W lutym br znalazłam opowiadania mojej babci Basi Merklinger dd. Wyka o jej rodzicach - Wojciechu Wyce i Marii dd. Piętakiewicz, córce piekarza z Krzeszowic. Dokładnie w ich datę ślubu -17.II.1909 r. w Krzeszowicach w kościele pw. św. Marcina - tylko 100 lat później, w tym samym kościele odbyła się msza. Tylko już nie za Państwa Młodych, ale z okazji 100-lecia ich ślubu, za już nieżyjących: Państwa Młodych, ich dzieci i wnuka, a mojego Tatę. Na mszy, z całej rodziny, byłam sama ale to nie przeszkodziło mi poczuć ten klimat sprzed lat stu.
"Wyprawa ślubna Mamy była gotowa od dawna. Była w niej pościel pięknie haftowana białym, płaskim haftem lub ozdabiana "wstawkami" pracowicie robionymi przez uboższe kobiety "za rzeką". "Za rzeką" był pałac Potockich i kościół i małe parterowe domki w małych ogródkach, schodzące wąskimi, stromymi uliczkami w dolinę, gdzie płynęła rzeczka i biegła droga, prowadząca do Czernej i Miękini. W czasie deszczu wąskimi uliczkami spływała woda, żłobiła koleiny i wypłukiwała białe, obłe, wapienne kamienie. Po wiosennych burzach w koleinach zbierał się grubszy żwir, szary, ostry, obrzeżony malutkimi tarasami żółtego piasku. Wszystkie te schodzące w dolinę uliczki wyżłobiła spływająca ze wzniesienia woda. Niektóre z nich miały wysokie brzegi bladych, ledwo zaznaczonych fioletem i lekkim błękitem, obok omdlewająca oszołomieniem lilia, aż do bzów jak hiszpańskie tancerki - gorących - szkarłaty z brązem, fioletem, purpurą, o ciężkich, ciemnych kiściach, odurzających zapachem. Bzy przetykane były krzewami o białych kwiatach jak parasolki. Niżej pełno pospólstwa byle jakiego, więc i pokrzyw wysokich, złośliwych, dobrodusznego łopianu i drobnicy zielonej, pachnącej cierpko.
Domy przycupnięte przy tych parowach, całe wrośnięte w zieleń, przed wysokimi progami miały położone duże, płaskie kamienie, czasem ułożone w kilka stopni. Okna zasłonięte od wewnątrz kwiatami w doniczkach, w wielu oknach stał mirt, co miało oznaczać, że w domu mieszka panna na wydaniu. Schludnie tam było i ubogo - tak bardzo zwyczajnie dla tamtych czasów.
Na szczycie tego pagórka był cmentarz i liczne prostokąty pól, należących do ludzi z parterowych domków. Wiosną wąwozami ciągnęły wozy zaprzężone w jednego konia, czasem ciągnięte przez krowy, na którym wieziono pługi i brony. W miejscach bardziej stromych, woźnica trzymając lejce i bat w rękach, barkiem podpierał kłonicę, aby ulżyć koniowi.
Za rzeką była bieda, zza rzeki przychodziły służące do miasta, za rzeką - ni to ze wsi, ni w miasteczku - kwitł zabobon, wybuchały pyskówki, swady, niesnaski, czasem trwało zacięte milczenie sąsiadów przez całe lata. Podkradano sobie kury, czyjeś złe spojrzenie odbierało krowom mleko, powodowało ochwacenie się konia (do dziś nie wiem co to znaczy). Złe ziele rzucało się na próg sąsiada, a czarna kura, zabita w odpowiedniej porze dnia pomagała na różne dolegliwości. Przysłowiowy kołtun, nocne zmory, czy bezwzględny zakaz wylewania wody po kąpieli dziecka po zachodzie słońca. Groziła jakaś straszna rzecz - nie pamiętam czy krowom "odejmowało mleko" czy "padało" na wzrok. Trwało to bardzo długo, bo jeszcze w 1949 roku, kiedy pielęgnowałam chorą na zapalenie żył w nogach Matkę, znajdowałam czarną ziemię za bandażem. Nie mogłam dociec skąd się bierze. Dopiero po kilku dniach się wydało, że Wisia - służąca, przynosiła tę ziemię z grobu świątobliwego zakonnika z klasztoru w Czernej. Kiedy robiłam jej wymówki Wisia stała ze spuszczonymi oczyma - jak kamień - całą swoją postawą mówiła - gadaj sobie zdrowa, a ja i tak wiem swoje.
Dzień 17 lutego 1909 roku był pięknym, mroźnym, słonecznym dniem. Kopyta boki tworząc zagłębienia w krystalicznej powierzchni śniegu po bokach drogi. Płozy sań pozostawiały wąską koleinę o kredowym odcieniu bieli. Konie miały wokół szyi przymocowane do wąskiego rzemienia dzwonki. Wyglądały jak guzy - grzechotki z mosiądzu o szczelinie w kształcie krzyża. Dzwoniły delikatnie, rytmicznie, czynele uprzęży. Na brązowej szyi konia błyskały czerwone pompony z wełny. Nie wiem kto był drużbą pana młodego, która z koleżanek drużbowały Mamie. Czy było przed wyjściem do kościoła błogosławieństwo rodziców? Na pewno tak. Klękali młodzi na poduszce, a rodzice panny młodej robili nad nimi znak krzyża świętego obrazem.
W neogotyckim kościele Karla Friedricha Schinkla w Krzeszowicach przed potężnym, sięgającym prawie sklepienia apsydy ołtarzem, minąwszy kute w granicie stopnie i granitową barierę z pękatych tralek, oddzielającą część prezbiterialną od kościoła (dzieło dziadka lub pradziadka oblubienicy, który był kamieniarzem), w tymże kościele, fundowanym przez Potockich, stanęło 70 lat temu dwoje młodych ludzi, aby rozpocząć swoją wielką, wspólną podróż."