we wszystkich innych przedmiotach szkolnych celowałem. Z powodu tych kar za ruski język – znienawidziłem go. W domu rodziców do zajęć moich należało opiekowanie się młodszym rodzeństwem a więc kołysanie, ubieranie, bawienie a nawet i karmienie Łyżeczką z talerza. Poza tym z każdym rokiem kazano mi się więcej uczyć. Nie lubiłem tego. Wolałem najcięższą pracę, ale poza domem. Prawie cały dzień przepędzałem w ogrodzie lub w sadzie. Kopałem, sadziłem, plewiłem, łaziłem po drzewach , z jednego na drugie przeskakiwałem. Zajmowałem się krowami, świnkami, kurami. W zimie te moje zewnętrzne zajęcia były bardzo ograniczone. Największą przyjemnością było pojenie bydła w zimie, bo woda w rzeczce zamarzała, więc trzeba było siekierą przerąbywać płonki i to właśnie było najprzyjemniejsze. Przyrodę i wieś bardzo lubiłem. Babka lubiła chodzić do lasu na grzyby. Zwykle brała mnie ze sobą . Wycieczki takie trwały cały dzień. Grzybów dużo nie nazbierałem, ale za to przynosiłem upolowane motyle, chrząszczyk, nawet żabki, niezwykłe roślinki wyrwane z korzeniem. Chciałem to wszystko zaaklimatyzować u nas w ogrodzie, jednak nie udawało się. Roślinki nie przyjmowały się a chrząszczyki z ogrodu ulatniały się. Nie zrażałem się tym jednak i próby ponawiałem. Takim był Dom moich rodziców i takie było moje dzieciństwo. Wszystkie drobnostki nawet bardzo dobrze pamiętam i wszystko to z przyjemnością bardzo często rozpatruję. W drugiej połowie życia przecież dużo ciekawszych i lepszych rzeczy widziałem i dużo sensacyjniejszych epizodów przeżyłem a mimo to w myślach wracam do naszego małego domku w Żółtańcach, bo tam mi dobrze było. Nieraz żal mi moich dzieci, że takich wspomnień mieć nie mogą. Ileż to mieszkań miały we Lwowie – każde z coraz to większym komfortem, każde inaczej urządzone. Ciągle coś nowego i ciągle pragnienie czegoś nowszego i lepszego. Rezultatem tego, że w pamięci nic takiego nie utrwaliło się, co warto by wspominać. Chociaż wieś lubiłem, dla szkół , musiałem ją opuścić. Chodziłem do szkół w Złoczowie, Tarnopolu i we Lwowie. W gimnazjum byłem zawsze celującym uczniem a na Uniwersytecie trzy prawnicze egzaminy złożyłem z odznaczeniem. Odsłużyłem przy wojsku austryjackim obowiązkową służbę wojskową, zdałem egzamin oficerski i zostałem zamianowany porucznikiem w rezerwie. Wstąpiłem do służby państwowej do Dyrekcji Poczt we Lwowie. W owym czasie uważano tą służbę za najlepszą, bo zapewniała dla pracowników szybki awans a poza tym dawała pewność stałego pobytu we Lwowie. Rzeczywiście awansowałem dość szybko i ostatecznie dosłużyłem się stanowiska szefa instytucji do której wstąpiłem. Gdy skończyłem studia i wstąpiwszy do służby państwowej otrzymałem stanowiska umożliwiające utrzymanie rodziny, ożeniłem się. Żeniąc się chodziło mi o towarzyszkę życia i o matkę moich dzieci, które chciałem mieć. Od towarzyszki życia żądam miłej powierzchowności i dobrego serca a to ostatecznie jest już warunkiem dobrej matki. Te wszystkie warunki znalazłem –moje dzieci- w waszej mamie! Znalazłem w waszej mamie miłą i wdzięczną postać i bardzo dobrą osobę. Że kochała i kocha swe dzieci to przyznał by jej i największy wróg. Żadne poświęcenie, żadna ofiara i żaden trud nie były za duże, gdy chodziło o dobro dzieci a było ich sześcioro. Najstarszą córkę Janinę, w kwiecie wieku, powołał Bóg do siebie. Staram się nie wyróżniać żadne z dzieci i wszystkie jednakowo traktować i tak zawsze czyniłem i czynię, ale gdy myślę o mojej Janinie, to naprawdę ona była inna. To dziecko okazywało mi zawsze dużo serca. Już jako słuszna panienka, bo 19-letnia, po maturze, była szczęśliwa, gdy poszedłem kiedy z nią do miasta a bardzo lubiła ująć mnie za dłoń i tak moją rękę trzymać, nie bacząc na to czy kto z przechodniów patrzy się na to. Na nikogo nie zwracała uwagi, lecz trzymając moją dłoń przemile rozmawiała Se mną. Do dziś nieraz czuję kochaną jej łapkę w mojej dłoni. Było bardzo dobre dziecko. O religijności świadczy, że umierając już i czując to, że umiera, prosiła aby jej czytać litanię do N. Serca Jezusowego. Tak przedwczesną śmierć mojej Janinki bardzo odczułem. Ale czy nie było to dopuszczenie Boskie przypomnieniem ? – że Bóg istnieje, że się nami interesuje i że mu należy się od nas przynajmniej pamięć o Nim ? Wspomniałem o tym że będąc w wyższych klasach gimnazjalnych, słuchając rozmów i mędrkowań bezbożniczych moich kolegów, nie miałem odwagi do potępienia tych rozmów i tak powoli zobojętniałem dla religii, że przestałem się nawet modlić. Dopiero zawarcie małżeństwa zreflektowało mnie poniekąd. Przed Sakramentem małżeństwa należy przyjąć Sakrament Pokuty. Zastosowałem się do tego i nawróciłem się do Boga. Mówiłem nawet pacierz wieczorny razem z mamą. Czułem się bardzo szczęśliwy. Nie przypominam sobie, co spowodowało zaprzestanie wspólnej modlitwy. Możliwe, że powodem był jakiś urzędowy wyjazd ze Lwowa i dłuższa niestabilność w domu. Zaprzestanie wspólnych modlitw było powodem, że znowu nie modliłem się i zapomniałem o Bogu. Z tej obojętności wyrwała mnie dopiero śmierć Janinki. Zacząłem modlić się za jej duszę i zacząłem się znowu modlić. Widocznie modlitwy te nie były wystarczające. Po upływie kilku lat Bóg zabrał nam drugie dziecko , naszego Zygmusia. Że te dwa ciosy nie załamały mnie zupełnie, zawdzięczam może tej wielkiej pracy i tym licznym troskom, jakie miałem w czasie wojny światowej. Odczułem jednak bardzo korzący palec Boży. Zająłem się troskliwie moją duszą. Począłem zastanawiać się nad sobą i przekonałem się, że grzeszyłem moją obojętnością dla Boga. A co spowodowało tą obojętność i to w następstwie kary ? Oto niemądre mędrkowania niedouków i niedorostków. Zastanawiając się bliżej nad kwestią, skąd biorą się bezbożnicy i niedowiarkowie. Obserwując otaczających mnie ludzi przekonałem się, że powodem niedowiarstwa jest głupota, zarozumiałość, pycha itp. – cnoty „non serviam”, bez dalszych motywów, bo ich rzekomy postępowiec czy wolnomyśliciel nie ma wierzyć? – To niżej mojej godności. Tak mówią wolnomyśliciele tj. tacy, którzy wcale nie myślą a jeśli w ogóle kiedy myślą, to myślą o tym, o czym myślałyby bydlęta, gdyby umiały myśleć. A przecież nawet w codziennym życiu potrzebna nam ciągle wiara. Wierzę zegarmistrzowi, bo się na zegarmistrzostwie nie rozumiem. Wierzę lekarzowi, gdy jestem chory i ufam że lekarstwo jego wyleczy mnie. Wierzę inżynierowi, że zbuduje mi Dom, który nie zawali się. Wierzę w ogóle wszystkim w sprawach, którymi się specjalnie zajmują a którymi sam zająć się nie mogę i dlatego na nich nie rozumiem się. Czytając historię Tacyta, wierzę, że wszystko to co pisze jest rzeczywiście prawdą i nie tylko ja, ale wszyscy, co go czytają darzą go ślepą wiarą, którą nazwali by zacofaniem, gdyby chodziło o kwestie, które nasze święte Ewangelie opisują. A czy istnieje wiarygodniejsze pismo nad Ewangelie? Stwierdzili to najzacieklejsi wrogowie Ewangelii po stoczeniu z nią i ostatecznie po sromotnym przegraniu wieki trwającej wojny. Ci rzekomo postępowi, czy wolnomyśliciele celują w tym, że skwapliwie podchwytują kaczki dziennikarskie i niedziennikarskie, obnoszą je jako najnowsze wyniki wiedzy a już nie czytają i nie wiedzą o tym, że prawdziwa wiedza te kaczki dawno potępiła. Wierzę we wszystko, czego nasz Kościół naucza nie wstydzę się tej mojej wiary, owszem szczycę się nią. Wstydzić się powinni ci, którzy wiarę w Boga i w nauki Kościoła z góry odrzucają, aby w taki tani sposób zyskać nazwę postępowych. Może byłby postępem, gdyby ktoś mógł udowodnić słuszność swego negatywnego stanowiska względem kwestii istnienia Boga, gdyby mógł powiedzieć, kto poza Bogiem Stworzycielem uczynił ten wszechświat, tą ziemię z wszystkimi stworzeniami , kto zaprowadził ten ład i tą celowość i kto wlał życie w żyjące stworzenia? Na wszystkie te kwestie ci rzekomo postępowi odpowiedzi nie mają, lub co najwyżej usłyszy się nazwisko Darwina, czy Haeckla, chociaż ten kto powołuje się na te rzekome znakomitości, nie studiował ich wcale, albo nie studiował tego co więksi uczeni o takich Darwinach i Haecklach pisali. Na jedną okoliczność chciałbym zwrócić uwagę a mianowicie, że niewierzący wszelkie elukubracje o nieistnieniu Boga i w ogóle wszystko co napisano przeciw religii jak najpilniej czytają i najświęciej temu wierzą, natomiast książki traktującej poważnie o religii, z której mogliby dowiedzieć się rzeczywistej prawdy wprost boją się i za żadną cenę do rąk nie biorą. Chciałbym, aby każdy ateusz nad właśnie co wspomnianą okolicznością istotnie zastanowił się, bo wówczas prędko porzuciłby swoje ateuszostwo. Ale czyż żąda kto od nas ślepej wiary? –Przeciwnie, obowiązkiem naszym jest starać się poznać rozumowo prawdy wiary o ile tylko rozum nasz do tego nadaje się. Podstawowe prawdy wiary można zbadać rozumem ludzkim, a kto to uczyni, z łatwością przyjmie i tajemnice wiary, niedostępne dla naszego rozumu. Dlaczego piszę o tym ? – Chciałbym wyjaśnić i uzasadnić postępowanie dojrzałego i ostatniego okresu mojego życia. Mówiłem już o tym, że chociaż nie wyrzekałem się wiary katolickiej, ale zobojętniałem dla niej a szczególnie dla przepisanych praktyk religijnych. Bóg w swym nieskończonym Miłosierdziu zlitował się nade mną, dał mi znać o Sobie powołując przedwcześnie przed Swój Tron dwoje moich dzieci. Były to straszne ciosy dla mnie. Brałem rzecz po ludzku. Opłakiwałem stratę dzieci, nie myśląc wcale o tym, że właściwie tylko wyprzedziły mnie, że są już tam, dokąd ja dopiero zdążam. Śmierć moich dzieci, a więc to co odczuwałem jako wyrządzoną mi krzywdę, zbliżyło mnie do Boga. Wstąpiłem do Sodalicji Mariańskiej. W naturze mam to, że nie traktuję zwykle żadnej rzeczy powierzchownie. Aby wykonywać należycie obowiązki sodalisa. Musiałem odświeżyć w pamięci i uzupełnić moje wiadomości katechizmowe. Przetrawienie tego zresztą nie wielkiego materiału, zachęciło mnie do rozszerzenia mojego, zaniedbanego horyzontu religijnego. Studiowałem Pismo Św. dzieła moralne i ascetyczne. Im więcej się uczyłem, tym więcej poznawałem braki swoje. Czytałem pisma Ojców Kościoła , historię Kościoła a wreszcie wziąłem się do systematycznego studiowania teologii i filozofii. Nie lubię pożyczanych książek, zwłaszcza gdy trzeba dłuższy czas i częściej zaglądać do jakiejś książki. Nabywałem więc na własność to, co zamierzałem przestudiować. Dziś posiadam już pokaźną bibliotekę religijnych książek. Posiadam przeszło 500 tomów bardzo cennych dzieł. Jak nieraz żałuję, że nie miałem i nie studiowałem podobnych dzieł wcześniej. Czułbym się bardzo szczęśliwym gdyby moja rodzina nie zlekceważyła skarbów, jakie jej w mojej bibliotece religijnej (zwanej teraz Watykanem!), pozostawię. Zbliża się coraz bardziej chwila , gdy pożegnam ten świat i wszystko co mi drogie na tym świecie. Czy odczuwam lęk jaki przed tą tajemniczą i bądź co bądź przykrą chwilą? – Bynajmniej. A zawdzięczam ten spokój właśnie tym skarbom mojego Watykanu. Wiem skąd? –i w jakim celu? Przyszedłem na świat i dokąd zdążam. Najmocniej jestem o tym przekonany, że zejdę i połączę się z tymi, których opłakiwałem i spotkam tam więcej dobrych znajomych niż tu zostawię a rozłąka z drogimi osobami, które jeszcze będą miały pozostać na tym świecie, nie będzie tak ciężka, bo w stosunku do wieczności nie będzie taka długa. Ten nieoceniony spokój duszy dało mi zbliżenie się do Boga i coraz lepsze poznanie Go przez rozczytywanie się w dziełach religijnych. Już parokrotnie wspomniałem, że żyję stosunkowo długo, bo 72 lata. Cóż więc dobrego i czy w ogóle co dobrego uczyniłem? Jeżeli staram się odpowiedzieć na to , sobie postawione pytanie – to prawdziwie, nie z chełpliwości . Odczuwam brak szczegółów z działalności moich przodków i nie mogę zaspokoić swej ciekawości co do tego. Chciałbym, aby ci co to czytać będą a więc moi następcy mieli z czego zaspokoić swoją ciekawość co do mojej osoby. Zresztą, czy mam się czym chwalić? Jeżeli zważę, że okres mojego życia dość długi, że Bóg dał mi dużo talentów, bo zdrowie, znośne materialne powodzenie, to przecież działalność moja powinna by być owocniejsza. To że pracowałem od dziecka uczciwie i sumiennie to było moim obowiązkiem, tego nie uważam za jakąś zasługę. Będąc w domu dzieckiem zajmowałem się robotami poruczonymi mi i dostępnymi ówczesnym siłom moim. Spełniałem mój obowiązek. Potem, gdy opuściłem Dom rodzinny i wyjechałem do szkół ucząc się dobrze w szkołach, także spełniałem tylko swój obowiązek. Gdy założyłem rodzinę i gorliwie pracowałem, celem zdobycia coraz lepszych warunków utrzymania swego i swojej rodziny, to czyż nie spełniałem tym tylko mojego obowiązku? Zawodową swoją pracę starałem się wykonywać jak najlepiej i należałem do wzorowych urzędników i uwzględniano to zawsze, bo bez wszelkiej protekcji osiągałem zawsze to co mi się należało. Początkowo poza urzędem nie oddawałem się żadnym pracom. Nie było tego potrzeba. Przebywałem przecież pod zaborem austryjackim gdzie osiągnęliśmy wszystko co poza niepodległością było do osiągnięcia. W tej byłej Galicji szkoły były polskie, urzędowanie w urzędach było polskie i kraj polszczył się coraz więcej a rusini i żydzi całkiem słusznie byli na drugim miejscu. Prace społeczne i patriotyczne rozwijały się bez przeszkód. Z końcem 1918 r. tj. z chwilą ukończenia się wojny światowej i odzyskania niepodległości ze strony Polski, Lwowska Dyrekcja Pocztowa, do której należałem, jak i inne instytucje państwowe musiały oddać swych wyszkolonych pracowników tym częściom Polski, w których trzeba było organizować życie i urzędowanie polskie. Mnie przypadło w udziale zorganizowanie Dyrekcji Pocztowej w Wilnie i urządzenia służby pocztowo-telegraficznej i telefonicznej w północno-wschodniej części Polski a mianowicie w województwach Wileńskim, Nowogródzkim, i Poleskim. Pracowałem nad wykonaniem tego zadania od 1919r. do połowy roku1927, mając siedzibę urzędową w Wilnie a przez krótki czas chwilowo w Grodnie. Poruczone mi zadanie spełniałem ku zadowoleniu społeczeństwa i przełożonej władzy tj. Ministerstwa Poczt i Telegramów. Bezpośrednio przełożona władza moja wyraziła mi za spełnione zadanie bardzo piękne uznanie, lecz ordery zabrała sobie. Nie poniosłem z tego powodu żadnej szkody, owszem miałem w tym wielką satysfakcję, że inne instytucje państwowe, którym nie podlegałem, widząc moją bardzo wydatną pracę, spowodowały odznaczenie mnie przez przyznanie mi Orderu Oficerskiego „Odrodzenia Polski”. Kiedy już mowa o orderach i o mojej osobie, to dla ścisłości muszę nadmienić, że w czasie służby pod zaborem austryjackim zostałem ozdobiony Orderem Franciszka Józefa z Koroną. Było to bardzo wielkie odznaczenie. Otrzymałem je nie za jakąś pracę szkodliwą dla Polski, lub wykonaną nie w interesie narodu polskiego, bo w byłej Galicji. Nie wstydzę się tego orderu. Nie noszę go wprawdzie, ale jestem i z niego dumny, bo władze i rządy zaborcze udzieleniem mi tego orderu, stwierdziły, że dobrze pracowałem dla społeczeństwa polskiego, bo chociaż byłem w Austrii, pracowałem u austryjakow, ale dla społeczeństwa polskiego. Wracam do mojej działalności w Wilnie. Z przeprowadzenia organizacji pocztowo-telegraficznej na kresach północno-wschodnich byłem i z tego względu zadowolony, że w administracji pocztowej było to najtrudniejsze zadanie, bo Moskale opuszczając Wilno ogołocili je nie tylko z personelu, ale także z potrzebnych technicznych urządzeń. Organizacja poczt w innych okręgach nie natrafiła na te trudności, jakie były w Wilnie, bo wszędzie i personel jaki przedtem był pozostał nadal prawie w całości i nie brak było potrzebnych urządzeń technicznych, natomiast Wilnie pod tym względem były wielkie trudności. Od podstaw przeprowadzona organizacja pocztowości była tylko w Wileńskim okręgu dyrekcyjnym. Mam więc satysfakcję , że poruczając mi organizację pocztowości, poruczono mi najtrudniejsze zadanie i zadanie to dobrze wykonałem, bo w terenie , gdzie od kilku lat a to przez cały czas wojny światowej nie było poczt wcale, pozostawiłem przeszło 400 urzędów z telegramem i telefonem. Podczas pobytu na kresach północno-wschodnich, prócz pracy zawodowej, musiałem zająć się także pracą społeczną, ze względu na wielką jej tam potrzebę a braku nadających się do niej i chętnych miejscowych obywateli. Tak więc w czasie krótkiego pobytu w Grodnie, musiałem pomóc do zorganizowania gimnazjum S.S, Nazaretanek przez objęcie nauki języka łacińskiego, gdyż z powodu braku kandydata do tej pracy, nie można było tego gimnazjum otworzyć. W swoim czasie, uczęszczając do gimnazjum celowałem w filologii, dlatego z przyjemnością podjąłem się tej pracy i przez cały rok uczyłem łaciny , będąc równocześnie prezesem Dyrekcji pocztowej. Miałem jeszcze i z tego satysfakcję, że za należące mi się honorarium, którego nie pobierałem, utrzymywano jedną biedną uczennicę. W Wilnie pracowałem w Zarządach tamtejszej Polskiej Młodzieży Szkolnej Czerwonego Krzyża. Będąc prezesem tamtejszego Polskiego Białego Krzyża , urządzałem kursy dla oficerów i podoficerów, celem wyszkolenia ich na nauczycieli żołnierzy analfabetów. Gdy tacy analfabeci wyuczywszy się w wojsku czytania i pisania po skończeniu służby wojskowej wracali do swoich domów była obawa, że wkrótce dla braku książki do czytania, zapomną czego się nauczyli w wojsku i staną się znowu analfabetami. Aby temu zapowiedz, spowodowałem uchwałę tamtejszego zarządu Polskiego Białego Krzyża, aby żołnierzy, którzy w wojsku nauczyli się czytać i pisać obdarowywać, przy sposobności ich urlopowania modlitewnikami, gdyż taka książeczka nigdy nie sprzykrzy się a przez przypuszczalnie częste zaglądanie do niej odpada obawa recydywy analfabetyzmu. Z funduszów P.B.K. zakupiłem tysiące modlitewników po 1 zł i te –zarządziłem uroczyste ich rozdawanie żołnierzom idącym na urlop. Istniejący w Wilnie przytułek dla podrzutków pod wezwaniem „Dzieciątka Jezus” był zagrożony likwidacją dla braku środków dalszej egzystencji. Przytułek ten prowadziły S.S. Szarytki pod kierownictwem tamtejszych O.O. Misjonarzy. Gdy więc i zarządzane kwesty i zabiegi o otrzymanie jakiejś subwencji zawiodły i zlikwidowanie przytułku zdawało się nieuniknione, udało mi się wzbudzić zainteresowanie się tym przytułkiem przez pocztowców, którzy celem utrzymania przytułku opodatkowali się na ten cel i w ten sposób zapewnili dalszy byt temu pożytecznemu zakładowi. Naprzeciw budynku Dyrekcji Poczty w Wilnie przy ul. Dominikańskiej był w dawnych czasach kościółek rzym.-kat. Kościółek ten Moskale przerobili na cerkiew prawosławną, a uchodząc z Wilna w czasie wojny światowej ogołocili wspomniany kościółek ze wszystkiego wewnętrznego urządzenia. Pozostałe mury, wymagające konserwacji z powodu zepsutego dachu, groziły zupełną ruiną. Mój personel pocztowy i tą sprawą się zajął się bardzo życzliwie i na cele kościółka stale opodatkował się. Za zezwoleniem ówczesnego Arcybiskupa w Wilnie śp. Matulewicza odremontowaliśmy kościółek, wyposażyli w potrzebne urządzenia wewnętrzne oraz wszystkie potrzebne sprzęty, naczynia kościelne, szaty i książki liturgiczne i po uroczystym poświęceniu kościółka otrzymaliśmy zezwolenie Arcybiskupa do uważania kościółka za pocztowy. Dla kościółka wyznaczony został ks. Prałat, dotowany z funduszów pocztowych. W kościółku pocztowym odbywają się obrzędy religijne pocztowców : śluby, pogrzeby i niedzielne msze św. uroczyste. Jest to jedyny w całej Polsce kościółek specjalnie pocztowy. Drugiego kościoła pocztowego w Polsce nie ma. Gdy objął Archidiecezję Wileńską Arcybiskup Jabłżykowski i stwierdził, że Wilno nie ma domu dla Towarzystw i zebrań katolickich, zainicjował postaranie się o taki chrześcijański dom. Zawiązał się w tym celu Komitet a ja stanąłem na czele Sekcji finansowej tego komitetu. Poszczęściło się, gdyż w ciągu niespełna pięciu miesięcy zebraliśmy przeszło 60000 zł w gotówce, a mając taką gotówkę kupiliśmy dwupiętrowy dom i na cele towarzystw chrześcijańskich oddali. Jakkolwiek w czasie pobytu mojego w Wilnie idea organizacji świeckich katolików w zrzeszenia katolickie zaledwie zaczęła świtać i nie było do tego żadnych dyrektyw kościoła, uznając potrzebę organizacji katolickich, utworzyliśmy Archidiecezjalną Ligę Katolicką w Wilnie, która wzięła za cel swój obronę praw kościoła i w ogóle to wszystko co dziś Akcja Katolicka spełnia a zatem apostolstwo świeckich. Cel ten wprowadziłem, w czyn. – Apostołowałam ! Z doświadczenia i z obserwacji tego co się naokoło dzieje widzimy, że powodem zobojętnienia dla Kościoła a dla wielu i utraty wiary jest brak odwagi w śmiałem i publicznym wyznawaniu Chrystusa, względnie przyznawaniu się do tego, że jest się wierzącym katolikiem. Moje stanowisko urzędowe i zaufanie społeczeństwa do mnie, jakim się cieszyłem, uprawniło mnie do wiary, że przykład mojej osoby dużo zdziałać może. Postanowiłem dawać przykład przy każdej sposobności śmiałego wyznawania Chrystusa. Pozdrawiałem zatem, jak to zresztą do dziś zawsze czynię, wszystkich chrześcijan, z którymi stykałem się naszym prześlicznym powitaniem „ Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, Bo czy mamy dalej znosić, te nieraz niedorzeczne, po największej części z spoganiałego zachodu importowane powitania i pozdrowienia jak : „całuję rączki”, „padam do nóg”, „c, „czołem”, itp. Znak Krzyża św. staram się czynić jak najczęściej, przy każdej nadarzającej się sposobności a więc siadając do pracy przy biurku, siadając do stołu, lub przechodząc koło kościoła itp. Takie objawy swego religijnego usposobienia powinno się robić właśnie publicznie a nawet ostentacyjnie a nie chować ich pod korzec, bo chodzi o to, aby drudzy wiedzieli i nabierali odwagi do naśladowania. Tego rodzaju apostolstwo praktykowałem podczas pobytu mojego w Wilnie i zdaje mi się z dobrym skutkiem. Moja odwaga pobudzała słabszych ode mnie także do odwagi. Na tych co się może gorszyli, nie zależało mi, bo kto się gorsz z znaku krzyża św. publicznie uczynionego, ten chyba już nie jest chrześcijaninem, a więc jego zgorszenie powinno być bez znaczenia. Chodziło mi o tych, dla których krzyż św. nie był jeszcze zgorszeniem a jedynie brakowało mu odwagi do publicznego wyznawania swej wiary. Tym tedy – słabej wiary i odwagi, chciałem przykładem pokazać, że mi taka jawna i publiczna ceremonia religijna wcale ujmy nie czyni, nie ubliża, nie poniżą mnie i nie wstydzę się jej. Przekonałem się o dobrych skutkach tego rodzaju apostolstwa. Wspomnę o praktykowanym przeze mnie apostolstwie modlitwy. Gdy na moje imieniny w moim gabinecie urzędowym zgromadził się cały personel urzędniczy mojej Dyrekcji, aby mi złożyć życzenia, po wysłuchaniu skierowanej do mnie przemowy jednego z urzędników powiedziałem tak : „ Dziękuję panom a jeżeli rzeczywiście pragniecie sprawić mi przyjemność, to uklęknijcie i na moją intencję pomódlcie się ze mną” – po czym ukląkłem przed krzyżem, który miałem w gabinecie i rozpocząłem odmawiać głośno „Zdrowaś Maryjo” a wszyscy zebrani również poklękali i rozpoczętą modlitwę głośno skończyli. Ściśnieniem dłoni każdemu serdecznie podziękowałem. Na tym skończyła się ta imieninowa uroczystość. – Właściwie nie skończyła się. Wieść o tym zajściu w moim gabinecie, piorunem rozeszła się po mieście i rozmaicie komentowali sobie szefowie innych wileńskich urzędów moje postąpienie jak też i moich urzędników. Na ogół jednak plon był dobry i obfity. W innych urzędach pogodzono się z myślą, że i w biurach można przynajmniej chwilami pomyśleć o Bogu i cześć Mu oddać także i w gabinetach urzędowych. Gdy kilka dni potem byłem u Arcybiskupa Jabłrzykowskiego, mówił także o tych moich imieninach i zainterpelował mnie a mianowicie jak byłbym postąpił, gdyby urzędnicy nie byli zadość uczynili mojemu wezwaniu, lecz np. ostentacyjnie opuścili mój gabinet? Odpowiedziałem, że zastanawiałem się nawet nad tym i byłem pewny, że mi przykrości nie zrobią. A-Bp Jabłżykowski serdecznie mnie uściskał i zauważył, że podziwiał moją odwagę. Błogosławione skutki tego zajścia w moim gabinecie urzędowym były widoczne. Na drugi rok np. obchodzono moje imieniny w kościele. No moją intencję zamówiono mszę św. w kościółku pocztowym i na tą mszę zaproszono mnie i moją rodzinę. Zdaje mi się, że od czasu tych moich imienin, jakkolwiek zawsze i wszędzie mnie bardzo szanowano, szefowie i urzędnicy innych instytucji wileńskich okazywali mi jakiś większy i uroczystszy szacunek. Jak mi opowiadano nie tylko w podległych mi urzędach, ale i w innych do mnie nie należących z mojej inicjatywy zapanował zwyczaj, że dużo urzędników, przychodząc rano do biura i zasiadając koło swego biurka, rozpoczynali pracę od znaku Krzyża św. Odwaga cywilna do Krzyża św. rosła. Podczas pobytu mojego jeszcze w Wilnie powstała myśl odnowienia obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej i ozdobienia Jej nową koroną. Zaaranżowano wielką uroczystość z tego tytułu i do udziału zaproszono niemal całą Polskę. Naturalnie do komitetu urządzającego tą uroczystość należałem i objąłem sekcję kwaterunkową, wyżywienia i informacyjną. Spodziewaliśmy się dwieście tysięcy pielgrzymów do Wilna. Celem sprostania zadaniu i pracy, jaką w urządzaniu uroczystości na siebie wziąłem, należący mi się co roku urlop wziąłem przed tą uroczystością i użyłem go urządzając specjalne biuro na te cele, na prace nad uroczystościami koronacyjnymi. Uroczystość koronacji Matki Boskiej ostrobramskiej odbyła się w pierwszych dniach lipca 1927r. Opisuje to Poznański Przewodnik Katolicki nr 3/7 z 1927r. Nie przybyło na te uroczystości tylu pielgrzymów ilu spodziewaliśmy się, ale przyjechał prawie cały Rząd z p. Prezydentem Mościckim na czele i z tego powodu , zdaje się powiększono policję w Wilnie na czas uroczystości o 2000 ludzi. Spodziewane rzesze właściwych pielgrzymów tj. tych wiernych, którzy z celów religijnych do Wilna miały przybyć- nie dopisały. Panujące infekcje, choroby a może zanadto urzędowy charakter uroczystości tj. dużo ministrów, urzędników, wojska i policji (jak opowiadano !) , były powodem mniejszej frekwencji właściwych pielgrzymów. Nie można jednak twierdzić, że uroczystość nie udała się. Wśród ministrów, którzy na uroczystość przybyli, był i Minister Poczty p. Miedziński. Nie cieszyłem się sympatią Miedzińskiego, który jeszcze nim ministrem został a więc jako poseł sejmowy dążył do usunięcie mnie z urzędu w Wilnie. Wszystkie jego zarzuty podnoszone przeciw mojej osobie , okazały się zupełnie nie uzasadnione. Różniły nas poglądy na świat. On należał do partii PPS a potem do Wyzwolenia i walczył przeciw Kościołowi a więc bardzo różniliśmy się w naszych poglądach. Byłem pewny, że nie z pobożności przyjechał Miedziński do Wilna, lecz niezawodnie, aby mnie usunąć z piastowanego urzędu, zwłaszcza że nie taił swego niezadowolenia z współudziału mojego w pracach kolo urządzania uroczystości koronacyjnych i najprawdopodobniej z zamiarem spensjonowania mnie przyjechał do Wilna. Badał sytuację w Wilnie i zdaje się przekonał się, że wybuchła by w Wilnie burza, gdyby mi uczynił jakąkolwiek krzywdę, bo po spensjonowaniu pozostałbym w Wilnie a chodziło mu o oczyszczenie Wilna z narodowych elementów. Udał zatem mego przyjaciela. Gdy już był prawie na wyjezdnym z Wilna, zwrócił się do mnie słowami: „ Nie mam wprost uznania dla Pańskiej działalności w Wilnie, ale obecnie nadarza mi się sposobność do uwzględnienia znanych mi życzeń Pana co do przeniesienia do Lwowa o ile Pan podtrzymuje te życzenia”. Rzeczą naturalną, że pochodząc ze Lwowa i licząc się z pragnieniami rodziny –powrotu do Lwowa, zgodziłem się na przeniesienie do Lwowa. Za kilka dni otrzymałem najpierw telefoniczną wiadomość z Warszawy o przeniesieniu mnie do Lwowa a na drugi dzień przyszedł dekret pisemny przeniesienia z wezwaniem, abym jak najrychlej służbę we Lwowie objął. Jak Wilno przyjęło wiadomość o moim przeniesieniu z Wilna, podaje artykuł Dziennika Wileńskiego nr 158 z 15 lipca 1927r a mianowicie – oburzeniem na Miedzińskiego. Z końcem lipca 1927r z żalem szczerym opuszczałem Wilno, bo tam zostawiłem cząstkę siebie, bo tam znalazłem spokój mojej duszy. Odjeżdżałem o 20, a więc w nocy. Na dworcu zastałem dużo moich urzędników i znajomych, którzy zjawili się, celem pożegnania się. Rozrzewnił mnie jednak najwięcej zastęp dzieci z przytułku „Dzieciątka Jezus” z S.S. Szarytkami na czele, które mimo nocnej pory z cztero do sześcioletnimi dziećmi zjawiły się tam , aby mnie , swego szczerego opiekuna pożegnać. Na prawdę wzruszyły mnie te sierotki, z których jedna (–może czteroletnia ) wystąpiła z pożegnalnym przemówieniem, obsypały mnie kwiatami i adresem pożegnalnym swoją pamięć o mnie zadokumentowały. Długo nie mogłem przyjść do równowagi, ale ta pamięć tych malutkich była dla mnie bardzo miłą. Zjawiwszy się we Lwowie i odebrawszy urzędowanie, ku mojej wielkiej radości personel mój pozdrawiał mnie zawsze moim ulubionym i propagowanym : „Niech będzie pochwalony ,,,’. Owoce siewu Wileńskiego zbierałem i we Lwowie bo wyprzedziły mój przyjazd do Lwowa. Będąc we Lwowie wstąpiłem przede wszystkim do tutejszej Sodalicji Mariańskiej, której tyle zawdzięczam, gdzie też niebawem zostałem jej wice-prefektem. Stosownie do zwyczaju porobiłem wizyty powitalne przede wszystkim naczelnym szefom urzędów i instytucji państwowych. Witałem po chrześcijańsku słowami : „Niech będzie pochwalony ,,,”. Spowodowało to u niektórych małe zdziwienie, ale należytą chrześcijańską odpowiedź z wyjątkiem u jednego pana starającego się mi wytłumaczyć, że urząd to nie kościół, co dało mi sposobność do wyjaśnienia temu panu, że Bóg jest wszędzie. Musiał mi ostatecznie przyznać rację. Nie wiem czy zyskałem wroga czy też przyjaciela. Dyrekcja pocztowa wraz z mieszkaniem jest we Lwowie przy ul. Słowackiego, a więc w terenie parafii Św. Marii Magdaleny. Kościół tej parafii był właśnie w remoncie a nie było dostatecznej gotówki potrzebnej do ukończenia remontu. Przystąpiłem więc do komitetu, który zajmował się tą sprawą i uzyskałem wśród swego personelu zrozumienie, że poczta znajdując się na terenie parafii w mowie będącego kościoła, powinna wziąć udział w łożeniu na materialne potrzeby parafialnego kościoła. Opodatkowaliśmy się wprawdzie bardzo skromnie, ale ze względu na bardzo wielką liczbę personelu pocztowego dawało to kilkanaście tysięcy zł miesięcznie. Niestety doniesienia złych ludzi poszły do Warszawy, skąd dostałem rozkaz natychmiastowego zaprzestania dalszych składek na kościół i do tego rozkazu musiałem się zastosować. Z tego widziałem że Warszawa wzgl. bezpośrednia moja władza tj. Ministerstwo pocztowe pilnuje mojej działalności we Lwowie. Mimo to pracowałem prawie we wszystkich instytucjach społecznych, narodowych i religijnych. Wiedziałem że we Lwowie jeszcze w r.1921, czy 1922 zawiązała się Liga Katolicka. Długo poszukiwałem za nią, aby ostatecznie dowiedzieć się, że tylko ks. Szydelski mógłby mnie poinformować czy ta Liga jest i czy coś robi. Dowiedziałem się, że Liga posiada handel win i dochody z tego handlu tj. 100zł miesięcznie oddaje Stowarzyszeniu chrześcijańskiemu ,robotników, któremu patronował ks. Szydelski, poza tym Liga ta nie przejawia żadnych oznak życia. Odrodzeniem Ligi zajął się ks. Szydelski, po czem i ja wstąpiłem do Ligi. Nadszedł czas rekolekcji wielkanocnych. Chciałem urządzić rekolekcje specjalne dla personelu pocztowego, co rzeczywiście natrafia na trudności ze względu na całodzienną i całonocną służbę. Nie da się urządzić tak, aby cały personel, albo przynajmniej większa część jego mogła korzystać z rekolekcji i nie mogą one wcześniej zaczynać się , lecz dopiero po 8 wieczorem, nadto da się tylko trzy takie rekolekcje urządzić. Te warunki przedstawiłem O.O. Jezuitom, którzy delegowali w tym celu ks. Kosibowicza i ten w trzydniowych rekolekcjach cały materiał rekolekcyjny znakomicie wyczerpał. Rekolekcje odbywały się w kościele św. Marii Magdaleny, przez trzy dni po godzinie 8 wieczorem. Trzeciego dnia po rekolekcjach miała być spowiedź. Celem ułatwienia spowiedzi zaprosiłem dużo spowiedników od O.O. Dominikanów i Bernardynów i skoro tylko rozpoczęła się spowiedź św. , może nawet i pierwszy przystąpiłem do konfesjonału, stojącego na widocznym miejscu, tuż koło głównego ołtarza. To podziałało. Przykład pana Prezesa wydał owoce. Nie wiem czy kto opuścił kościół ,( który był wypełniony po brzegi) nie wyspowiadawszy się. Przyznam się- miałem tremę, jak będzie na drugi dzień z Komunią św. a zaprosiłem Arcypasterza Twardowskiego i na Mszę św. i celem rozdzielenia Komunii św. Wypadło wspaniale. O godz. pół do 8-mej rano w kościele św. Marii Magdaleny odprawił mszę Abp Twardowski a potem komunikował szpaler od głównego ołtarza aż do drzwi wejściowych i szpaler ten dwukrotnie się zmienił. Na drugi dzień zgłosiło się do mnie w biurze dwóch starszych i wyższych urzędników z podziękowaniem, za urządzone rekolekcje a jeden ze łzami w oczach dziękując mi dodał, że od kilkunastu lat nie spowiadał się i kto wie czy kiedy byłby zdobył się na spowiedź, gdyby nie moje zachęcenie do wzięcia udziału w rekolekcjach i mój przykład w kościele, który nie tylko jego, ale i innych pociągnął do konfesjonału. Ogromnie byłem szczęśliwy widząc szczęście drugich, które tak łatwo spowodowałem. Złych ludzi nigdzie i nigdy nie brak. Posypały się doniesienia do Warszawy, że zmuszałem urzędników do spowiedzi jak uczniów w szkole, że czytałem katalogi i jakieś kartki kontrolne do spowiedzi zaprowadziłem. Naturalnie to wszystko było nie prawdą, ale Warszawa tych donosicieli nie potępiła. Przyszedł czas Kongresu Eucharystycznego. Należało ozdabiać domy i iluminować. Gmach Poczty nie tylko że nie pozostał w tyle, ale tak rzęsiście oświetlony i tak wspaniale udekorowany, nawet dużą figurą Serca Pana Jezusa ( dzięki ks. kan. Dziurzyńskiemu, który na ten cel figurę wypożyczył z Biblj. Religijnej) , że to powszechną zwracało we Lwowie uwagę. Naturalnie , że źli i to wykorzystali i doniesienia poszły do Warszawy, że budynek pocztowo ośmielam się uświęcać i przemieniać w kościół. Zjawił się nawet na drugi dzień inspektor z Warszawy, by stwierdzić rozmiary popełnionej zbrodni. Zastał jeszcze figurę Pana Jezusa w moim gabinecie urzędowym, bo nie zdołałem jej jeszcze oddać. Usłyszał u mnie słowa prawdy. Jak już wspomniałem odgrzebałem założenie Ligi Katolickiej we Lwowie. Zostawszy jej prezesem, rozpocząłem właściwą działalność Ligi a więc to, co jest w programie Akcji Katolickiej tj. apostolstwo. Urządziłem kilka wieców , uchwały różnych rezolucji w aktualnych sprawach katolickich i widząc niektóre rozbieżności w działaniu Lig Katolickich w poszczególnych diecezjach rozpocząłem pracę w porozumieniu się z Ligami innych diecezji, celem ujednolicenia statutów, bo w każdej prawie diecezji inne były. Wtedy jednak już nasz Episkopat ujął tą sprawę w swoje ręce i w Poznaniu w rezultacie tych prac stworzono Akcję Katolicką. Byłem na kilkutygodniowym kursie Akcji Katolickiej w Poznaniu a potem po zarządzeniu utworzenia Instytutu Akcji Katolickiej we Lwowie zamianował mnie Arcypasterz –Prezesem Instytutu i byłem nim przez trzy lata aż do wydania statutów stowarzyszeń, które miały wchodzić w skład Akcji Katolickiej. W wykonaniu tych statutów należało dotychczas istniejące Ligi Katolickie zlikwidować. Zlikwidowałem więc \ligę we Lwowie i biorę obecnie udział w pracach Akcji Katolickiej jako Członek Rady Głównej Akcji Katolickiej powołany do tej Rady przez Arcypasterza. W międzyczasie a to w r.1928 zostałem spensjonowany jako Prezes Dyrekcji Pocztowej. Odetchnąłem . Od tego momentu mogę dowolnie rozporządzać czasem i nie krępować się w swojej działalności religijnej bo takiej tylko oddaję się. Żadnymi nakazami i rozkazami spoganiałej Warszawy !
To w krótkich zarysach przebieg mojej działalności życiowej. Ile mi jeszcze życia pozostaje, to w ręku Boga. Śmierci nie lękam się wcale, bo pozostawię rodzinę dostatecznie zaopatrzoną naturalnie o ile przestaną raz redukować to co mi się słusznie należy. Chciałbym jednak przynajmniej jako tako dokończyć moje studia teologiczne i filozoficzne, jakim się obecnie w miarę sił z wielką przyjemnością oddaję. Chciałbym w moich studiach dojść do jakichś pozytywnych rezultatów tj. do własnych poglądów w tych dziedzinach wiedzy, jakim się oddaję. Chcę utwierdzić w ten sposób moją wiarę w Boga i w naukę Kościoła i mam ufność w Bogu w św. Trójcy Jedynym, że wiarę moją do końca mojego życia nic nie zachwieje. Nie posiadam żadnych dóbr materialnych, ale też nie zostawiam żadnych długów i żadnych nie wykonanych zobowiązań. Jedno co pozostawiam, to moja biblioteka religijna. To są skarby nieocenione , z których do woli czerpać można w chwili wszelkich zwątpień i niepokojów duszy a mam ufność w Bogu, że dzieci moje nie odrzucą Łaskę Bożą i pójdą za Natchnieniem Ducha Świętego i podzielą zapatrywania moje na ten świat.
Podpisał osobiście --- Jan Popowicz – mój Dziadek i Ojciec mojego Ojca Oktawiana Kazimierza . I tu wypada mi jedynemu i ostatniemu wnukowi uzupełnić dalszą historię : Dziadek mój –autor powyższych wspomnień zmarł tragicznie wraz z Babcią –Oktawią podczas bombardowania Lwowa w 1943r. Tam zostali wspólnie pochowani w grobowcu rodzinnym rodziny Olszewskich ( Rodziców Babci ) na cmentarzu Łyczakowskim. Grobowiec ich istnieje i miałem okazję złożyć im tam kwiatki kilka lat temu.
Witam, Taka spisana historia to skarb. Zazdroszcze Panu. Z przyjemnością się czyta. Bardzo miło odkryć przemyslenia swoich przodków. Ja niestety takiej możliwości nie mam