LEON SULIMA-SUŁKOWSKI
Ze wspomnień starego weterana
Zeszyt I.
WARSZAWA —1917 CZCIONKAMI F. SVREWICZA i S-ki.
CZCIGODNYM CIENIOM NACZELNIKA PARTJI ŁOSICKIEJ ś.p. d ra WŁADYSŁAWA CZARKOWSKIEGO (CZAJKI) ORAZ TOWARZYSZÓW BRONI, POLEGŁYCH POD MIĘDZYLESIEM I CZERNIKIEM, TO SKROMNE WSPOMNIENIE POŚWIĘCA
AUTOR — WETERAN.
Do czytelnika
Opowieść niniejsza jest wiernem odzwierciadleniem rzeczywistości, w której brał bezpośredni udział sam autor, zawdzięczający ocalenie swe cudowi.
Osiemdziesięcioletni dziś autor nie usiłował bynajmniej stworzyć literackiego obrazu, lecz w słowach) prostych), bezpretensjonalnej gawędy rymowanej, streścił jedno ze swoich najstraszniejszych przeżyć a mianowicie:
Bitwę pod Czernikiem (Czernik lub Czernica — wieś w pow. Radzymińskim na pograniczu ziemi Podlaskiej), gdzie z 33 powstańców ariergardy partji Czajki, ("Czajka" — pseudonim, osłaniający nazwisko Dr. Władysława Czarkowskiego, rodem z Podlasia, który w chwili wybuchu powstania) wziętych do niewoli przez Rosjan, on jedyny uszedł z życiem, dzięki temu tylko, że w momencie najkrytyczniejszym, kiedy rozbestwione żołdactwo rzuciło się do mordowania „sztykami" wziętych do niewoli rozbrojonych już niedobitków, zdecydował się raczej na śmierć od kuli niż od bagnetu moskiewskiego.
Opisał więc tu jeden z tych epizodów walki o Niepodległość, jakie w powstaniu 1863 r. należały do zjawisk powszednich, i może dlatego właśnie opis ten przemawia do nas językiem grozy i utrwala w nas przeświadczenie, że — mimo dziejowych bezustannych cierpień i dotkliwych
niepowodzeń — każde usiłowanie wywalczenia niepodległości Ojczyźnie naszej i każda kropla krwi kiedykolwiek przelana w walce o wolność naszego narodu, w konsekwencjach, sięgających w dal, nie były bezowocne i nie poszły na marne.
Naród, który w trudnych chwilach zawsze posiadał i do dziś dnia posiada we wszystkich swych warstwach tak wypróbowaną gotowość do poświęceń dla sprawy swej wolności, nie zginie nigdy !
W. E-S.
Pod Czernikiem* 20 marca 1863 r.
Opowiem Wam krwawe fakty, a nie jakieś bajki i straszne me przejścia com miał w partji „Czajki",** eskulapa z Łosic, człeka głowy, serca... (a bitwa ta zaszła w dniu dwudziestym marca).
W dniu tym właśnie w lesie pod Czernikiem walczyłem w partji „Czajki" z żołdactwem tak dzikiem, iż zachowałem pamięć tej bitwy na zawsze, jako wspomnienie życia
mojego najkrwawsze.
Po niefortunnej dla nas Siemiatyckiej bitwie, przebyliśmy dni kilka za Bugiem na Litwie, ścigani przez zastępy moskiewskich żołnierzy, przy ciągłych utarczkach aż do Białowieży. Tam wśród dębów, sosen, oparłszy swe plecy, byliśmy zda się pewni, jak żołnierz w fortecy, w której niema armat, prochu ani chleba, i tego wszystkiego co obrońcom trzeba, chociaż było dosyć żubrów, łosi, głuszczy i innej zwierzyny w tej odwiecznej puszczy. Wycofać się z tej twierdzy był krok niebezpieczny, lud bowiem okoliczny chytry, na swój sposób grzeczny, o naszych poruszeniach uwiadamiał wroga i stąd też do wymarszu trudna była droga.
Choć wciąż rosły przeszkody, śnieg utrudniał ruchy, zdołali gromadkami nasze dzielne zuchy przezwyciężyć trudności i mimo kordony, przedostać się w Podlaskie życzliwe nam strony. Za nami przyszli inni po ciężkiej udręce, tu oparł się i „Czajka", co wnet w dzielne ręce, ufny w zwycięskie jutro i pełen zapału, ujął pracę tworzenia nowego oddziału.
Gdy ludzi nam nie brakło ani dziarskich koni, na nieszczęście mieliśmy nazbyt mało broni, choć wciąż nas zapewniano, że w nowe sztucery uzbrojeni być mają nawet kosyniery. Sztucerów sztuk dwadzieścia było w naszej mocy, które krwią zdobyto pierwszej zaraz nocy, przez tych, co ruszyli wśród szarego zmroku na zdobycie Siedlec i Lackiego Stoku.
Myśliwskiej zaś broni na zająca, wilka, było w lichym dość stanie dziewięćdziesiąt kilka; liczbę stu trzydziestu, a może i cztery, stanowiły same zuchy kosyniery; obok tego zaś było w roli instruktorów z wojsk rosyjskich dwóch starych już podoficerów.
Więc w takim komplecie stanęliśmy w lesie, trzy mile od Jadowa przy wsi Międzylesie; nad rankiem, coś około godziny już czwartej, rozstawiliśmy zaraz widety i warty.
Wszyscy z nas po dość długim nocnym maszerunku szukali z upragnieniem miejsca wypoczynku, każdy to dobrze wiedział, widział
byt lekarzem w Łosicach. Dr. Czarkowski brał bardzo czynny udział w organizacji przedpowstaniowej. Po wybuchu powstania wraz z Lewandowskim, Górskim i Józefem Kobylińskim zorganizował napad na Siedlce i Stok Lacki. W dniu 20 marca 1863 r. oddział jego został rozbity pod Czernikiem i Międzylesiem. Następnie dr. Czarkowski pełnił obowiązki naczelnika cywilnego powiatu Bialskiego. Schwytany przez moskali oddał życie za Ojczyznę, rozstrzelany w Siedlcach w d. 29 lipca 1863 r.
20 marca 1863 roku.
...a wiara ochocza praży z lasu śmiało, mając radość w duszy, a na ustach śmiech.
jak na dłoni, że nas moskal uparcie dwa tygodnie goni. Stąd mieliśmy ten pewnik, iż do granic Litwy nie unikniemy przecież spodziewanej bitwy; oczywiście więc ufni w straż czujną i śmiałą, legliśmy spać na ziemi, gdzie się komu zdało.
Dzień dwudziestego marca był chmurny i szary, jakby nam przepowiadał pogrzebowe mary; gdym dzielił się z kolegą memi wrażeniami, zagrzmiały nagle strzały z widety przed nami. Więc za broń porywam, wzrok zatapiam w krzaki, w tem Skibniewski pędzi na siwoszy w cwał... za widetą, wrzeszcząc, pędzą i kozaki, lecz uszedł szczęśliwie, bo rączą klacz miał:
Powstał zamęt wielki, grzmi rozkaz: „do broni! Furgony trza wysłać jak najśpieszniej w las. Bracia! Bić się dzielnie, zwyciężyć lub zginąć, gdyż dzisiaj już nadszedł krwawej walki czas! Baczność, baczność, wiara! Naprzód sztucerniki". (Wszystkich szczegółów starcia nie skreśli mój rym), kozactwo na koniach, ostre sterczą piki, a lufy ogniem zieją, wiatr unosi dym. Hurra! kilkakrotnie do koła za-grzmiało; kozactwo się cofa, straciwszy już trzech, a wiara ochocza praży z lasu śmiało, mając radość w duszy, a na ustach śmiech.
Gdy jednak podjazd wrócił uprzednio wysłany, głosząc, że piechota zabiera nam tył, to szyk nasz bojowy był nieco zmieszany na wieść, że wróg wielkich tak używa sił. Aż tu widzimy w lesie naokół żołnierzy, kule się krzyżują, padają jak grad, zaś śmierć groźna w szeregach już postrach swój szerzy, więc nasi się cofają, wróg za nami w ślad. I płyną w całym lesie ludzkiej krwi potoki, na kosynierów krzyczą: „w szeregi się strój"! Leżą wokoło polskie i rosyjskie zwłoki i coraz się bardziej sroży straszny bój.
Towarzysz Szeranos był przy moim boku,
a miał dość wspaniałą zagraniczną broń, ugodzony strzałami nie uszedł ni kroku, bo kule strzaskały mu głowę i skroń. Za broń zabitego z ręki pochwyciłem, aby z tej zdobyczy nie korzystał wróg, a żem był zmęczony, więc ją porzuciłem, gdy wtem, niby piorun, powstał z armat huk...
Idąc poza partją, celem strzałów byłem. Setki kul padało; pragnienie koiłem, zaczerpnąwszy wody zimnej w strumyku na łączce, bo język mój był suchy, jak w zgniłej gorączce. Do wyboru miałem dwa punkty widzenia, że lepsza śmierć od kuli, niźli od pragnienia.
Przeszedłszy w bród strumyk, co świeżością mami, złączyłem się w czas pewien z trzema kolegami, a kiedym nabił wreszcie ma celną dwururkę, przyłączyłem się do nich do marszu we czwórkę. Po prawej zaś stronie sosen, gęstych krzaków strzały się sypały od strony kozaków, których z naszych ptasznic kule nie sięgały, stąd zbliżał się ku nam tłum dońców zuchwały; obok bocznych strzałów moskiewskie łańcuchy strzelały, a kule bzykały jak muchy. Napoleon powiedział: „że męstwo jest zbroją, a kule zaś są dla tych, którzy się ich boją".
Gdy szliśmy ciągle naprzód w tym odwrotnym szyku, nagle doszła nas wrzawa nieludzkiego ryku: to kozactwo chytre i chciwe zdobyczy, na dwadzieścia kroków przybiega i krzyczy: „Brasajtie rużja my choroszy ludi, opasnowo niczewo u nas wam nie budi"! W tej cłiwili zagrzmiały społem nasze bronie... kozacy zabici, w las pierzchły ich konie, a gdyśmy wypadli, chcąc opuścić pole, nadbiegli „kostromcy" („Kostromcy"—kostromski pułk piechoty, słynny z okrucieństw w r. 1863) biorąc nas w niewolę.
O chwili poddania się, gdy dziś wspomnę jeszcze, to męczeńskiej śmierci przejmują mnie dreszcze, była to bowiem straszna w życiu mem godzina, na której wspomnienie krew się w żyłach ścina. Paruset dzikusów z przymrużonem okiem mierzy w piersi i giowy luf swoich wyrokiem; pociągnięcie palca to śmierć bez mitręgi i wrzeszczą: „brasaj rużja i oddawaj dieńgi" i wszystkie przy sobie co macie zapasy, kosztowności wszelakie, wasze „złote czasy"! (złote zegarki.)
Gdy oddaliśmy wszystko, zabrzmiał rozkaz dziki: „Etich miatieżników wziat na ostre sztyki!" Jeden z nich znów krzyczy siłą swej gardzieli „jachadił za niemi ciełych dwie niedzieli".
W tej chwili zaczęli swą pracę mor- derce. Oto bagnet uderzył w plecy, przebił już i serce Makarewicza, towarzysza z Litwy, co się ze mną złączył w czasie tej gonitwy. Kazimierz Obrępalski, już stateczny człowiek, przebity też „sztykiem", nie zamyka powiek, lecz gdy dostał postrzał z tyłu głowy w ciemię, wraz z Makarewiczem upadli na ziemię. Wilczyński, co w prawo stał po mojej stronie, chwytał się za sztyki i mordercze bronie, a gdy go podnoszono w górę należycie, zakłuty bagnetami skończył młode życie.
Chcąc zginąć od kuli, co szybko przebiega, rzuciłem się naprzód, wnet wrzask się rozlega; posłano za mną strzały o pięćdziesiąt kroków, lecz i te chybiły z Przezna-czeń wyroków. Moskali dwu mnie ściga po gliniastej glebie i gnali ze sto kroków; pomyślawszy sobie, że nie znajdą przy mnie już żadnej zdobyczy, na którą każdy „dzikus" zawsze w wojnie liczy; powrócili do swoich, co w tej grozy chwili, dzieląc się zdobyczami, pięściami się bili.
Ja, wpadłszy do lasu, jak spłoszone zwierzę, półgłosem dziękczynne mówiłem pacierze, wielbiąc szczerem sercem wszechpotęgę Boga, że mnie wyrwał z ręki barbarzyńcy wroga. W tym właśnie jeszcze czasie bój w lesie się toczył, patrząc w różne strony, moskalim znów zoczył. Ukryty poza sosną przy prawym jej boku byłem nieruchomy; nie zrobiwszy kroku, stałem w niemem skupieniu jak- gdyby bez życia, myślą i bystrem okiem, szukając ukrycia; wreszcie ujrzałem kolos sosnę wywróconą z olbrzymią okrągłą zieloną koroną. Pomysł w potrzebie przeszkody zwycięża, więc padłem na ziemię, naśladując węża i, pełzając zwolna, leżąc wciąż na brzuchu, dotarłem wreszcie do niej przy powolnym ruchu. Znalazłszy schronienie wśród gęstej zieleni, usiadłem na miejscu w . cieniu jej promieni; na nieszczęście me wszakże, jak dla niewygody, znalazłem tu obfitość zimnej z śniegu wody.
Po odpocznieniu tutaj jednak bardzo małem, chrypy i rzężenia wielkiego dostałem, a te, razem wziąwszy, do udręczeń szczytu, mogły zdradzić miejsce mojego pobytu. Wśród zieleni sosny jak w baszty ukryciu, rzężenie nadludzkie groziło znów życiu.
Gdy nad tem rozmyślam, słyszę tentent koni, więc oddech swój taję szerokością dłoni, a kiedym wzrok utkwił między sploty krzaków, mijało mą basztę trzech dońskich kozaków. Po przejściu tych brodaczów był już cień swobody, bo już mogłem powstać z zimnej śnieżnej wody; założywszy nogę na sosny wierzchołek, cieszyłem się wolnością jak dzieciak — pachołek.
Kiedy dzień ustąpił praw swych siostrze nocy, .zziębnięty, zgłodniały, pozbawiony mocy zasnąłem, jak martwy ze dwie godzin blisko; przebudzony gwarem ujrzałem ognisko jedno, drugie, trzecie a przy niem moskali; jedni kopią doły, większość fajki pali; pogrzebawszy swych braci, wnet po krótkiej chwili stosy kloców drzewa na nich zapalili, a tego wszystkiego świadkiem byłem zdała, obserwując ruchy każdego moskala. Gdy wreszcie z lasu wyszedł oddział tej hołoty, zliczyłem, że ich było pewnie ze trzy roty.
Jakby po strasznej burzy nastąpiła cisza, nie miałem ni jednego w lesie towarzysza. Wielbiąc wszechpotęgę Niebieskiego Pana, nie zmrużyłem powiek do samego rana.
Słońce się podniosło w górę należycie, jam jeszcze się lękał opuścić ukrycie. Idąc za instyktem zwykłej ostrożności i myśląc, że kozactwo w lesie jeszcze gości, z osłabienia wielkiego, gdy i głód doskwiera, szukałem po kieszeniach mych kruszynek sera, którym miał w nich uprzednio, — kieszeń była pusta, a ja już od dni paru nie kładłem nic w usta. Była już godzina dwunasta w tej porze, gdym chodził i błądził po czernickim borze. W trakcie tej zabłąki pies jakiś mnie zoczył i, łasząc się do mnie, na ramiona wskoczył, zatopiwszy swe oczy smętne w mej źrenicy, wyrażając boleść niezwykłej tęsknicy; głaszczę go i poznaję i sobie nie wierzę, skąd się wzięło tu w lesie to szlachetne zwierzę? Gdym tak głaskał Hektora, ów wzrokiem mnie mierzy, idzie i mnie prowadzi, gdzie pan jego leży. A był to Pachulski pokryty siwizną, co żył gdzieś we Francji, tęsknił za Ojczyzną i, przebywszy liczne zagraniczne kraje, wraz z synowcem swoim zgłasza się i staje w partji Łosickiej Czajki — Czarkowskiego, jak i w roku trzydziestym był u Dwernickiego. Przeszedłszy kroków kilka w zadumie głębokiej, ujrzałem znowu martwe, lecz młodzieńcze zwłoki, a były to zwłoki bratanka pierwszego, co nie odstępował na krok stryja swego. Widziałem z obydwóch odzież do bielizny zdartą, krew zaś na koszulach kawałami zwartą, co wzbudziło we mnie żal do szpiku kości, dla tych co dali życie dla kraju wolności. Uroniwszy łezkę przy zacnych tych
zwłokach, przy stygnięciu których nie było doktora, odszedłem, bom się lękał błądzić w szarych zmrokach, zostawiwszy na„ straży wiernego Hektora. A kiedym już odchodził, prawie jakby skrycie, słyszałem Hektora nieprzerwane wycie; wołam, chcąc go wziąć z sobą, żeby się nie smucił; pies do mnie przybiegł, lecz zaraz do pana powrócił.
"Idę i wciąż myślę, aż tam hen zdaleka widzę przy stadzie bydła jakiegoś człowieka; pozdrowiłem go tedy w imię Chryste Pana, pytam: czy okolica dobrze mu jest znana i chociaż nie byłem nigdy zgoła fanatykiem, zapytałem czy nie jest czasem schizmatykiem? On mi odpowiada grzecznie, przyzwoicie: „ja Po-lak-katolik i tak skończę życie". „Powiedzcie mi, mój ojcze, czyście nie spotkali dzisiaj w lasach tutejszych kozaków, moskali? Ten zaś mi odpowiada: „twarda w tem jest rada, by czasem nie wypadła i niewinna zdrada, w tem tylko co słyszałem od tych co jechali i różne straszne rzeczy nam opowiadali, jako tam nakazane są u nich podwody, pod te ich tyrańskie moskiewskie narody". Nie pytając dalej o rosyjskich ruchach, chciałem się dowiedzieć coś o swoich zuchach. „Objaśnić to wszystko, to nie moja głowa... słyszałem, że nasi szli w stronę Węgrowa".
Po przejściu dni siedmiu, (licząc po kolei), ujrzeli mnie ci, którzy nie mieli nadziei widzenia Sułkowskiego, co ich bawił, nucił, żeby już kiedykolwiek do swoich powrócił; przypuszczano bowiem, że mordercze strzały śmierć mi w boju sławy Czernickiej zadały.
Na wieść żem się znalazł, zdała przyjeżdżali i jak zmartwychwstałego serdecznie witali.
Leon Sulima - Sułkowski.
Miednik w Styczniu 1917 r.
Bibliografia
nad. Marek Pawłowicz - prawnuk
Więcej o Leonie Sułkowskim